Przed Swietami Bozego
Narodzenia (2002) padl pomysl - jedziemy na ryby, 700 kilometrow
od domu. Wyjazd z Adelaide nastapil w drugi dzien Swiat, okolo
8.30.
Umowieni bylismy na
8.00 i wszyscy trzej uczestnicy przybyli punktualnie, ale przed
domem Mietka rozmawialismy jeszcze z jego zona i mama, ktora
niedawno przyjechala do Australii w odwiedziny.
Dzien sloneczny, ale
nie wycienczajaco goracy. Droga po wyjezdzie z Adelaide nie byla
tak pusta, jak sie spodziewalismy. Wiekszosc pojazdow wypelniona
byla sprzetem turystyczno - rekreacyjnym, czesc aut ciagnela za
soba przyczepki bagazowe, a wiele bylo tez przyczep kempingowych.
Wielkich ciezarowek napotkalismy tylko kilka.
Skierowalismy sie na
polnoc. Pierwszy przystanek w miasteczku Snowtown (skad snieg w
Poludniowej Australii? Moze nazwa pochodzi od polozonych w tej
okolicy slonych jezior, z ktorych do dzis pozyskuje sie sol).
Miasteczko to zyskalo
bardzo ponura, ogolnoaustralijska slawe, z powodu makabrycznego
odkrycia dokonanego w nieczynnej filii jednego z bankow. Jakies 2
lata temu natknieto sie tam na kilka duzych plastykowych beczek,
wypelnionych ludzkimi szczatkami. Potem, w ramach sledztwa odkryto
jeszcze inne szczatki zakopane na terenie adelajdzkiej posesji.
Obecnie trwa wlasnie rozprawa w sprawie zwanej "Bodies in the
barrels case". Materialy zebrane w sledztwie sa tak drastyczne, ze w
pewnym momencie konieczna byla wymiana niektorych sedziow, ktorzy
nie wytrzymali psychicznie.
W miasteczku
natknelismy sie na 3 osoby - sprzedawce miejscowego supermarketu i
pare turystow fotografujacych sie pod tablica "Witamy w Snowtown".
Rowniez tam przypomnialem sobie o istnieniu malych i nieustannie
atakujacych twarz much (w Adelajdzie ich nie ma). Towarzyszyly nam
one przez cala podroz, choc z rozna aktywnoscia.
W Snowtown Mietek rozlozyl,
specjalnie na te okazje zakupione, szczeglowe mapy i pokazal nam
dokad jedziemy. Zachodni brzeg polwyspu Eyre ma bardzo urozmaicona
linie brzegowa, pelna zatok, wysp, polwyspow, wysokich klifow i
bialych plaz. Cieszy sie on bardzo dobra opinia wsrod wedkarzy,
zeglarzy, surferow i amatorow innych rozrywek wodnych.
http://www.epta.com.au -
polecam
http://www.atn.com.au/sa/south/sth-b.htm
http://www.oztravel.com.au/travel_mall/destinations/Eyre_Peninsula_SA1.html#description
Jadac dalej na polnoc,
a potem skrecajac na zachod, minelismy przemyslowe miasta:
Rozwinely sie one na
bazie znalezisk mineralnych dokonanych w ich rejonie.
W Port Pirie znajduje
sie jedna z najwiekszych na swiecie hut cynku i olowiu. W Port
Augusta jest duza elektrownia zaopatrywana w wegiel przez
stosunkowo niedalekie zloza, a Whyalla to duzy przemysl hutniczy.
Byc, albo nie byc tych miast, w duzym stopniu zalezy od istnienia
i kondycji tych zakladow. Na przyklad Whyalla (czytaj Uajala)
jeszcze w latach 1970-tych dysponowala calkiem sporym przemyslem
stoczniowym. Budowano tam duze statki oceaniczne - do 70 tys.DWT.
Niestety nie potrafili sprostac azjatyckiej konkurencji. Stocznie
zamknieto, specjalisci opuscili miasto w poszukiwaniu pracy, a
pozostaly puste hale i nieczynne pochylnie.
Takim miastem jednego
zakladu jest tez np. Broken Hill, polozone w NSW, ale niedaleko
granicy z Poludniowa Australia i mocno z jej gospodarka powiazane.
Czytalem zapowiedzi, ze za kilka lat eksploatacja tamtejszych zloz
stanie sie nieoplacalna i glowne (wlasciwie jedyne) zaklady dajace
mieszkancom prace, zostana zamkniete. Miasto prawdopodobnie umrze,
po ponad 100 letniej egzystencji. Co prawda wladze miejskie i
regionalne zapowiadaja utworzenie osrodka turystycznego, ale
nie bardzo wiem, co moznaby tam turystom pokazywac. Moze nieczynne
kopalnie?
Rynek jednak wie swoje.
