W styczniu
2003 Grzegorz napisal do mnie pierwszy e-mail, a w tydzien
pozniej juz byl w Adelaide, a w dodatku nie przyjechal sam.
Juz mnie
chyba nic nie zdziwi.
|
|
SAMO ZYCIE
ELWIRA I GRZEGORZ
Odcinek 1 - Decyzja
Odcinek 2 - Wytyczanie trasy, wizy, bilety i ... Witaj
Australio
Odcinek 3 - Podroz do Adelaidy
Odcinek 4
- Adelajda i Sydney
Zdjecia
Czesc 1
Zdjecia
Czesc 2
Zdjecia
Czesc 3
Wiersze
|
Odcinek 1 - Decyzja |
DECYZJA
Gdy dziś patrzę wstecz, zastanawiając się gdzie i w którym
momencie naszego życia podjęliśmy decyzję o próbie emigracji,
uświadamiam sobie, że to jeden z nielicznych przypadków w ewolucji
związków małżeńskich, gdzie kłótnia nie rujnuje, lecz tworzy
podwaliny nowych możliwości szczęśliwej egzystencji.
W czerwcu
2002 roku, wykończony kolejnym
niepowodzeniem i trudnościami związanymi z rozwojem
własnej mini firmy, nie doceniając wspaniałej
polityki podatkowej „Geniusza Tatr”, patrząc z obrzydzeniem na te
same twarze, mówiące za szklanego ekranu od dwunastu lat o budowie
państwa sprawiedliwego i opiekuńczego, tak naprawdę myślących
tylko o sobie i bandzie kolesiów z prawa i lewa, zapytałem sam
siebie, czy warto dalej brnąć w błocie tego kraju kultury
ziemniaka? Gdzieś zatraciłem miłość do Słowackiego, podziw dla
Kościuszki, nie wzruszał mnie już hymn grany z rzadka orłom
naszego sportu.
Odpowiedź była prosta. Dosyć,
dosyć, dosyć!!! Byłem w takiej depresji, że gdyby tylko zrodziła
się szansa, poprosiłbym o azyl w Czechach, dokumentując swe
pochodzenie zamiłowaniem do piwa i Haszka.
Elwira, moja kochana, nie
chciała słyszeć kiedyś o wyjeździe, teraz powoli dojrzewała do
trudnej decyzji, zwłaszcza dla trzydziestolatków z ustabilizowanym
życiem, posiadających jak na swój wiek w tym kraju całkiem sporo,
mających córkę nie widzącą świata poza dziadkami.
Problemem pozostawał tylko
kierunek, ja marzący o USA, Elvis o kraju bardziej przyjaznym,
bezpiecznym. Myślała o Niemczech, gdzie
mogła bez przeszkód otrzymać obywatelstwo, Włoszech, którymś z
krajów Związku Socjalistycznych Narodów Europy Zachodniej.
Któraś wieczorna rozmowa
Polaków zakończyła się hasłem rzuconym przez moją żonę w ataku
bezsilności, gdy brakuje już argumentów w rozmowie z
zatwardziałym, upartym osłem- Australia.
Australia? Na Boga, gdzie to
jest? Kraina kangurów, Aborygenów, Tomka, bumerangów, kontynent co
z zabytków ma operę i jeden most, a obywatele to w prostej linii
spadkobiercy Kuby Rozpruwacza, chwalący się najwyższym spożyciem
piwa na statystycznego tubylca ( to akurat mi nie przeszkadzało ).
Dziś dostrzegam, jakim
ignorantem i typowo polskim bufonem myślowym w tej dziedzinie
wiedzy byłem.
Nie przespałem nocy, siedząc
w internecie, przeszukując domową biblioteczkę, odszukując w
pamięci osoby, które choć raz w mojej obecności wypowiedziały
nazwę tej krainy.
Rano wiedziałem już na pewno,
że znalazłem sobie cel, miejsce na Błękitnej Planecie, w którym
chciałbym z moimi najbliższymi przeżyć to, co mi
zostało jeszcze do przeżycia.
WYSOKOIE
RACHUNKI, UŚMIECHNIĘTA AMBASADA, GRUDNIOWA SZALONA KOLACJA
Od pamiętnej nocy
stałem się internautą każdej wolnej chwili, z jedną myślą, która
opanowała w stu
procentach mój umysł i sny- jak najszybciej zdobyć najwięcej
wiadomości, pozwalających zrealizować
nowe
plany i stare marzenia.
