Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Polskie drogi do Australii

listopad 2010

Rozmowa z Panem Marcelem Weylandem, architektem i prawnikiem z wykształcenia, tłumaczem poezji polskiej na język angielski z zamiłowania

Czytając Pana biografię, ważną rolę w czasie wojny odegrał japoński dyplomata Chiune Sugihara, wicekonsul na Litwie, który przyznał pańskiej rodzinie wizę tranzytową przez Japonię. Na stronie internetowej znalazłam informację, że w taki sposób uratował kilka tysięcy Żydów i niekiedy nazywany jest japońskim Shindlerem. Czy miał Pan może z nim kontakt już po wojnie?

Marcel Weyland

– Żadnego kontaktu nie miałem, ale wiem, że miał trochę smutne życie powojenne, bo zrobił to przeciwko rozkazom własnego cesarza, Hirohito. Z tego powodu został wydalony ze służby konsularnej, stracił swoją karierę i został w końcu handlowym przedstawicielem spraw japońskich w Moskwie. Miał tylko mizerny pokoik, tam żył i pracował. Bez żony. Żona została w Japonii.

Czyli robił to wbrew cesarzowi?

– O tak. To niesłychana rzecz dla Japończyka.

W tej notatce było napisane, że dostaliście wizę do Japonii, ale do końca II Wojny Światowej przebywaliście w Szanghaju, w Chinach.

– To było tak. To wszystko się stało w Wilnie i Kownie, na Litwie. Tam był ten Sugihara. On miał porozumienie z konsulem holenderskim na Łotwie, żeby pomóc jak największej ilości ludzi. Żeby wydostać się z Rosji trzeba było mieć wizę do Japonii. Ale to musiała być wiza tranzytowa. Można było przejechać przez Japonię, ale nie wolno było w niej zostać. Mieliśmy siedem albo dziesięć dni, nie pamiętam dokładnie, na ten przejazd, a potem trzeba już było jechać dalej. Najpierw trzeba było udowodnić takiemu Sugiharze, który tak naprawdę na to nie patrzył, że dokądś się jedzie dalej, że nie zostaniemy na karkach Japończyków. I byli konsulowie, którzy dawali takie wizy. My mieliśmy wizę do Lorenzo Marquez, portugalskiej kolonii w Afryce. Oczywiście my nigdy nie planowaliśmy tam jechać.

Podobny papier był do Curacao, holenderskiej posiadłości w południowej Ameryce. I ten stempel mówił, że do wjazdu do Curacao nie potrzebna jest wiza. Tylko ten papier. Czego nam nie powiedzieli, że żeby tam wjechać, trzeba mieć pozwolenie gubernatora. Ale na to nie zwracano uwagi.

No i z tym papierem mój ojciec i szwagier pojechali do Kowna, do Sugihary i on dał im stempel na tej wizie tranzytowej. Ale gdy dał już tych stempli, tych wiz, ponad dwieście, to mu rząd powiedział, że to już jest dosyć, więcej już nie rób tego. I on się swojego rządu nie usłuchał i dalej to robił. To w końcu go odwołali stamtąd, że musi wracać do Japonii. Ale jeszcze wtedy, gdy był już na stacji kolejowej i wychylał się przez okno pociągu, stał tam tłum ludzi z paszportami i on wbijał te stemple. On wiedział, że jego kariera będzie skończona, ale chciał uratować życie ludziom, bo widział, co się dzieje. Potem, gdy wyjechał, znaleźli się spryciarze, którzy sfałszowali ten stempel i dalej wbijali go do paszportów. Co było ciekawe, że to wszystko było po japońsku, w japońskim alfabecie i urzędnicy w Japonii dziwili się, że tylu ludzi przyjeżdża do Japonii i wszyscy nazywali się Rubinstein. Taka duża rodzina była.