Juz dzis mozna podobno w Broken Hill za 15 tysiecy A$ kupic dom,
ktorego budowa kilka lat temu kosztowala okolo 100 tysiecy A$. Sa
tez tansze - za 8 tysiecy - Mietka znajomy niedawno taki kupil.
Za Port Augusta
skierowalismy sie na poludniowy zachod, a za Whyalla wkroczylismy
na tereny, ktorych nigdy wczesniej nie widzialem - Eyre Peninsula.
Drogi opustoszaly, choc
nadal byly dobrej jakosci. Krajobraz, z niewielkimi wyjatkami,
monotonny. Plaski lub pofaldowany, porosniety niskimi, pokreconymi
drzewami i gestymi krzakami. Od czasu do czasu, wielkie polacie
porosniete wyschnieta trawa i kamieniami. Mietek poinformowal nas,
ze te tereny zostaly wykarczowane, gdzies na poczatku XX wieku.
Podobno na calym polwyspie karczowano tereny, ogromnym
nakladem sil, ale spora czesc tej pracy poszla na marne.
Karczowanie odbywalo sie przy pomocy dwoch ciagnikow, ktore jadac
w pewnej odleglosci od siebie, ciagnely rozpiety pomiedzy nimi
lancuch kotwiczny (taki jak na statkach sluzy do opuszczania
kotwicy). Ciagniki takie widzielismy potem w mini-muzeum na wolnym
powietrzu, w Cowell. Wielkie jak lokomotywy i oczywiscie parowe.
Karczowanie
doprowadzilo do rozwoju uprawy zboz na polwyspie. W kazdej, nawet
najmniejszej osadzie stoja duze silosy zbozowe, a pola ciagna sie
kilometrami. Jednak terenow nie zagospodarowanych tez jest sporo.
Z drogi widac powyrywane i poczerniale konary, porzucone 100 lat
temu na karczowiskach. Od tego czasu na ziemiach tych wyrosly
tylko pojedyncze krzaki i trawa. Mietek twierdzi, ze roslinnosc
zregeneruje sie nie wczesniej niz za 200-300 lat, a to za sprawa
gruntu i ograniczonej dostepnosci wody.
Po drodze oprocz owiec
widzielismy strusie emu i kangury, rowniez takie, ktore stracily
zycie na drodze. Kangury zazwyczaj staja sie aktywne przed
zachodem slonca i w nocy. Wylaza wtedy ze swych dziennych kryjowek
i zeruja duzymi stadami. Te ofiary na drodze pochodzily
prawdopodobnie z ostatniej nocy.
Po 106 kilometrach od
Whyalla droga znow zblizyla sie do brzegu morskiego i oczom naszym
ukazala sie pierwsza na tym odcinku wieksza osada, miasteczko
Cowell. Postanowilismy rozprostowac tam nogi. Moich
wspoltowarzyszy, Mietka i Marka, interesowalo tylko i wylacznie
jedno - lapanie ryb. To byl glowny cel wyprawy. Poszlismy wiec na
molo, aby zobaczyc "co lapia". Inspekcja nie nastroila moich
kumpli zbyt optymistycznie, ale bylo to w okolicach poludnia, a
wiec i rybakow na molo nie bylo wielu.
Cowell zrobilo na mnie
wrazenie miasteczka nie dosc ze pozbawionego zycia (tylko na molo
byli jacys ludzie), to rowniez zaniedbanego i bez sladu wdzieku.
Tylko morze bylo piekne, intensywnie blekitne, a czasem zielone.
Takie morze do tej pory widzialem tylko w Whyalla.
Z Cowell skierowalismy
sie prosto na zachod, przecinajac trojkatny polwysep Eyre, tak aby
najszybciej dotrzec do jego przeciwleglego brzegu. Tym samym
ominela nas okazja odwiedzenia Port Lincoln - najwiekszego miasta
na polwyspie, ktore jest ciekawe z kilku powodow.
Jest tam podobno
najwieksze zageszczenie milionerow w calym stanie. Fortuny wyrosly
na przemysle rybnym, a glownie farmach tunczykow. Tu operuje
najwieksza w Australii flota statkow do polowu tunczyka - glownie
na export do Japonii. Inne morskie farmy to malze, homary,
krewetki itd. Ta galaz przemyslu (aquaculture) szybko wyrasta na
jedna z wiodacych, w calym stanie Australia Poludniowa.
Port Lincoln jest
polozony nad zatoka, ktora tworzy najlepszy w Poludniowej
Australii port naturalny. Dzieki temu mowi sie o tym miescie, jako
o bylym, powaznym kandydacie na stolice stanu - zamiast Adelaide.
Port przegral, ze wzgledu na brak stalego i niezawodnego dostepu do wody
slodkiej.