Rachunki, które
zaczęły przychodzić, wystawiane przez „ najjaśniejszą, najtańszą
Tepsę” doprowadzały do zawrotów głowy, lecz wmówiłem sobie i
żonie, że wielkie projekty wymagają ogromnych wyrzeczeń.
Uzbrojeni w setki
informacji, pytań, z ssącym uczuciem niepewności postanowiliśmy
wybrać się do Warszawy, poznać obyczaje panujące w ambasadzie,
chcąc u źródła potwierdzić wszystkie dotychczas zdobyte
wiadomości.
Ludzie!!! Są w tym
kraju normalni urzędnicy. Uśmiechnięci, uprzejmi, życzliwi,
serdeczni!!!
Pani za szybą przyjęła
nas jak starych, dobrych znajomych, wysłuchała, doradziła,
potwierdziła, że nasz plan emigracji poprzez edukację i zdobycie
australijskich kwalifikacji jest o.k., wyposażyła nas za opłatą w
wszystkie broszury i formularze, bezpłatnie w katalog uczelni z
kontynentu kangurów i jeszcze na koniec z uśmiechem szczerym
życząc nam powodzenia i szybkiego zobaczenia, utwierdziła mnie w
przekonaniu, że nasz wybór jest jak najbardziej właściwy.
Wszystkie zatęchłe
biurwy, urzędasy, z wszystkich polskich miast i wsi, co
znaleźliście sobie miejsca za biurkami, jako teren przetrwania dla
nieudaczników i niekompetencji swojej, na szkolenie do Ambasady
Australii!!!
Czas biegł
nieubłaganie szybko, nadeszły święta Bożego Narodzenia, nasza
najbliższa rodzina przerażona planami zasiadła do wigilijnego
karpia z drżeniem serca, wierząc, że nam przeszło.
Tylko mój teść, stary
obieżyświat, człowiek, który dotychczas jedynie nie odwiedził
właśnie Australii, popierał w pełni nasz projekt. Podczas tej
kolacji, łamiąc się opłatkiem nadziei, postanowił nam pomóc jak
tylko może, i ku przerażeniu naszych matek oraz licznie
zgromadzonej przy stole familii stwierdził- „ załatwiajcie wizy
turystyczne, musicie zobaczyć miejsce gdzie chcecie żyć, zabieram
was w lutym do Australii”.
Do końca życia będę
pamiętał ten kawałek placka z makiem, przez który o mały włos nie
zapukałem do krainy
Wielkiego Manitu. Dobrze wiedziałem, że jego słowa to nie żarty,
znając jego charakter od wielu lat.
powrot
do gory
|
Odcinek 2 - Wytyczanie trasy, wizy, bilety i ... Witaj
Australio
|
WYTYCZENIE TRASY, WIZY, BILETY
Wynikiem mego internetowego amoku było wyszukanie kilku
najbardziej wartościowych dla mnie z punktu poznania warunków
życia w Australii stron, które odwiedzałem niemal każdego dnia.
Wśród
nich, jedna, powoli stając się dominującą, strona Stana.
Czytaliśmy ją dzień po dniu, czekając na nowe informacje,
obserwując innowacje graficzne, coraz bardziej odczuwając
platoniczną miłość do Adelaidy, martwiąc się, czy aby autor nie
zachorował, gdy brakowało modyfikacji przez kilka dni.
Gdy
ochłonęliśmy po otrzymaniu propozycji zwiedzenia piątego
kontynentu, wiedzieliśmy, że musimy zobaczyć Adelaidę i Południową
Australię. Przekonaliśmy sponsora, ustalaliśmy, ile możemy
przebywać poza krajem bez konsekwencji dla naszej pracy, życia
rodzinnego ( Daria- nasza córeczka musiała pozostać z babcią),
szczegóły pobytu i wyszło nam, że na naszą wyprawę możemy
przeznaczyć trzy tygodnie.
Wtedy
wydawało nam się, że to wystarczający okres, dziś wiemy, jak to
krótko.
Wizy
turystyczne nie były większym problemem, załatwiliśmy wszystko
osobiście, bez pośrednictwa
poczty, i jeżeli mogę coś doradzić, jeśli ktoś też się wybiera, to
warto zabrać jak najwięcej papierków związanych z posiadanymi
środkami, pracą itp. Sądziłem, że mając środki na koncie,
oświadczenie teścia o sponsorowaniu wycieczki, jego wyciąg
bankowy, wystarczy wpisać tylko nazwę swojej firmy i adres.
