Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Piekło

Przegląd Australijski, maj 2009

Polubiłem ostatnio eskapady na tereny dotknięte pożarem. „Polubiłem” to może niezbyt fortunne słowo, bo przecież serce kraje się na widok ludzkiego nieszczęścia...


Tym razem pojechaliśmy do Kinglake, gdzie mieszkają Teresa, Vincenzo i ich syn Eddy. Ich rodzina jest znacznie większa: córka Manny, jej mąż Andrew i synek Jim oraz syn John i jego żona Yvett.

Było nas siedmioro w trzech samochodach: Basia i Leszek Wasilewscy, Józek Kasprzak, Ala i Daniel Kowalscy oraz Ela i Bogusław Kotowie. Po drodze zatrzymaliśmy się w Yarra Glen Community Fire Relief Centre, gdzie dobraliśmy jeszcze produktów żywnościowych i butelkowanej wody, i jechaliśmy dalej...

Daniel Kowalski: – Pytasz dlaczego jedziemy właśnie do nich? Gdzie i kiedy ich poznałem? Było tak:

– Zaraz po pożarach „Czarnej Soboty” kilku zapaleńców z naszego środowiska wybrało się do Whittlesea, gdzie pomagaliśmy w różnych pracach – dożywialiśmy tych co potracili domy i cały majątek. Przychodziło mnóstwo ludzi po żywność, odzież, środki sanitarne, sprzęt do gospodarstwa domowego, zabawki, książki itp. Między innymi przyszedł starszy człowiek, wziął kilka rzeczy, coś do jedzenia i stał z boku nieco zażenowany. To był Vincenzo. Kiedy zachęcałem, żeby wybrał sobie wszystko to, co mu potrzebne, odpowiedział, że chętnie by to zrobił, ale nie ma czym tego przewieźć, bo wszystko się spaliło. Samochody też. Więc ja na to: – poczekaj! I skoczyłem po swoją dużą furgonetkę, którą załadowaliśmy wspólnie po sam dach. Zawieźliśmy to wszystko do domu, w którym tymczasowo zamieszkali Vincenzo ze swoją żoną Teresą i synem Eddym. I tak zawiązała się nić przyjaźni.

Vincenzo i Teresa przybyli do Australii z Włoch z małą córeczką Manny w roku 1962. W Australii urodziło im się jeszcze dwóch synów – John i Eddy.

* * *

Jesteśmy na miejscu. Na bramie wjazdowej – opalony znak – LAND FOR WIDLIFE.

Przy powitaniu z gospodarzami były radość, łzy i uściski... Tak po polsku! Vincenzo co chwilę powtarzał z niedowierzaniem: – wyście specjalnie do nas przyjechali?! Widać było jak tym ludziom potrzebny jest współczujący człowiek. Oni czekają nie tylko na pomoc materialną, także (a może przede wszystkim?) na odrobinę ciepła i wsparcia duchowego.

Po skromnym posiłku (Józek jak zwykle smażył kiełbaski, a panie przywiozły sałatki i ciasta) spędziliśmy wiele czasu na rozmowach i wspominkach. Przed zachodem słońca udaliśmy się na ich farmę położoną na krawędzi wzgórza, skąd widać pomiędzy wypalonymi drzewami na dwóch sąsiednich wzgórzach, oddalone o kilkadziesiąt kilometrów Melbourne.

– Tu stał nasz dom – Teresa wskazuje ręką dół i goły plac, oczyszczony i wyrównany. W tym dole była niegdyś piwnica, w której rozgrywał się dramat.

* * *

Waratah

Protea

Banksia

Boronia

Vincenzo – już na emeryturze – rozglądał się za miejscem, gdzie mógłby spędzić z żoną resztę życia. Zawsze marzył o farmie. Może dlatego właśnie wybór padł na okolice Kinglake, gdzie deszczu było pod dostatkiem, a czekoladowa ziemia oczekiwała, żeby na niej coś posadzić.

Przez dwanaście lat Teresa i Vincenzo przekształcili busz w piękną farmę. Najpierw uprawiali warzywa. Z biegiem czasu doszli do wniosku, że uprawa sadzonek australijskich kwiatów, drzew i krzewów, może przynieść przyzwoite dochody. Waratah, protea, banksia, boronia i inne cieszą się wśród Australijczyków niezmiennym powodzeniem. Te rośliny Teresa i Vincenzo sprzedawali nie tylko w Australii, także za oceanem. W ciągu lat biznes rozrósł się nadspodziewanie. Aż przyszła „Czarna Sobota” i wszystko uległo unicestwieniu.

Dziś trudno sobie wyobrazić, że jeszcze niedawno rosło tu pełno kolorowych kwiatów, rozmaite drzewa i krzewy owocowe. Były orzechy, kasztany, winorośle. Były warzywa. Wszystko było!

A dziś?

Dziś, równiutko w rzędach, stoją opalone krzewy, drzewa, poprzewracane przez wiatr i ogień słupki ogrodzeniowe... Pod jednym krzakiem leżało jeszcze kilka opalonych kur. Idąc po spopielonej ziemi, wśród sterczących czarno-brązowych patyków – kiedyś były to cytryny, grusze, jabłonie – wyobrażałem sobie, jak tu musiało być pięknie. Vincenzo powtarzał: – to wszystko niedawno było zielone, a kwiaty swymi kolorami cieszyły oczy.

