Święta Bożego Narodzenia z dala od najbliższych, w innym kraju i w samym środku lata!
Święta
zawsze kojarzyły mi się ze śniegiem za oknem i zapachem żywej, zielonej
choinki. Z oczekiwaniem pierwszej gwiazdki na niebie i Mikołajem, który
ma oszronioną mrozem brodę...
A tutaj?
Ludzie na ulicach w krótkich spodenkach i klapkach! Niektórzy idą sobie
na plażę... Świat zwariował!
Australijska pogoda i atmosfera nie sprzyjają świętowaniu. W niczym nie
przypominają Bożego Narodzenia w Polsce. Może tylko szał zakupów jest
taki sam?
My czuliśmy się jak na wakacjach. Świąteczne wystawy i Mikołaje na ulicach,
nie wspomnę o bałwanach, które widzieliśmy w przydomowych ogródkach,
wywoływały raczej uśmiech i zdumienie na naszych twarzach.
Daliśmy się jednak ponieść tutejszej atmosferze.
Sylwestra
spędziliśmy na plaży czekając na pokaz sztucznych ogni. Szampana,
niestety, wypiliśmy dopiero po powrocie do domu, zdziwieni zakazem
spożywania alkoholu na ulicach w tak szczególny dzień jak ten.
Pamiętając nasze polskie sylwestrowe imprezy na świeżym powietrzu,
szybko doszłam jednak do wniosku, iż zakaz picia trunków alkoholowych
zdecydowanie przydałby się i w naszym rodzinnym kraju. Do dziś pamiętam
moją znajomą, starszą już panią , która raz tylko dała się skusić na
podobną imprezę, świętując Sylwestra w gronie znajomych przed ratuszem.
I pewnie wróciłaby zadowolona gdyby nie fakt, iż dokładnie po północy
ktoś rzucił butelką i skaleczył ją dość mocno w głowę. Nowy Rok
rozpoczął się dla niej wizytą u chirurga.
Muszę przyznać, że w noc sylwestrową na adelajdzkich ulicach panował spokój i
czułam się bezpiecznie. I tylko przed samym domem zastaliśmy zdemolowaną
skrzynkę na listy i opróżnioną puszkę po napoju orzeźwiającym o nazwie
„lemon vodka”, którą jakiś żartowniś wetknął na antenę naszego samochodu.
Tego żartownisia mieliśmy okazję poznać następnego dnia. Okazało sie
bowiem, że zostawił na masce naszego samochodu telefon komórkowy i
komplet kluczy. Skrzynkę na listy naprawiono w pierwszych dniach
stycznia. I co dla mnie najdziwniejsze, nikt nie szukał winnych.
Czytałam później w gazecie o paru incydentach, które miały miejsce na
ulicach w noc sylwestrową, ale to przysłowiowa kropla w morzu w
milionowej Adelajdzie.
Ceny paliw też dostarczały nam emocji, ponieważ – jak w loterii – zmieniały
się prawie codziennie.
Po paru dniach oglądania tutejszej telewizji święta i okres poświąteczny zaczęły
kojarzyć mi się z zakupami po okazyjnych cenach. Podobnie jak u nas i
tutaj telewizja pełna jest reklam. Z tą tylko różnicą, iż te
australijskie są mimo wszystko ciekawsze i emitowane w krótszym czasie
(a może nie zdążyły mi się jeszcze opatrzeć?). Rodzime namawiały mnie do
kupowania coraz lepszych proszków do prania, środków do czyszczenia
podłóg i sanitariatów... A ja miałam tak wiele innych, ciekawszych zajęć
poza sprzątaniem i praniem! A nasze reklamy kremów
przeciwzmarszczkowych? Spodziewałam się takich reklam w Australii, gdzie
nadmiar słońca i dziura ozonowa bardziej sprzyjają powstawaniu
zmarszczek...
Miało być o świętach, a rozpisałam się o zakupach i reklamie. Ale myślę, że to
również ciekawy temat szczególnie dla kogoś, kto dopiero przyjechał lub
zamierza to zrobić wkrótce...
Nie odkrywam Ameryki twierdząc, że sklepów jest tu mnóstwo więc i wybór
trudny... Wymyśliliśmy sobie metodę kupowania, która polega na tym, że
każdego tygodnia robimy sprawunki w innym sklepie. Następnie porównujemy
ceny. Jednak wielkich różnic pomiędzy poszczególnymi sklepami nie
dostrzegamy. W każdym z nich są jakieś promocje i obniżki... Ostatecznie
w tygodniowym rozrachunku finansowo wychodzi na to samo.
W „Central Market” i na rynku rybnym na północ od Port Adelaide (jadąc w
kierunku Torrens Island) zakupy są znacznie tańsze. Ceny owoców i warzyw
w niektórych przypadkach są niższe nawet o 50-60 procent. Wybór jest
duży i z przyjemnością robimy tam zakupy. Mój mąż na pewno uśmiechnąłby
się w tym miejscu ponieważ uważa, że należę do osób, które wszystkie
zakupy robią z przyjemnością. Niezależnie czy są to nowe spodnie czy
tańsze brzoskwinie...
Muszę przyznać, że kilka pierwszych wizyt w tutejszych niewyobrażalnie
wielkich centrach handlowych przyprawiło mnie o lekki zawrót głowy. Moje
pierwsze wrażenie było takie, że w zasadzie to przydałaby się tam
mapa... Zdecydowanie wolę mniejsze sklepy, gdzie nie muszę obawiać się
czy samochód znajdę od razu po wyjściu ze sklepu czy po godzinie
szukania.
Wracając do świąt... Z pewnością były one inne niż te, które obchodziliśmy do tej
pory. Na kolację wigilijną przygotowałam grilowane kalmary ze
szpinakiem. Upiekłam nasz ulubiony placek z rabarbarem. A czy brakowało
nam typowo zimowego, świątecznego nastroju, który znamy z Polski ? Na
pewno brakowało nam bliskich przy wigilijnym stole, a synowi
kolegów, którzy pozostali w kraju.
I choć na stole nie było karpia ani moich ulubionych pierogów wigilijnych, to
szczerze przyznaję, iż święta te były udane i nie gorsze od pozostałych.
To były po prostu nasze święta w Australii.
Agnieszka Byzdra
|