Myśmy z tą wizą od razu wsiedli na pociąg. Były tylko dwa takie pociągi, więcej już później nie było. Myśmy złapali ten pierwszy, inaczej już byśmy nie żyli. Jechaliśmy koleją transsyberyjską do Władywostoku, przez Moskwę, dookoła Jeziora Bajkał, przez Omsk, Tomsk, Nowosybirsk aż do Władywostoku. Tam przeszliśmy przez odprawę celną. Nie wolno było zabierać biżuterii, złota, obcej waluty. I to co mieliśmy, chociaż nie było tego dużo, bo uciekliśmy prawie tak jak myśmy stali. Oczywiście matka i siostra złapały tam coś, co miały w woreczku. Moja matka miała na przykład platynową broszkę, w której był drogocenny kamień. Oczywiście kamień już był sprzedany w Wilnie na życie, a w jego miejsce wsadzono kawałek czerwonego szkła, ale sama platynowa broszka była wciąż coś warta, więc pomalowali ją na czarno i z tym czerwonym kawałkiem szkła nie wyglądała dobrze. Mama przypięła ją do kapelusza i nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi. Pamiętam dokładnie, kiedy się to działo, 10 marca 1940 roku. Wtedy skonfiskowali prawie wszystko. Matka miała na łańcuszku medalion ze zdjęciami rodziców i to już też było uznawane za biżuterię, więc zabrali i to, razem z innymi drobiazgami. I tak przechodziło to od jednego do drugiego urzędnika, w końcu doszło do ostatniego. I wtedy on przejrzał papiery, kiwnął na matkę, żeby podeszła, a ona prawie zemdlała ze strachu, ale podeszła, a on się wtedy przechylił przez kontuar, wziął ją za rękę i powiedział „wszystkiego najlepszego”, bo to były jej urodziny. Dlatego pamiętam tę datę. On przeczytał w papierach. I przesunął w jej kierunku jedną taką kupkę z tymi drobnostkami, które wcześniej jej zabrano. To są właśnie Rosjanie, mają taką duszę.

I w taki sposób wjechaliśmy do Japonii, ale nie byliśmy tam dziesięć dni, ale siedem miesięcy. Póki nas nie wyrzucali, siedzieliśmy tam. Było nam dobrze, Japonia była piękna, ja uczyłem się angielskiego. Chodziłem do szkoły prowadzonej przez Metodystów amerykańskich. Ale w końcu Japończycy się zdenerwowali, bo dziesięć dni to dziesięć dni, a siedem miesięcy to siedem miesięcy no i postawili warunek, że za tyle i tyle dni ma nas już tam nie być. To wsiedliśmy na statek, który płynął do Szanghaju. Dlaczego do Szanghaju? Bo to był międzynarodowy port i nie potrzeba było mieć żadnej wizy, papierów. Każdy mógł przyjeżdżać do Szanghaju.

Tam był już komitet polski i oni się już nami zajęli. Dostaliśmy malutkie mieszkanko i tak sobie tam żyliśmy. Wtedy była też z nami moja siostra, Marylka, która miała narzeczonego w Kanadzie. Spotkali się w Wilnie. On był inżynierem, technikiem od budowy samolotów i w czasie wojny to było bardzo ważne zajęcie i Kanadyjczycy zatrudnili go w przemyśle samolotowym. On przysłał jej papier pozwalający do przyjazdu do Kanady jako jego narzeczona, ale wtedy nie było bezpośredniego połączenia, więc musiała przejechać przez Australię. W Sydney miała przesiąść się na inny okręt, ale wtedy wybuchła wojna w Pearl Harbor i już nie można było podróżować. Marylka miała wtedy osiemnaście lat, nie znała tam nikogo i została tam tylko z jedną walizeczką.

Marcel i Phillipa Weyland

A Wy byliście nadal w Szanghaju?

– Tak. Ona oczywiście miała nas ściągnąć do siebie, gdziekolwiek by się osiedliła. Tymczasem musiała zostać w Sydney. Dostała pracę, najpierw w fabryce, potem w sklepie. Poznała Polaków, którzy byli już dłużej w Australii, bardzo jej pomogli. Później wyszła za mąż. On się ożenił w Kanadzie i tak się skończył ten romans. I po wojnie przysłała nam tzw. „landing permit”. To nie była wiza tylko pozwolenie na wylądowanie w Australii. I tak przyjechaliśmy do niej. Już miała wtedy małe dziecko. I tak znaleźliśmy się w Australii. I to jest koniec moich podróży.

Wróćmy jednak do początków wojny. Był Pan wtedy, w 1939 roku, zaledwie 12-letnim chłopcem, mieszkańcem Łodzi. Pańska rodzina uciekała najpierw przed Niemcami z Łodzi do Wilna?