Musiałem dosyłać faksem wszystkie dokumenty związane z własną
działalnością.
Przysłowiową drogą przez mękę było zdobycie biletów lotniczych.
Jedynym terminem naszej ekspedycji, z uwagi na dni wolne mojej
żony, był 25 stycznia, z powrotem wyznaczonym na połowę lutego.
Wszystkie linie lotnicze i biura podróży patrzyły na nas, jak na
szaleńców, proponując nam jedynie „ bussines class”, twierdząc, że
podróż taką planuje się dużo wcześniej. Znajomy załatwił w jakiś
cudowny sposób bilety
linii
„Austrian Air” . Fantastycznie! Lecimy!
WITAJ AUSTRALIO !
Dojazd
do Warszawy z Katowic to męka dla mnie i towarzyszy podróży.
Miałem 40 stopni gorączki, dwaj lekarze nie potrafili mnie
wyleczyć i zdiagnozować, kaszląc, na antybiotykach, wsiadałem na
pokład B 737
„LOT-u” do Wiednia, nie do końca świadom, że oto pierwszy raz
oderwę się od ziemi. Samo lotnisko warszawskie nie zrobiło
najlepszego wrażenia, przypominając raczej dworzec autobusowy w
Bździągwach Górnych, tak samo jak podane w samolocie śniadanie.
Wiedeń
już nieco inaczej, być może zaczęły działać prochy, może to powoli
docierająca świadomość.
Operatorem lotu z Wiednia do Sydney były linie „LAUDA AIR”,
usadowiliśmy się wygodnie w fotelach B 777,
i
rozpoczęła się nasza podróż. Wszystkim polecam te linie, wierząc,
że załatwiając bilety wcześniej można kupić je za mniejsze
pieniądze, niż to udało się nam ( Warszawa- Wiedeń- Sydney +
powrót tą samą trasą, kosztował nas 4 700 PLN od osoby). Doskonałe
mniam
- mniam, dla
wielbicieli trunków wszystko czego dusza zapragnie, do wyboru i
koloru, telewizorki, nowości filmowe, dobra muzyczka, miła obsługa
i tylko te cholerne turbulencje, dzięki którym przypomniałem sobie
w jakiej wierze zostałem wychowany, bełkocząc w myślach wszystkie
modlitwy, z którymi się kiedykolwiek zetknąłem. Po 11 godzinach
lotu międzylądowanie w Kuala Lumpur,
20
minut wśród tych przyjaznych wyznawców proroka, i kolejne 9 godzin
lotu.
Przeleciało jak transmisja z obrad polskiego parlamentu i
nareszcie lądujemy tam, gdzie chcieliśmy, cali, już niemal zdrowi,
i szczęśliwi.
Odprawa jest błyskawiczna, uśmiechnięte twarze, sympatyczne
pieski, co mają wykryć to co szkodzi,
upał
35 stopni, my ubrani jak ci co mieszkają w kraju, gdzie co prawda
niedźwiedzie polarne jeszcze nie hasają,
lecz
bałwanów ci dostatek i to nie tylko śnieżnych, nareszcie spotykamy
się z naszym drogim Heniem, który przyleciał dzień wcześniej przez
Bangkok innymi liniami.
Lotnisko w Sydney jest oszałamiające, przynajmniej dla mnie,
prowincjusza, co widział niewiele.
Moja
żona i teść, zwiedzili sporo, i krótko kwitują-fajne. Po
powitaniach, rzucam się w poszukiwaniu kawiarenki internetowej i
przeżywam kolejny szok, nie ostatni w Australii. Na terenie
lotniska są miejsca, gdzie
za
darmo można do woli surfować po internecie. Dwa dni przed wylotem
pozwoliłem sobie napisać do Stana,
opisując naszą ekspedycję, naszą motywację, zapytując, czy aby nie
miałby ochoty na krótkie spotkanie w Adelaidzie? Odebrałem jego
maila na lotnisku z namiarami na niego i potwierdzeniem, że owszem
znajdzie dla nas trochę czasu. Cudownie!!! Witaj Australio!!!