Kiedy jechalismy przez
srodek polwyspu, nad nami zawisla wielka szara chmura, co sprawilo
ze slonce nie palilo tak intensywnie i zrobilo sie dosc
przyjemnie. Daleko, moze kilkadziesiat kilometrow przed nami,
widac bylo krance tej chmury i padajace z gory pionowe snopy
promieni slonecznych.
Podczas podrozy Mietek
i Marek naradzali sie i snuli plany na najblizsze dni, wlacznie z
najblizszym wieczorem. Dzielili sie doswiadczeniami i wspominali
poprzednie wyprawy. Nie moglem brac w tym udzialu, gdyz nigdy
wczesniej nie wedkowalem, ale mialem okazje zapoznac sie z
wedkarskim zargonem (polsko-angielskim) i poobserwowac zapalonych
wedkarzy, podnieconych przed akcja.
Za Lock, z drogi
asfaltowej wjechalismy na droge bez nawierzchni, tzw. dirt road.
Wiele jest w regionalnej Australii drog tego typu. W zaleznosci od
stanu, mozna sie nimi poruszac w miare komfortowo, a czasem nawet
dosc szybko.
Nawierzchnia
najczesciej jest ubita glina, wyrownywana okresowo przez
spychacze. O dziwo nie ma na nich kolein, ale czesto napotyka sie
na drobna "tarke". Stan drogi i komfort jazdy najbardziej zalezy
od pogody. Gdy jest mokro, droga zamienia sie w gliniasty
zdradliwy szlak, a gdy sucho, to za kazdym jadacym pojazdem
ciagnie sie wielka chmura pylu. Nawet na suchej drodze
niebezpiecznie jest zjechac choc troche z widocznych pasow
wyjezdzonych przez inne pojazdy. To tak jakby zjechac jedna para
kol, z drogi asfaltowej na pobocze. Mietek tym razem jechal nad
wyraz ostroznie. Pol roku temu, na Kangaroo Island, ustapil lekko
drogi pojazdowi nadjezdzajacemu z przeciwka, po czym zostal wyrzucony na
bok, na stromy nasyp, z ktorego samochod stoczyl sie koziolkujac, spowrotem na droge,
stajac na cztery kola. Mietek zdrow, auto do wymiany.
Dirt road byla zupelnie
pusta. Nikt chyba nie jechal w kierunku przeciwnym, ale przed nami
pedzil jakis samochod. Byl to turystyczny (albo terenowy) pojazd z
napedem na cztery kola (4WD), ciagnacy za soba skladana przyczepe
kempingowa. Jechal szybko, jakies 80-90 km/godz, wiec wlasciwie
nam nie zawadzal, ale Mietek kilkakrotnie musial zwolnic, aby nie
wpasc w chmure pylu, ktory poprzednik ciagnal za soba.
Doswiadczony Mietek
siedzial mu na ogonie, co chwila twierdzac, ze kierowca sporo
ryzykuje jadac, z przyczepa, z tak duza predkoscia.
Okazalo sie, ze
jedziemy w to samo miejsce - Salmon Sharinga Beach. Po dlugiej
jezdzie przez puste pola (wlasnie bylo po zniwach, niezbyt udanych
w 2002, z powodu najwiekszej od kilkudzisieciu lat suszy jaka
nawiedzila Australie) i suche pastwiska-karczowiska, znow zaczelo
byc chwilami widoczne blekitne morze, a w pewnym oddaleniu od
drogi widoczne byly wielkie, wysokie wydmy. Co ciekawe, gorowaly
ona nad calym krajobrazem. Haldy plazowego piasku byly na kilkaset
metrow dlugie i na kilkadziesiat metrow wysokie. Trudno bylo sobie
wyobrazic, jak takie ilosci lotnego materialu mogly tworzyc zwarte
i wyskie skupisko. Dlaczego wiatr nie rozwial tego piachu,
pokrywajac rowno okolice?
Nie byly to jednak
nieruchome i stabilne formy terenu. Jedna z takich wydm, jezykiem
wsunela sie na nasza gliniana droge. Jadacy przed nami Ryzykant
zatrzymal sie przed ta przeszkoda. Wsiadl, pochodzil, ocenil
szanse, wsiadl, ruszyl dalej i ... zakopal sie. Stanelismy za nim
w odleglosci 50 m. Kierowca wysiadl powtornie, obszedl auto dokola,
lopata czesciowo odkopal kola, upuscil z opon powietrze,
przestawil naped na 4 kola, ruszyl i ... zakopal sie jeszcze glebiej.
Troche miedzy soba
zartujac, myslelismy co mozemy w tej sytuacji zrobic, ale samochod
Mietka nie byl samochodem terenowym, a zaden z nas nie mial
doswiadczenia w jezdzeniu po wydmach. W miedzyczasie, 30 m za nami
stanela potezna Toyota - nowa, elegancka, blyszczaca, terenowa
maszyna. Para jej pasazerow przez kilka minut obserwowala scene z
daleka, potem przez kilka minut pogadali z nami, wykazujac sie
wiedza na temat jazdy w trudnym terenie i spora pewnoscia siebie.