– Na szczęście mieliśmy małe autko i najpierw pojechaliśmy do Warszawy. To było w pierwszym tygodniu wojny. Moja starsza siostra, która umarła jakieś pięć lat temu, pracowała w ogólnopolskim dzienniku „Republika”. W każdym większym mieście była redakcja, która dodawała lokalne nowiny i moja siostra znała wszystkich tych redaktorów. W Łodzi było główne biuro i my pojechaliśmy do Warszawy. Nie dojechaliśmy do samej Warszawy, bo skończyła się benzyna, ale już nie było daleko, jakieś dwadzieścia minut, więc szwagier zamknął samochód na kluczyk (nawet jeszcze mamy ten kluczyk) i resztę drogi przejechaliśmy tramwajem do redakcji. Tam już była masa ludzi, wszyscy porozkładani na podłodze. Następnego dnia wywieźli nas ciężarówką rozwożącą gazety. Na wschód. Najpierw do Lublina, do kolejnego redaktora. Tam przeżyliśmy niemieckie bombardowanie. Z Lublina, znowu wsadzono nas na ciężarówkę, razem ponad 20 – 30 ludzi i pojechaliśmy dalej na wschód. Ale podróż szybko się skończyła, bo ktoś wlał do baku wodę zamiast benzyny. Mieliśmy kilka pojemników z benzyną i jeden z wodą i akurat ten ktoś pomylił i użył zamiast benzyny. I dalej musieliśmy iść pieszo, nocą. Bardzo dramatyczne. No i przeszliśmy Bug i znaleźliśmy się w Kowlu. Tam dowiedzieliśmy się, że Rosjanie oddadzą Wilno, a my musieliśmy się wydostać z Rosji. Pojechaliśmy na północ pociągiem. Był bardzo przepełniony, ludzie dosłownie wisieli z okien. I tak dostaliśmy się do Wilna. I rzeczywiście po tygodniu Rosjanie się wycofali i weszli Litwini. Poszedłem do litewskiej szkoły, żeby się nauczyć litewskiego. Potem Rosja znowu zagarnęła te małe państewka; Litwę, Łotwę i Estonię i znaleźliśmy się ponownie w Rosji. Trwało to około pół roku zanim udało się nam uciec.

To bardzo ciekawa historia.

– Skróciłem ją bardzo.

Teraz mam kilka krótkich pytań. Przeczytałam, że studiował Pan prawo i architekturę. Co było pierwsze?

– Architektura. Dopiero chyba w 1980 roku pomyślałem o prawie. Już wtedy byłem sędzią polubownym w sprawach budowlanych i stwierdziłem, że dla większego autorytetu mógłbym skończyć prawo. Prowadziłem moją firmę architektoniczną i jednocześnie uczyłem się wieczorami. I tak skończyłem prawo. Wtedy właśnie na dłuższy czas przerwałem moją pracę nad „Panem Tadeuszem”.

No właśnie, bo to jedno z moich pytań, które chciałam Panu zadać, dlaczego tak długo. Zaczął Pan tłumaczyć „Pana Tadeusza” w 1956 roku, a wydał dopiero w 2004.

– No tak. Zacząłem tłumaczyć dla mojej żony, Phillipy, ale pracowałem, potem studiowałem, a tłumaczenie było tylko hobby. Zaczęło się od hobby, a potem stało się to nałogiem.

Wracając jeszcze do Pana pracy. Są może w Sydney jakieś znane budynki, które Pan zaprojektował?

– Budowałem dużo domów starców, jeden nawet dla Polaków, w Marayong. Pracowaliśmy też trochę przy Sydney Opera House, ale robiliśmy podziemną robotę. Nie te żagle, które się widzi, ale raczej to, co jest pod wodą.

Pana żona, Phillipa Keane, jest artystką. W jakiej dziedzinie i jak Pan Ją poznał?

– Żona jest malarką. Kiedyś, już jako architekt, chciałem się nauczyć trochę rysować. Poszedłem do jednego takiego studia i Phillipa prowadziła tam zajęcia. To było takie kółko malarskie. Tak się poznaliśmy.

Przeczytałam, że ma Pan 5 dzieci, 21 wnuków, 1 prawnuk. Tę informację mam z internetu, ale nie wiem, kiedy była uaktualniona. Czy coś się zmieniło?

– Nie, na razie wystarczy (śmiech)

Czy dzieci mówią po polsku?

– Dzieci tak, wnuki nie. Jeśli chodzi o dzieci, to nie ode mnie się nauczyły. Jedna z moich córek poleciała do Polski na wakacje i sama się trochę nauczyła, druga, najstarsza, poszła na Uniwersytet Macquarie i tam się nauczyła. I nie wiem, czy z sentymentu, ale obie wyszły za mąż za Polaków. Mąż Julii, młodszej córki, miał ojca Czecha, a matkę Polkę.