powrot
do gory
|
Odcinek 3 - Podroz do Adelaidy |
PODRÓŻ DO ADELAIDY
Do hotelu Stamford, oddalonego od lotniska o pięć
minut drogi dotarliśmy po 20 czasu lokalnego,
do którego powoli musimy się przyzwyczajać. Szybki
prysznic, przebieranko i już mój drogi teść zabiera nas na
pierwszą australijską kolację. Nie wybieramy się do centrum
Sydney, będziemy mieli na to jeszcze tydzień pobytu po powrocie z
Adelaidy, zachodzimy więc do restauracji hotelowej. Świetne
jedzenie, wołowina, baranina, owoce morza, lecz najważniejsze dla
mnie jest australijskie wino. Nie jestem znawcą, bo aby nim być,
potrzeba nie tylko wiedzy teoretycznej, lecz ponad
wszystko trzeba praktyki, godzin degustacji i dyskusji w gronie
ludzi żyjących miłością do tego trunku. W enologii niestety
jestem na etapie „kleryka mniejszego seminarium” co to już przy
świetle latarki przeczytał Starowicza i Wisłocką, lecz wciąż żyje
marzeniami.
W zależności od potrawy wypijam po kieliszku
Shiraz i Chardonnay, zapominając sprawdzić oraz zapamiętać
producenta i rocznik, natomiast przyznam, że bukiet zapachowy,
intensywność koloru i smaku oszałamiają.
Pierwszy poranek na ziemi aborygenów o mały włos
nie przyprawił mnie o zawał serca, gdy stojąc
w panoramicznym oknie pokoju hotelowego miałem
okazję policzyć włosy pilota „Jumbo Jeta” nacierającego na mnie z
pasa startowego. W ostatnim momencie podniósł maszynę i poleciał w
siną dal.
Nasz plan podróży do Adelaidy jest już opracowany
we wszystkich szczegółach i o 11 rano rozpoczynamy jego
realizację. Z hotelu dostajemy się z powrotem na lotnisko
niezawodnym „busikiem” , następnie dziesięć minut metrem do stacji
Central, kilka poziomów, kilkanaście stopni, obładowani walizami,
zdyszani, spoceni, zziajani docieramy do budynku dworca kolejowego
w Sydney. O 14. 55 rozpoczynamy wielką wycieczkę pociągiem Indian
Pacific. To najdłuższa linia kolejowa biegnąca przez Australię,
mająca 4.352 km, łącząca Sydney z Perth, podróż trwa 65 godzin,
sam pociąg ma 403 metry i pędzi ze średnią prędkością 85 km/ h. My
jesteśmy pasażerami wagonów Gold Kangaroo Service, podobno
najbardziej prestiżowej części pociągu i niestety czekają nas
tylko 24 godziny tej pięknej eskapady.
Mieszkamy w pokojach wyposażonych niemal we
wszystko (toaleta, prysznic, wygodne łóżka, radio, szafy, itp.).
Przez okna obserwujemy piękno przedmieść Sydney, ustępujące pięknu
Gór Błękitnych, po czasie z kolei przeobrażając się w specyficzny
urok australijskiej równiny. Jako jedni z nielicznych nie
pozostajemy zbyt długo w wagonie widokowym, gdzie od 16 trwa
wieczorek zapoznawczy przy suto zaopatrzonym barku.
Prym wodzą Japończycy, którzy podczas
przedstawiania wyrażają głośny wyraz zdumienia „ŁOOOOO”
gdy słyszą, że jesteśmy z Polski, jeszcze głośniej
wyjąc gdy dociera do nich, że w przewadze podczas tej podróży są
Amerykanie. Nie do końca, do dziś wiem, dlaczego gdy ktoś mówił,
że przyjechał z USA oni się kłaniali, jednocześnie wzdychając i
głośno komentując. Japońska grupa była w wieku, w którym na pewno
pamięta się jeszcze II wojnę światową, więc może chodziło o to.
Okazało się, że podróżują jeszcze z nami miłe Węgierki, które co
prawda urodziły się w Australii i Szwajcarii, jednak powiedzenie
„Magyar Lengyel ket jobarat...”(Polak, Węgier...) znają doskonale.
Międzynarodową ekipę uzupełniają oczywiście nobliwi Australijczycy
i Brytyjczycy. Jesteśmy jednymi z najmłodszych pasażerów, nawet
drogi Heniu ku swej radości załapał się do grupy juniorów tej
turlającej się przez Australijskie krajobrazy podróży.
Po doskonałej kolacji, już w pokoju, obserwujemy
niebo usiane milionami gwiazd. Nigdy nie widziałem tak pięknego
sklepienia niebios.