Po chwili Pewniak juz bezposrednio udzielal rad Ryzykantowi.
Za pare minut pojawil
sie nastepny ratownik. Biwakowal on tuz pod wydma, na wzniesieniu, o jakies
200-300 m od miejsca akcji. Rozbil tam oboz zlozony ze starego
autobusu, zapewne przystosowanego do celow caravaningowych, i
samochodu terenowego. To dosc czesto spotykany na australijskich
drogach i bezdrozach obrazek. Przerobiony autobus ciagnie za soba
(na przyczepce) samochod terenowy. Po dojechaniu na okreslone
miejsce, autobus staje sie domem-baza, a samochod sluzy do
jezdzenia po okolicy - np. po wydmach.
Podjechal do nas swoim
terenowym Daihatsu, dzierzac w dloni puszke piwa w utrzymujacym
chlod opakowaniu. Szybko dolaczyl do grupy na przedzie, potem bylo
widac, jak jeszcze raz upuszcza powietrza z kol. Samochod
Ryzykanta ruszyl i opuscil miejsce wydarzenia.
Kolej na Mietka, ktory
jeszcze chwile wczesniej komponowal zarciki na temat Ryzykanta.
Nasz samochod, w przeciwienstwie do wszystkich ktore sie tu
zebraly, nie mial napedu na cztery kola. Doradzono Mietkowi aby
sie nie przejmowal, tylko smialo walil przed siebie i nie
zmieniajac predkosci przelecial przez ta 20 metrowa piaskownice na
drodze.
Mietek uczynil jak mu
doradzono, rozpedzil sie, wpadl na piach, po czym stanelismy.
Ratownicy (Pewniak z Zona oraz Ratownik z Wydm) bez dezaprobaty,
czy niecierpliwosci, ale z pewna wyzszoscia, przypomnieli
Mietkowi, ze mial sie rozpedzic, ale przeciez nie mial zmieniac
biegu!!!
Nie bede opisywal w
szczegolach tego wydarzenia, ktore w sumie zajelo jakies 2 godziny
czasu. Powiem tylko, ze Mietek przejechal za czwartym razem. Po
raz pierwszy sciagniety do tylu przez mocarna Toyote Pewniaka,
potem znow sciagany w ten sam sposob, ale nieskutecznie, gdyz
uszkodzono line holownicza. Nastepnie Toyota przejechala poboczem,
po piachu, krzakach i wysokich wybojach, objezdzajac samochod
Mietka, aby go sciagnac do przodu, ale po niewczasie okazalo sie,
ze Mietek zdemontowal swoj hak holowniczyz przodu pojazdu, nie
bylo go wiec za co ciagnac. Potem
Ratownik z Wydmy, sciagnal Mietka do tylu, a gdy Mietek po raz
kolejny zanurzyl sie po osie w piachu, Ratownik powiedzial, ze
jesli sie wie jak to robic, to mozna normalnie po wydmach jezdzic
i wiele sie nie zastanawiajac, wskoczyl do swojego Daihatsu i
objechal Mietkowy wehikul od strony stromej wydmy, po prostu na
nia wjezdzajac. Prawie mu ten popis wyszedl, ale gdy juz zjechal
na droge, gwaltownie zakrecil i ... zakopal sie. Poniewaz po
wydmach jezdzi sie na ledwie napompowanych kolach, to podczas tego
wyczynu, jedna z opon prawie mu z kola zleciala i utracil w niej
reszte powietrza. Nic sobie z tego nie robiac, wyciagnal
elektryczna pompke, dopompowal kolo i wyjechal na twardy grunt.
Za czwartm razem Mietek
przejechal. Stalo sie to dopiero wtedy, gdy zrobil wszystko jak
nalezy, czyli wjechal na piach na plaskich oponach, przy duzej, ale
stabilnej predkosci i na pierwszym biegu.
Za ta straszna
przeszkoda czekalo nas jeszcze okolo minuty jazdy do miejsca, w
ktorym zaplanowany byl pierwszy biwak. Tego dnia przejechalismy dokladnie 700 km.
Ryzykant juz tam byl, ale nikogo wiecej. Gdy rozbijalismy namiot,
dojechal jeszcze jeden samochod, a z niego wyskoczylo pieciu
krzykliwych facetow z wedkami w dloniach. Wypili po szybkim piwie
i polecieli przez wydmy w kierunku morza. My w pare minut za nimi.
Zapadal juz zmrok.