A czy czują więź z Polską? Córki na pewno? A pozostałe dzieci, wnuki?

– Na pewno wszystkie mają sentyment. Chociażby ze względu na dziadka.

Czy interesują się Pana hobby, czyli tłumaczeniami, czy czytali tłumaczenia? Bo dla nich zaczął Pan tłumaczyć Pana Tadeusza?

– Czy interesują się? Myślę, że tak. A czy przeczytali? Wątpię, chyba nie.

W 2007 wydał Pan „Echoes: Poems of the Holocaust”, a kilka miesięcy temu „Słowo. 200 lat poezji polskiej. The Word. 200 Years of Polish Poetry”. Są to tłumaczenia wierszy polskich poetów. Czy poznał Pan osobiście niektórych z nich?

– Nie. Ale miałem bardzo miłą korespondencję z niektórymi z nich, gdy starałem się o prawa autorskie. Były to przeważnie wdowy lub syn czy córka jakiegoś poety. Ale kontaktowałem się na przykład z Różewiczem, bardzo znanym, był też Jastrun. Ja mam przetłumaczone wiersze ojca i syna. Ojciec, Mieczysław i syn Tomasz. Od syna dostałem pozwolenie za ojca i za swoje. Pani Ewa Lipska, z którą spotkałem się w Krakowie.

Czyli jednak było spotkanie?

– No tak, było.

Czy książki z Pana tłumaczeniami były sprzedawane w australijskich księgarniach? I kto je kupuje?

– Tak, są. Dokładnie nie wiem, kto kupuje, ale myślę, że ludzie, którzy mają coś wspólnego z Polską, może dzieci albo żony czy mężowie Polaków. Ale wiem, że byli też Australijczycy, bo czasami dostawałem od nich listy.

W 2005 otrzymał Pan od rządu polskiego Order Zasłużony dla Kultury Polskiej za wkład dla polskiej kultury (Order of Merit). Interesują mnie „okoliczności” przyznawania takich orderów. Czy ktoś Pana nominował, czy propozycja wyszła od rządu?

– Nigdy nie ogłaszają, kto nominował. Ale zdaje mi się, że propozycja wyszła od tutejszego Konsulatu w Sydney.

A kto Panu wręczał ten order? Czy poleciał Pan do Polski?

– Nie, order został przesłany do Konsulatu i Konsul mi go wręczył.

Często odwiedza Pan Polskę?

– Byłem w 1981, 1991, potem w 2005 roku otrzymałem zaproszenie na I Międzynarodowy Kongres Tłumaczy w Krakowie. Drugi Kongres był w ubiegłym roku. Też poleciałem

Jak odbiera Pan Polskę? Pierwszy raz, po tak długiej przerwie na pewno inaczej. A w czasie kolejnych wizyt? Czy zauważa Pan zmiany?

– Zmiany są duże. A pierwszy raz? Bardzo dziwnie się czułem. Ja prawie zapomniałem Polskę, przecież minęło 40 lat od mojego wyjazdu. Niby znałem Polskę, mogłem się porozumieć z ludźmi, mogłem zabrać żonę i pokazać jej, gdzie mieszkałem, pokazać uliczki, zabrać do parku, do którego chodziłem jako małe dziecko. To wszystko pamiętałem, ale było takie dziwne, nierealne.

A teraz jak Pan przyjeżdża, inaczej się już Pan czuje?

– Jest dużo łatwiej, bardziej w domu. Ja bardzo lubię jeździć do Polski.

Drugi order otrzymał Pan w 2008 roku. Był to Order of Australia „for service to the Polish community in Australia and internationally through the presentation and promotion of Polish cultural heritage, particulary literature”. Czy w tym przypadku również nie wie Pan, kto go nominował?

– Niedawno się dowiedziałem, ale to zawsze jest utrzymywane w dużej tajemnicy. Najpierw muszą się dowiedzieć, kim jest ten nominowany. Czy nie był w więzieniu, czy kogoś nie zabił. Dostałem list z Canberry, że zostałem nominowany i pytanie, czy gdybym dostał ten medal, to czy bym się zgodził. Bo są tacy, którzy z różnych, na przykład politycznych powodów, mogliby odmówić i to by było bardzo kłopotliwe dla rządu, dlatego wolą najpierw zapytać. Odpowiedziałem, że przyjmę.