Rankiem wcześnie, bo o 6.30 jemy śniadanie,
ponieważ o 8 pociąg zatrzymuje się w malowniczym, górniczym
miasteczku Broken Hill, w którym od 1883 roku wydobywa się srebro,
ołów i cynk.
Powoli, niestety dla mieszkańców miasta przemysł
się kończy i muszą znaleźć inne sposoby na przetrwanie wśród tego
pustkowia. Niewątpliwie nadzieją jest turystyka. Mamy półtorej
godziny na zwiedzanie, część pasażerów decyduje się na
zorganizowany wyjazd podstawionym autokarem, my snujemy się
leniwie po ulicach, dostosowując się do tępa życia Broken Hill.
Piękne, pionierskie, słoneczne, uśmiechnięte miasto.
Przemili Japończycy w końcu zobaczyli pierwszego
kangura, dzień wcześniej zbyt zajęci „integracją”, co głośno
oznajmiają wszystkim krzycząc „kangaroo, kangaroo” jednocześnie
podskakując i wyrywając nawzajem sobie kamery i aparaty
fotograficzne, mimo że każdy jest obwieszony nimi niczym
profesjonalny fotoreporter.
Jest 16 i docieramy do Adelaidy, żegnani przez
miłą obsługę. Szczęśliwej drogi Indian Pacyfic, obiecujemy , że
jeszcze kiedyś przemierzymy cały szlak do Perth!
powrot
do gory
|
Odcinek 4 - Adelajda i Sydney |
ADELAJDA
Taksówkę, która nas wiezie do hotelu Townhouse,
prowadzi kierowca, który nas dziwnie obserwuje, po chwili wszystko
jest już jasne, to nasz krajan z Katowic, który mieszka w
Adelaidzie kilkanaście lat. Tyle tysięcy
kilometrów od domu „godomy się” jak się jechało „baną” i „kiery
pjeron kaj mjyszko”. Jest szczęśliwy, że spotkał rodaków, a w
dodatku „z jednego hasioka”, utwierdzając nas w przekonaniu, że
Adelaida to doskonały wybór miejsca do wypoczynku ale też i życia.
Jak się dobitnie wyraził „tu jeszcze ni ma tylu haharów i inkszych
lebrów”.
Hotel generalnie jest O.K.
Nieco widać, że czasy jego świetności minęły kilka lat temu, lecz
jesteśmy zadowoleni, okazuje się, że mieszkamy w ścisły centrum, a
pokoje są i tak w pełni komfortowe.
Pierwszy wieczór postanawiliśmy przeznaczyć na
krótki rekonesans po głównych ulicach City.
Miasto sprawia wrażenie wyludnionego i uśpionego, sennie snujący
się mieszkańcy, większość sklepów o 20.00
pozamykana, to wszystko nieco nas szokuje. Mamy wrażenie, że
sprawia to upał, który nawet o tej porze daje się odczuć
(przynajmniej nam).
Całe dwa następne dni spędzamy na poznawaniu tylko
i wyłącznie City, od lat nie pokonując tylu kilometrów piechotą.
Okazuje się, że owe City jest zbudowane na planie kwadratu, czy
też prostokąta, otoczonego wieńcem zieleni. Jesteśmy zachwyceni,
urzeczeni i co krok zachowujemy się jak nasi znajomi z Kraju Kwitnącej Wiśni.
Wspomniałem o tym, że nasze emigracyjne plany są
ściśle związane ze zdobyciem wykształcenia
i kwalifikacji australijskich, przynajmniej na razie przez moją
żonę, anglistkę po studium i trzyletniej filologii angielskiej
(kończącej się w czerwcu tego roku). Postanowiła dalej kontynuować
naukę w którymś z adelaidzkich uniwersytetów, dlatego też
rozpoczęliśmy wizytowanie owych przybytków nauk wszelkich.
University of Adelaide jest położony w ścisłym
centrum miasta, zachwycając swą architekturą, doskonałym
wkomponowaniem pomiędzy City, a otaczające go parki, z ogrodem
botanicznym i zoo na czele i przede wszystkim z profesjonalizmem
obsługi potencjalnego studenta połączonym z uprzejmością i wręcz
ciepłem.
Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że każdy
cywilizowany kraj szanuje i kocha istoty, które chcą przywieźć
sporo kasy i zainwestować ją w swoją edukację, jednak oboje
poznaliśmy smak naszych, nie raz wegetujących na paskudnym
poziomie nauczania, płatnych uczelni, gdzie semestr kosztuje
tyle, że z przerażeniem patrzymy na stan swego konta, gdzie jednak
panie w rektoratach, dziekanatach, z ustami pełnymi nieodłącznych
pączków porannych i parzonej na sposób „polishwulgaris” czarnej
kawy, rażą niekompetencją, chamstwem, arogancją,
i dlatego daliśmy się urzec bez zmrużenia oka.
Pełnej informacji mieliśmy oczekiwać za kilka dni,
więc postanowiliśmy odwiedzić jeszcze dodatkowo interesujący nas
wydział Univesity of South Australia, który znajduje się 15 minut
od centrum, niemal na skrzyżowaniu Magill St. i Bernards Rd.
Będącym w Adelaidzie, a pragnącym pozwiedzać okolicę autobusami
miejskimi polecam punkt informacyjny na King William St., każdy
dowie się wszystkiego o każdej linii oraz zostanie wyposażony w
wszystkie komplety map dotyczących tychże. Ostatni z
uniwersytetów, a mianowicie Flinders University odpuściliśmy
sobie, wiedząc, że jest daleko, poza tym w trzecim dniu pobytu w
Adeli umówiliśmy się z Stanem, naszym
"sieciowym” znajomym.
Przed spotkaniem po raz pierwszy chyba w życiu
odczuwałem dziwny niepokój (od lat pracując jako handlowiec
nieustannie poznawałem setki nowych osób), jak ten obcy w końcu
człowiek, odebrał naszą propozycję spotkania, zaproponowanego w
ostatnim momencie. Zupełnie niepotrzebnie, Stan okazał się
fantastycznym człowiekiem, doskonałym kompanem, słuchaczem i
doradcą. Spędziliśmy wspaniały wieczór przy
winie (pozdrowienia dla Charlie z doskonałej winiarni), a za dwa
dni zwiedziliśmy z autorem tejże strony
piękne peryferia Adelaidy, Glenelg, Henley Beach i wiele innych,
pięknych miejsc.
Dzięki i wierzę głęboko Stan, że będziemy mieli
okazję Ci się za wszystko w przyszłości zrewanżować!
Postanowiliśmy w pełni zaufać w kwestiach
edukacyjnych firmie Stana, co też radzę każdemu kto ma zamiar
kształcić się w Australii, ponieważ obok cech charakteru
towarzysza odpoczynku, to również, a może przede wszystkim
profesjonalista i doskonały przedsiębiorca, nieustannie dbający o
interesy swych klientów.
Jeden z dni spędzonych w Adelaidzie poświęciliśmy
niemal w całości na pobyt w ogrodzie botanicznym, który dla mnie
jawi się jako ekwiwalent Edenu, jeżeli ten tylko istnieje.
Różnorodność roślin, odcieni zieleni, wielość gatunków ptaków i
cisza pozwala doskonale odpocząć i przysłowiowo cieszyć się
życiem. Doskonałą formą aktywnego odpoczynku było dla mnie również
odwiedzenie kościołów Adelaidy, poznanie
ich historii i architektury, w samym City jest ich dwadzieścia i
reprezentują niemal wszystkie religie świata.
Przez kilka lat mieszkaliśmy w małej wsi pod
Cieszynem, z której w latach osiemdziesiątych wyjechała do
Adelaidy rodzina, spokrewniona z naszymi przyjaciółmi. Realizując
ich prośbę, skontaktowaliśmy się z członkami owej familii chcąc
przekazać im zdjęcia z Polski. Dawno już nie przeżyliśmy tak
fantastycznych chwil z ludźmi dopiero co poznanymi, po Stanie
kolejni członkowie Poloni australijskiej okazali się cudowni.
Mam wrażenie, że to zupełni inni emigranci, niż Ci
z Niemiec, czy też z USA. Razem zwiedziliśmy Victor Harbor, dzięki
nim poznaliśmy parę Polaków mieszkającą w Australii niemal od 40
lat, posiadających firmę „Polana”, znaną z hodowli saren i
danieli, poznaliśmy wiele uroczych zakątków i przegadaliśmy wiele
godzin przy butelce doskonałego piwa Coopers. Soniu, Danko,
Urszulo, Jasiu, Rychu dziękujemy i pozdrawiamy, licząc, że znów
nasze drogi się zejdą.