Widzielismy jak Grupa Pieciu zlapala jedna duza rybe, a potem
wrocilismy do namiotu na kolacje i na spoczynek. Bylo chlodno, ale
nie zimno. Pod podloga namiotu mozna bylo noga wyczuc male rzepy o
bardzo ostrych i twardych kolcach. Nie dmuchajac materacow, aby
ich rzepy nie poprzebijaly, zasnelismy w spiworach na twardej
ziemi.
powrot
do gory
|
Dzien drugi - Elliston |
Dzien drugi -
27.12.2002
Niebo zasnute chmurami,
ale rzesko i przyjemnie. Szybkie sniadanie i z
wedkami na plaze. Pomimo wczesnej godziny byla tam juz rodzinka z
dwojka dzieci i psem. Po kilkunastu minutach pojawila sie
wczorajsza Grupa Pieciu (nocowali gdzies poza naszym "polem
biwakowym"), a po jakims czasie Ryzykant. W pol godziny pozniej
zauwazylem zgrabne sylwetki w kolorowych i dopasowanych piankach
do surfingu, ale z wedkami. Ledwie ich rozpoznalem - byl to
Pewniak, wraz z malzonka. Poza nami na wielkiej plazy nie bylo
nikogo.
Pierwsza rybe
wyciagnela, z wielkim wrzaskiem, Rodzina. Ryba byla duza i
ksztaltna. Po prostu szlachetnego ksztaltu ryba, a nie jakies
morskie dziwadlo. W chwile pozniej zauwazylem naprezonego Mietka.
Wyciagnal taka sama - na oko jakies 60 cm, 5-6 kg wagi.
Po wyciagnieciu rybie
haczyka i pamiatkowym zdjeciu, ucalowal ja w okolicach pletwy
grzbietowej i ... wrzucil spowrotem do morza. Byl to dla mnie gest
niespodziewany i niezrozumialy. Przyjechalismy przeciez na ryby i
po ryby. Wytlumaczono mi, ze po pierwsze jest troche za wczesnie,
aby robic zapasy do domu, a po drugie ta ryba to salmon, czyli
losos, a losos australijski, w przeciwienstwie do lososia
atlantyckiego (z czerwonym miesem), jest suchy i przez to
niedobry. Taki sam niedobry jest tunczyk, przynajmniej w wersji
smazonej, bo tez ma suche mieso. Tyle dowiedzialem sie o wartosci
australijskich ryb; nie rozumiem tylko na czym wiec wyrosly
fortuny w Port Lincoln.
Wedkowanie polegalo
wiec na samej przyjemnosci zakladania przynety, wabienia ryby,
kilkuminutowej walki z nia, wyciagania jej na piach, i ewentualnie
na fachowej dyskusji o danej sztuce z innymi wedkarzami. Calowania
okolicy gornej pletwy bylo juz mniej, tym bardziej, ze ryba tego
ranka dopisala. W ciagu godziny Mietek wyciagnal 5 okazow, a Marek
3, ale wsrod nich jednego kolosa - dobre 75 cm. Wszystkie poszly
spowrotem do morza.
Pewniak z zona robli to
samo. Jedynie Ryzykant i Rodzina zachowywali swoje zdobycze. Nie
wiem jak Rodzina, ale Ryzykant wygladal mi na starego wyge. Jestem
pewien, ze wiedzial jak sie przyrzadza australijskie lososie.
Widzialem go pozniej na polu biwakowym, przyniosl chyba 4 sztuki i
spokojnie zajal sie ich oprawianiem.
Po tej porannej
przygrywce zwinelismy namiot, starannie pozbywajac sie rzepow, i
... pojechalismy na ryby. Bylo okolo 9.00 rano. Jeszcze przed
odjazdem, w odleglosci 400-500 m, widzielismy wysoko na
wielkiej haldzie piachu beztroskiego Ratownika z Wydmy, pedzacego swoim
Daihatsu, . Czyzby znow zauwazyl
kogos potrzebujacego pomocy? A moze po prostu cwiczyl.
W drodze powrotnej
pokonalismy zdradliwa piaskownice bardzo gladko. Mietek okazal sie
zdolnym uczniem. Skierowalismy sie na polnoc, do Elliston, szukac
miejsca gdzie mozna zlapac cos porzadnego.
Na miejscu znalezlismy
pole campingowe, na tyle przyjemne, ze postanowilismy zostac na
nim do konca, robiac wypady w rozne strony wzdluz wybrzeza. Cena
za jeden namiot wynosila 18 A$ na dobe, ale wypatrzylismy miejsce
ze wszystkich stron ocienione, ktore bylo jednak przeznaczone dla
przyczep kempingowych (z podlaczeniem wody i pradu), za 25 A$.
Postanowilismy rozbic sie w cieniu i wykupilismy to miejsce na 2
doby.
Po drugiej stronie
asfaltowej drogi jest budka telefoniczna (to wazne, bo komorki juz
dawno przestaly dzialac) i zejscie do morza i molo - dlugie na
jakies 300 m. Dotarlismy tam okolo 11.00. Po porannym zachmurzeniu
nie zostalo sladu. Pelne slonce i silny chlodny wiatr od morza. Po
chwili zalozylismy kurtki i dlugie spodnie - oprocz Marka, ktory
dzieki temu sprytnemu zabiegowi przez nastepne dni mogl szczycic sie swymi czerwonymi
jak rak nogami.