Gdy mijamy zgliszcza domów dwóch sąsiadów, Vincenzo łamiącym się głosem mówi: – w obydwu spalili się rodzice i dzieci... Nie zdążyli przybiegnąć do naszej piwnicy.

Zapytałem: – jak widzą swoją przyszłość, są przecież w podeszłym wieku?

– Nie możemy się poddać. Już zamówiliśmy nowe flance, ale droga do odbudowy biznesu – będzie bardzo długa. Na flance, których zamówiliśmy 4 tysiące sztuk musimy czekać siedem miesięcy. Przez pięć lat, kiedy krzewy będą rosły i nabierały urody, dochodu nie będzie! Dopiero po tym czasie zaczniemy sprzedawać pierwsze kwiaty... Żeby dojść do tego, co już było, trzeba co najmniej dziesięciu lat.

* * *

Oto strzępy zapamiętanych opowiadań:

W piątek wieczorem Manny z mężem i synkiem postanowili jechać na farmę do rodziców. Mieli nadzieję, że tam będzie chłodniej niż w Melbourne. Ponieważ Andrew musiał w piątek zostać dłużej w pracy, więc zaproponował żonie, aby z Jimmem pojechali w piątek, a on dojedzie rano rowerem. Andrew wyruszył wczesnym rankiem. Było ciepło i spokojnie. Dopiero przed Whittlesea uderzył raptownie gorący wiatr.

Po przybyciu na farmę teściów posilił się i z Eddy'm wykąpali w stawku. Bez przerwy mieli włączone radio i słuchali komunikatów. Całe popołudnie po niebie wędrowały ciężkie chmury dymu. Na farmie wielkie zbiorniki były napełnione wodą, trzy pompy benzynowe przygotowane na wszelki wypadek, przyczepa z cysterną na trzy tysiące litrów wody, ubrania ochronne.

Z nieba lał się żar - gwizdał północny, gorący wiatr...

W pewnym momencie usłyszeli ryk wiatru idącego z doliny. Wiatr zmienił kierunek i zaczął wiać od południa – od doliny, w której szalał pożar. Już wiedzieli, że ogień idzie na nich. Dlatego Andrew zawiózł żonę i synka do hangaru straży pożarnej w Kinglake. W ciągu kilku minut zrobiło się czarno. Ognie fruwały wręcz w powietrzu. Strażacy desperacko chronili miasto i hangar wypełniony ludźmi i psami.

– Wskoczyłem w samochód i byłem jedynym, który jechał pod prąd – opowiada Andrew. – Samochody pędziły w stronę miasta, panował chaos. Jak tylko skręciłem w ulicę wiodącą na farmę teściów zobaczyłem, że wszystkie poletka stoją w ogniu. Wjechałem w płomienie i zatrzymałem się na wjeździe. Ojciec i Eddy stali z wężami i polewali ogień wodą.

Nagle wpadł silny podmuch wiatru z doliny, który odrzucił nas na dziesięć metrów. Z Eddim – zmagając się z wiatrem – wnieśliśmy mamę do piwnicy... Tato już tam był. Przytuliliśmy się do siebie... Słyszeliśmy jak szopa oddalona od nas o trzydzieści metrów eksplodowała. Ogień leciał 20-30 metrów ponad drzewami. Słyszeliśmy jak dom nad nami się pali. Trudno było oddychać, wszędzie wciskał się dym... To było piekło! Próbowaliśmy kilka razy otworzyć drzwi, ale przed nami stawała ściana ognia a iskry sypały się do środka. Wiedzieliśmy, że musimy stąd uciekać, bo się spalimy albo udusimy. Zamoczyliśmy jeden koc i ręcznik które mieliśmy ze sobą... W czwórkę, jeden za drugim, wyczołgaliśmy się z piwnicy i trzymając się za ręce wyszliśmy na czworakach na polankę obok domu. Wszędzie wokół szalał ogień.

I nagle zobaczyliśmy jak nasz dom się wali. Uciekliśmy w porę! Udało nam się przedostać na drogę. Położyliśmy się plackiem. Słyszeliśmy głośne wybuchy. To eksplodowały samochody, butle gazowe, rury... Drzewa leciały w górę jak słomki. Samochód Eddy'ego – Land Cruiser – stał na środku wjazdu. Jego lewy bok, deska rozdzielcza i wszystkie inne urządzenia w środku były stopione. A jednak... Gdy przekręciłem kluczyk silnik zastartował! Ruszyliśmy w stronę Kinglake... Przy spalonym kościele była grupka ludzi. Pomogliśmy człowiekowi, który miał poparzone stopy.

I tak dojechaliśmy do Johna i Yvett, którzy dzielnie walczyli z ogniem. I oni i ich farma – ocalone!

Wszyscy uszliśmy z życiem. Na dziś wystarczy!


Bogusław Kot

Fot: wikipedia i www.dandypolish.org.au


Obejrzyj też film Piotra Listkiewicza pt. „Czarna Sobota”


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011