Na Adelaidę postanowiliśmy poświęcić prawie dwa
tygodnie z naszego australijskiego pobytu, zakładając, że stanie
się ona bazą do wypadów, które zaaranżujemy na miejscu. Tak się
też stało, w miejscowym biurze podróży wykupiliśmy sobie
jednodniową wycieczkę do Barossa Valley oraz dwudniową na Kangaroo
Island.
Barossa to miejsce na ziemi, gdzie
niepodzielnie rządzi Bahus, a jego wyznawcy uprawiają winorośl
i z kunsztem poetów tworzą wino, które leczy
ciało, umysł i duszę. Nie będę opisywał smaków win tam
produkowanych, gdyż była by to czysta profanacja, jedynie namawiam
wszystkich będących w okolicach Adelaidy do odwiedzenia jak
największej ilości winnic, każda zaskakuje czymś innym, od
różnorodności uprawianych szczepów winnych, poprzez doskonałość
smaku, aromatu i bukietu wina do wielkości i architektury. Nie
pomijajcie nawet tych najmniejszych, gdyż każda jest
niepowtarzalna, tworząc nową historię
australijskiego przemysłu winnego.
Wyspa Kangura to kolejne cudowne miejsce na
tej planecie, które oszałamia wielorodnością fauny i flory. Dostać
się na nią można tak, jak uczyniliśmy my, czyli płynąc 40 minut
promem, z Cape Jervis, lub lecąc awionetką z Adelaidy do
„stolicy” tej wyspy Kingscote.
Wyspa ta oferuje bezpośredni kontakt z kangurami,
koala, lwami morskimi, fokami nowozelandzkimi, całym ptactwem
Australii, zapewnia wspaniałe wrażenia estetyczne, serwując widoki
tak różnorodne, że zapiera dech w piersi, od jaskiń poprzez klify,
urwiska skalne, piękne piaszczyste plaże do części nazywanej
Saharą, pokrytej piachem i rzadką roślinnością. Polecam zobaczenie
farm owiec, produkujących doskonałe sery, wytwórni olejku
eukaliptusowego, twórców doskonałego miodu i wielu innych punktów
na tej niewielkiej bo liczącej 150 na 50 kilometrów krainie.
Kangaroo Island to niewątpliwie wyspa dostarczająca cudowne
przeżycia i wspomnienia.
Na pewno, jeżeli życie pozwoli, wrócimy tam
jeszcze i to na dłużej, niż nasze dotychczasowe dwa dni.
Jeżeli ktoś będzie miał okazję zwiedzać to
miejsce, a jego przewodnikiem będzie niski, wiecznie rechoczący z
wszystkiego, uśmiechnięty, mówiący z prędkością karabinu
maszynowego z niezrozumiałym nawet czasami dla Australijczyków
akcentem osobnik, to niech będzie pewien, że to Jeff „Szalony”, który twierdzi, że pracując tyle lat z
turystami z całego świata, wciąż jedynie nie może rozróżnić
polskiego od języka, którym posługują się w
Burkina Faso. Jeff to swój chłop, tylko leń językowy, nie chciał
się nauczyć za nic na świecie naszego kultowego hasła „Grzegorz
Brzęczyszczykiewicz”.
Powoli przyszło nam się żegnać z Adelaidą, ze
smutkiem wsiadaliśmy na pokład B 737 należącego do linii Qantas,
mimo, że staraliśmy się zobaczyć jak najwięcej, mieliśmy pewien
niedosyt, że brakło nam trochę czasu. Cały przelot do Sydney
poświęciliśmy na analizę wszystkiego co widzieliśmy, co
przeżyliśmy, dochodząc do oczywistych
wniosków, że Stan doskonale prezentuje to miasto na swej stronie,
że jesteśmy pewni, że to jest to miejsce, gdzie chcielibyśmy
spędzić wiele, mam nadzieję, jeszcze lat naszego życia, że ludzie,
których mieliśmy okazję poznać to wartościowi, serdeczni i uczciwi
przedstawiciele rasy Homo Sapiens.
Na pewno Australia ma dziesiątki pięknych miast,
jednak dla nas Adelaida jest jak ta miłość od pierwszego
wejrzenia, od pierwszego słowa, od pierwszego dotyku, są
piękniejsze, my jednak zawsze mimo różnych kolei losów wzdychamy
tylko do niej.
Nie powiedzieliśmy żegnaj, tylko do rychłego
zobaczenia Adelaide.