Mietek z Markiem
rozpoczeli rytualne dobieranie haczykow, przynet, kolowrotkow,
ciezarkow, splawikow i, co najwazniejsze, wyboru miejsca na molo.
Tloku nie bylo, gdyz molo dlugie, a wedkarzy kilka grupek. Po
jakims czasie w wiadrze pojawily sie: whiting (okolo 35-40 cm,
wysmukly), leather-jacket (plaski i wysoki - ksztaltu fladry,
nieduzy, w kremowo-brazowe pionowe pasy na ciele) i jeszcze 2-3
male sztuki. Moi przyjaciele operowali nazwami angielskimi, wiec
nie wiem jak te okazy nazwac po polsku.
Np. moj stary slownik
mowi, ze:
-
whiting to
witlinek, a whiting - pout to ryba watluszowata
-
leather jacket -
to "nazwa rozmaitych gatunkow ryb"
Wedlug przewodnikow
turystycznych, okolice te obfituja w bardzo smaczne ryby zwane:
snapper, garfish, leather jacket, King George whiting, tuna,
salmon, trevally, mulloway, a rowniez stwory, ktore rybami nie sa
- prawns (krewetki), squid (kalamarnice), lobster (homary),
oyster(ostrygi) i inne.
Do godziny 17.00, do
wiadra dolozono jeszcze 4 squidy - dziwne stwory z mackami,
wielkimi oczami i puszczajacymi w obronie wlasnej chmury czarnego
atramentu. Cale drewniane molo pelne bylo czarnych atramentowych
kleksow, niektore z nich byly swieze, a inne juz mniej wyrazne. To
slady po squidach, ktore wyciagniete z wody, jeszcze probowaly
przestraszyc dzielnych rybakow.
Mozna bylo powiedziec,
ze moi towarzysze, rozbudziwszy rano swe wedkarskie apetyty, teraz
zaczeli cierpiec na spory niedosyt. Mieli troche zajecia z
nakladaniem przynet, ktore spuszczone do wody podlegaly konsumpcji
ze strony krabow, ale wyciagania zdobyczy bylo raczej niewiele.
Dyskutowano przyczyny,
rowniez z innymi wedkarzami na molo - za duzo wiatru, niewlasciwy
jego kierunek, nie ta pora dnia, za malo chmur dla jednej ryby, za
duzo dla drugiej itd. Ze wzgledu na zerowe doswiadczenie i
niewiele wieksze zainteresowanie wedkarstwem nie moglem w tym
uczestniczyc. Troche pokibicowalem, a potem spokojnie podziwialem
blekitne i szmaragdowe morze, niesamowicie przezroczysta wode,
daleka biala plaze i spore jaskinie w niskim klifowym brzegu.
Rozlozylem sobie na molo wygodne krzeselko i zaczalem
pisac niniejsza korespondencje.
Potem zbadalem jaskinie
z bliska. Powstaly one przez wyplukanie przez morze mniej trwalych
faz z twardszej skaly. Morze podmywalo w ten sposob niski klif, a
gdy taka jaskinia stawala sie zbyt szeroka lub gleboka, to jej strop
zawalal sie na kamienne rumowisko powstale podczas poprzedniego
zawalu. Po jakims czasie - w dziesiatki, albo setki lat pozniej - sytuacja
powtarzala sie.
Przy okazji badania
tych jaskin, samodzielnie odkrylem tajemnice polwyspu Eyre, a moze
rowniez calego poludniowego wybrzeza Australii. Na klifie, choc
niewysokim, widac bylo wyraznie, w przekroju warstwy gruntu.
Wlasciwie od samej gory byly to skaly i kamienie, mniej lub
bardziej zwarte i dosc roznorodne, ale wszystko to bylo twarde.
Warstwa gleby na samej gorze miala kilka - kilkanascie centymetrow
grubosci. W polaczeniu z brakiem slodkich jezior i rzek, musi to
byc przyczyna wystepowania karlowatej roslinnosci (niskich
powykrecanych drzew) na prawie calym tym obszarze (piszac to
przypomnialem sobie, ze na polu campingowym w Elliston drzewa byly
dorodne i "normalne", zaplacilismy przeciez dadatkowo, aby moc z ich
cienia korzystac).
Pod wieczor, przy
namiocie, byla skromna biwakowa kolacyjka, ale z winem, a
nastepnie niepoprawni optymisci znow polecieli na molo. Wrocili
juz o zmroku - z pustym wiaderkiem.