Czy po ten medal musiał jechać pan do Canberry?

– Nie. Wręczył mi go Gubernator Stanu Południowej Walii. To była piękna uroczystość, na którą została zaproszona moja rodzina.

Czy jest sens pytać, które z tych odznaczeń jest bliższe Pana sercu albo może ważniejsze z punktu widzenia przynależności kulturalnej, pracy?

– Obydwa mają takie samo znaczenie. I sprawiły mi dużą radość i przyjemność.

Znalazłam informację o innych tłumaczeniach „Pana Tadeusza”:
  • Maude Ashurst Biggs – „Master Thadeus” – 1885 Londyn
  • Watson Kirkconnell – „Sir Thadeus” 1962
  • George Rapall Noyes – 1917 wydał ten poemat prozą
Czy czytał Pan któreś z tych tłumaczeń?

– Biggsa nie można już znaleźć. Kirkconnell nie przetłumaczył całości. Tłumaczenie Noyesa kupiłem żonie i to było straszne. Dlatego postanowiłem sam przetłumaczyć. Było jeszcze jedno, prawie w tym samym czasie, jego autorem był Kenneth Mac Kenzie. To jest wcale niezłe, ale dziesięciosylabowe, czyli bardziej typowe dla angielskiego wiersza, a nie jak nasz trzynastozgłoskowiec.

W Canberze , Sydney i Melbourne wiersze po angielsku czytał Phillip Hinton, aktor, bardzo rozchwytywany jako narrator. Jak doszło do tej współpracy?

– Phillip Hinton, świetny aktor szekspirowski. Zaczęło się przypadkowo. Na promocji „Pana Tadeusza” w Konsulacie w Sydney, miał czytać aktor, ale ponieważ z jakiś powodów data została przesunięta, wyjechał już do Ameryki Południowej. I trzeba było kogoś znaleźć na jego miejsce. Wtedy mój syn powiedział, że zna kogoś, kto pięknie czyta i nazywa się Phillip Hinton. On jest naprawdę świetnym aktorem. Ta promocja miała odbyć się 16 czerwca, ja zadzwoniłem do niego na początku miesiąca i zapytałem, czy chciałby czytać fragmenty. „O tak, z przyjemnością, zobaczymy się 12 czerwca, bo ja teraz wyjeżdżam”. Przeraziłem się, ale co mogłem zrobić? Powiedziałem „dobrze” i czekałem. Ale gdy poszedłem do niego i pokazałem tekst, a on zaczął czytać, to już wiedziałem, że wszystko będzie dobrze. I rzeczywiście pięknie czytał. Z jednej strony siedział pan Siedlecki, z drugiej Hinton. Pan Siedlecki czytał oryginał, z ogromnym patosem i widziałem, jak ten Hinton słucha. Słowa nie rozumiał, ale intonację tak. Potem sam zaczął czytać i robił to fantastycznie!

Wiem, że na tych kilku występach nie skończyła się Wasza znajomość?

– Nie. Ponieważ ja też czasami czytałem na moich spotkaniach autorskich, Hinton zapytał, czy nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby podpowiedział mi kilka uwag dotyczących interpretacji tekstu. Z radością skorzystałem z jego propozycji i jestem mu bardzo za tę pomoc wdzięczny. Zaczęliśmy współpracę przez kilka miesięcy i prawie co noc byliśmy w kontakcie telefonicznym. Strasznie się wtedy kłóciliśmy, ale jego krytyki brałem do serca, ćwiczyłem i gdy mu ponownie czytałem, to był zadowolony. I to mi bardzo pomogło przy obu książkach.

Gdy szukałam w internecie informacji o Panu, znalazłam książkę „Polish Emigrants: Oskar R. Lange, Zygmunt Pieda, Adam Greenberg, Marcel Weyland, Cracovia Club, Władysław Musiał, Eliza Roszkowska Oberg” wydaną przez Books LLC.

– A to ciekawe. Coś mi chodzi po głowie, ale będę musiał to sprawdzić. To się Pani udało mnie zaskoczyć.

Znalazłam jeszcze jeden tytuł, w którym jest wymienione Pana nazwisko. Przepiszę Panu i może to będzie coś ciekawego. A na razie dziękuję bardzo za rozmowę. Życzę miłego spotkania z publicznością naszego miasta i czekamy na nowe książki.

– Ja też bardzo dziękuję i pozdrawiam wszystkich Czytelników.


Rozmawiała Kamilla Springer


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011