SYDNEY
Trudno mi pisać o naszym pobycie i tym, co
przeżyliśmy i zobaczyliśmy w kolejnym cudownym mieście Australii,
gdyż wszystko to było odzwierciedleniem innych relacji na różnych
stronach internretowych.
Mając tylko tydzień na tak ogromne miasto,
oferujące tysiące atrakcji, musieliśmy wpierw dotknąć nogą miejsc
niejako już kultowych, gdyż ich nie zobaczenie mogło narazić nas
na ostracyzm znajomych po powrocie pytających tylko o Harbour
Bridge, Opera House czy też Sydney Tower. Tak naprawdę to sami
gnaliśmy tam, aby zrobić sobie zdjęcia z tych magicznych punktów,
znanych dotychczas tylko z klatek filmowych.
Tydzień był wypełniony co do minuty, wieczorami
wracaliśmy do hotelu resztką sił, jednak szczęśliwi, że było nam
dane zobaczyć to, co nie każdemu z naszego kraju. Na lotnisku
można otrzymać bezpłatnie przewodnik po atrakcjach Sydney, mający
160 stron, aby przebrnąć przez niego i zrealizować wszystkie
punkty potrzeba nie tygodnia, lecz roku i kieszonkowego, jakie
daje politykom Lew Rywin, znany polski filantrop.
Z muzeów polecam Australian Museum, Art.
Gallery of New Wales oraz Australian National Maritime Museum,
zobaczcie koniecznie Aquarium, Zoo, obserwatorium, Royal Botanic
Gardens, Chinese Garden, popłyńcie promami, które
kursują jak autobusy MZK do wielu dzielnic, poleniuchujcie na
wspaniałych plażach Bondi i Manly, nie dajcie poparzyć się
meduzie, co uczyniła moja żona (byliśmy naprawdę przerażeni),
odwiedźcie chińsko- malezyjsko- mongolską
restaurację w dzielnicy Darling Harbour, której strzeże ogromny
posąg Buddy, przejedźcie się napowietrzną kolejką Monorail, a
wtedy będziecie mieli do zobaczenia tak, jak my jeszcze 999 miejsc
i tyleż innych atrakcji. Miasto jest ogromne, przytłacza wręcz swą
liczbą turystów i mieszkańców, nie dając chwili wytchnienia,
kusząc mnogością ofert. Nawet w stylu ubierania się i dbania o
sylwetkę widać ogromną różnicę z Adelaidą, tam mniejsze dbanie o
kilogramy i strój, tutaj elegancja i blichtr.
Ważąc 110 kg wolę ulicę stolicy Południowej
Australii.
Po trzech tygodniach, spakowani, uzbrojeni w
prezenty dla niemal całej rodziny, w 36 stopniowym upale,
usadowiliśmy się w fotelach samolotu i polecieliśmy do kraju
naszych ojców i przodków.
To smutne, lecz sprawdzając serwisy internetowe
uświadomiłem sobie, że wracamy do tego samego piekiełka, że Miller
nie okazał się kobietą i nie uciekł z Michnikiem i forsą Rywina do
Prenambuko, że nie będzie już serwisów z porannych wiadomości
australijskich mówiących, że krowa farmera z Tarcoola wpadła pod
pociąg drogowy, a czołowy gracz w krykieta złamał sam sobie
karierę pijąc syrop ze środkami dopingującymi, dopiero na trzecim
miejscu informując o spotkaniu swego premiera z prezydentem USA,
które nie stresują zwykłych obywateli, jak horrory serwowane przez
naszych dziennikarzy, relacjonujących poczynania „elit
politycznych”.
Po wylądowaniu na Okęciu, stojąc pod plakatem
„Witamy w centrum Europy”, gdy dowiedziałem się, że nasze bagaże
nie zostały odebrane z Wiednia, widząc ironiczne uśmiechy pań z
biura reklamacyjnego zachciało mi się krzyczeć „JA CHCĘ Z
POWROTEM!!!”.
Mam nadzieję i wiarę w sobie, że to nastąpi!!!
P.S. Dziękujemy wszystkim, których mieliśmy
przyjemność poznać na australijskiej ziemi, jak również i w
powietrzu, Henryk dla Ciebie specjalne podziękowania za
całokształt, wdzięczni za otrzymane łaski z prośbą o dalsze!!!
ELWIRA I GRZEGORZ
UWAGA: to nie koniec. Teraz
niespodzianka i
zdjecia.
powrot
do gory
|