Butelka mocniejszego
trunku ozywila nastroje. Przy gazowej lampie doglebnie
przedyskutowano problemy polityki swiatowej, bledy popelnione
przez rzad australijski na przestrzeni dziejow i w ostatnich
dniach, rysowano scenariusze zapewniajace Australii i swiatu
powszechna szczesliwosc ... normalne Polakow narzekania, tyle ze
pod adresem czynnikow lokalnych. Natomiast z wedkarskiego
punktu widzenia, nastepny dzien zapowiadal sie bardzo
optymistycznie.
powrot
do gory
|
Dzien trzeci - Port Kenny,
Venus Bay |
Dzien trzeci -
28.12.2002
Rano pobudka,
biwakowe sniadanie i szybka runda po Elliston, po benzyne i
papierosy dla Marka. Benzyna byla, ale z papierosami gorzej,
sklepik spozywczy wciaz jeszcze zamkniety. Z mapy wnikalo, ze
papierosy powinny byc dostepne w Port Kenny, kolejnej przybrzeznej
osadzie na drodze w gore polwyspu - odleglosc 64 km. Ruszylismy z
kopyta, gdyz Marek wygladal na coraz bardziej cierpiacego.
Plany na dzisiaj i
tak zakladaly podroz w tym kierunku. Wczoraj doradzono nam Venus
Bay jako niezawodne miejsce, nieco w bok od Port Kenny. Wersja
awaryjna zakladala jazde do Streaky Bay, jeszcze 70 km w gore
polwyspu.
Bylo lekko
pochmurnie i przyjemnie. Port Kenny okazal sie niewielkim
zgrupowaniem niezbyt wyszukanych budynkow, polozonych na
wysuszonym, kamienistym terenie. Co ludzi tutaj trzyma? Papierosy
byly w sprzedazy, ale krotkie molo i kompletna pustka nie
zachecily nas do pozostania w tym miejscu. Jedziemy do Venus Bay -
tam jest mnostwo ryb!
Venus Bay, w
porownaniu do Port Kenny, sprawialo wrazenie tetniacej zyciem
metropolii. Posrod letnich domkow (nieladnych i wygladajacych na
"tymczasowe"), uwijalo sie sporo ludzi - wczasowiczow. W ogrodkach
przed pubami siedzieli amatorzy porannego piwa. Nie prezentowalo
sie to jednak jak kurorty typu Sopot, Miedzyzdroje, czy chocby
Apollo Bay w Victorii. Byl to raczej duzy osrodek duzych "domkow
kempingowych", z kilkoma asfaltowymi ulicami, polozony na bardzo
surowym, niemalze nie porosnietym roslinnoscia brzegu pieknej
zatoki. Charakter tej miejscowosci najbardziej przypominal mi
pustynna osade Andamooka - polozona w odleglosci okolo 450 km (w
linii prostej) na polnocny wschod od Venus Bay, budowanej "jak
leci" przez nie dbajacych o eststyke, ani o wygody, poszukiwaczy
opali.
Na malej,
specjalnie wyznaczonej plazy manewrowaly dziesiatki samochodow
terenowych, kazdy z przyczepka i lodzia. Plaza sluzyla jako
miejsce wodowania dla lodzi roznego rodzaju. Wiele aut i lodzi
badzo eleganckich (w odroznieniu od domkow). W kilka minut pozniej
rozlegl sie warkot silnikow. Lodzie pedzily we wszystkich
kierunkach, po spokojnej zatoczce, ciagnac za soba narciarzy
wodnych, albo robiac zawijasy dla fasonu.
Stare drewniane
molo, na poteznych drewnianych palach, ktorych grubosc w pewnych
miejscach byla juz do polowy zredukowana, bylo jednak na tyle
mocne, ze cumowaly przy nim dwa nowoczesne i niemale statki do
polowu krewetek. Molo mialo ksztalt polksiezyca i zardzewiale
szyny kolejowe, co nadawalo mu szczegolnego wygladu -
powiedzialbym uroku.
Tloczno nie bylo,
zaledwie kilka grupek, w tym wiele dzieci. Pomiedzy wygietym molo,
a brzegiem pletwonurkowie, korzystajacy z krysztalowo czystej
wody. Wylawiali duze muszle, srednicy 15 cm, doskonale nadajace
sie na popielniczki.
Mietek i Marek
ustalili taktyke, zalozyli przynete, troche przynety w postaci
jakichs ziaren oraz krojonej ryby zrzucili z molo w rejon swego
wedkowania. Ryb widac bylo duzo, ale byly one niewielkich
rozmiarow. Optymizm siegnal zenitu, bylo okolo godziny 10.00.
W ciagu pol godziny
zmienil sie kierunek wiatru i zaczelo dac od ladu (moze z
Andamooka?). Zrobilo sie niesamowicie goraco i nieprzyjemnie.
Powietrze suche, wiatr nie dajacy orzezwienia, jak z wielkiego
pieca. Kraby chetnie obgryzaly przynete, ale ryba nie brala.
Jeszcze kilka rzutow i decyzja: zmieniamy miejsce.
Po chwili bylismy
na krancu osady Venus Bay. Kilkaset metrow od molo, dosc stromo
pod gore. Po wyjsciu z samochodu okazalo sie, ze jestesmy na
szczycie wysokiego klifu. Roztaczal sie stamtad widok na morze,
zatoke i okoliczne wysokie klify. Morze i skaly. To nie byl
krajobraz z bajki, raczej z "Mad Maxa".
Lowic sie stamtad
oczywiscie nie dalo. Jadac w kierunku Elliston, jeszcze dwa razy
zjezdzalismy z szosy w kierunku brzegu. Za kazdym razem do morza
wiodla kreta, polna droga, posrod siegajacej najwyzej do pasa
roslinnosci, ktora przybrala ciemno-szaro-brazowy kolor. Czasami
kilkanascie metrow jazdy po litej powierzchni skalnej. Nad nami
pelne slonce. Po zatrzymaniu samochodu i otworzeniu drzwi, do
klimatyzowanego wnetrza natychmiast wdzieral sie goracy wiatr i
muchy. Muchy w poszukiwaniu wilgoci atakuja oczy, usta, nos.
Mietek, ktory sporo czasu spedzil pracujac w podobnym terenie,
doradzil aby te muchy ignorowac. Rzeczywiscie, kiedy przyjalem je
jako czesc skladowa calego serwisu, to i one jakby mniej
rozpraszaly moja uwage, oprocz tych, ktore wlazly do nosa.
Za drugim razem
dojechalismy do szerokiej, dlugiej i pustej plazy. Oprocz nas byly
tam jeszcze zalogi dwoch samochodow. Surferzy i wedkarze. Mietek i
Marek zarzucili z tej plazy wedki.
Aby sie czyms zajac
poszedlem wzdluz brzegu. Goraczka, padajace pionowo z gory
promienie sloneczne i muchy nie pozwalaly na to, aby sie gdzies
schronic, albo robic cokolwiek innego - np. aby gdzies spokojnie
przysiasc.
Kilkaset metrow
dalej bylem w innym swiecie. Piaszczysta biala plaza, zamienila
sie w lite skaliste podloze, ktore pod klifem przechodzilo w
kamienne rumowisko. Odleglosc pomiedzy linia wody o klifem wciaz
wynosila kilkadziesiat metrow, tyle, ze obecnie trzeba bylo skakac
po wygladzonej skalach i omijac oczka morskiej wody, ktore na czas
odplywu zostaly odciete od morza. Skala ta miala duze polacie
koloru szarego, i inne, koloru jasnofioletowego. Po ksztalcie
mozna sie bylo zorientowac, ze te skaly byly kiedys w stanie
plynnym. Klif wygladal tak, jakby w kazdej chwili mialy z niego
spasc spore fragmenty. Znow bardzo wyraznie widoczne byly
wszystkie warstwy gruntu, wraz z ta cienka na samej gorze, ktora
musiala wystarczyc tutejszym roslinom.
Bedac juz spowrotem
w domu wyczytalem ze:
"Pod calym trojkatnym Polwyspem Eyre, oraz pod wielka rownina
Nullarbor (region Australii, polozony na zachod od Polwyspu Eyre,
na terenie stanow Australia Poludniowa i Australia Zachodnia, ),
lezy ogromna plyta z wapnia. Na poludniu konczy sie ona ostra
krawedzia klifu, spadajacego do Oceanu Poludniowego. Wapien, ktory
jest z natury porowaty, nie sprzyja utrzymywaniu sie skupisk wody
na powierzchni, co sprawia, ze za wyjatkiem zyznego Pasa
Zbozowego, w polnocnej czesci Polwyspu Eyre, caly ten wielki
obszar ziemi jest jalowy."
Gdy wrocilem z
Ksiezyca na plaze, nikogo juz na niej nie bylo. Mietek
niecierpliwie dawal znaki klaksonem z odleglego parkingu. Niczego
nie zlowili. Wrocilismy na pole namiotowe. Tam przynajmniej bylo
troche cienia, za ktory przezornie zalacilismy.
Pod wieczor wiatr z
polnocy zelzal, zrobilo sie znosnie, a potem przyjemnie. Muchy
staly sie mniej aktywne. Po malych zakupach, wczorajsze ryby i
squidy zostaly usmazone na gazowym barbeque. Mielismy wspaniala
kolacje. Bylo juz wiadomo, ze z wyprawy powrocimy bez ryb. Mietek
skads niedbale wyciagnal zimnego Smirnoff'a i duza butelke
Coca-Coli. Po rybno-squidowej kolacji i prysznicu, w swietle
gazowej lampy, kontynuowalismy rozmowy o wedkarstwie i polityce.
powrot
do gory