Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Ewa i Antoni Bartkowiakowie – Legendy Adelajdzkiej Polonii

Przegląd Australijski, kwiecień 2008

„Nie dam się przekonać do twierdzenia, że nie ma ludzi niezastąpionych. Są ludzie, których nie zastąpi nikt...” (Anna Wiktorzak)


Trzymam w ręce niewielkie opracowanie w granatowej oprawie, ze złoconym tytułem: „Z dziejów Polskiej Wyższej Szkoły Technicznej w Esslingen/Niemcy 1945 – 1949”, którą wydano w 1990 roku nakładem Stowarzyszenia Absolwentów Polskiej Wyższej Szkoły Technicznej P.W.S.T. ALUMNI ASSOCIATION, INC. Jej autorem jest Bolesław Budzyń.

Znajduję w nim trzy znane w Adelajdzie nazwiska: Ewa Bartkowiak, Antoni Bartkowiak i Aleksander Ćmielewski. Wszak to „moje” Legendy Adelajdzkiej Polonii! Osoby doskonale znane w naszym polonijnym środowisku ze swoich osiągnięć zawodowych i pasji społecznych.

W telegraficznym skrócie

– Jesteśmy absolwentami szkoły w Esslingen, którą organizowali polscy profesorowie, nauczyciele i inżynierowie tuż po II wojnie światowej w okupowanych Niemczech – rzeczowo, konkretnie, w telegraficznym wręcz skrócie wyjaśnia Pani Ewa Bartkowiak. – Szkoła nie nadawała nam stopni naukowych, ale nasze umiejętności z niej wyniesione były doceniane, także w Australii. Wielu jej absolwentów, którzy wrócili po wojnie do Ojczyzny albo wyruszyli – tak jak Toni, Olek i ja – w świat, pracowało w wyuczonym zawodzie często zdobywając dalsze wykształcenie. My, czyli ówczesna powojenna polska młodzież, bardzo chcieliśmy się uczyć. Dlatego pragnęliśmy szybko nadgonić stracony wojną dla nauki czas.

Był to również czas Wielkich Poszukiwań. To „szczęście” nie ominęło również mojej rodziny. Tuż po wojnie rodzice poszukiwali mojej siostry i mnie poprzez Czerwony Krzyż. Rozklejali też nasze zdjęcia na stacjach kolejowych. Ja odnalazłam się w Niemczech, gdzie jako kilkunastoletnia dziewczyna zostałam wywieziona ze Lwowa (ul. Wulecka 16) na roboty przymusowe. Siostrę znaleźliśmy w Polsce, gdzie tuż po zakończeniu wojny trafiła pierwszym transportem. Wyszła tam za mąż, urodziła syna i... zmarła.

Ewa Bartkowiak

W polskim obozie w Aschaffenburgu, gdzie przebywałam wraz z rodziną, mój ojciec, inż. architekt Alfred Ruebenbauer – legionista, obrońca Lwowa, późniejszy działacz polonijny w Niemczech – założył Polską Szkołę Techniczną. Pewnego dnia przyjechał do niego inż. Witold Skuba, dyrektor Polskiej Wyższej Szkoły Technicznej w Esslingen z prośbą, by ojciec przeniósł się do tej miejscowości, ponieważ tworzony tam właśnie Wydział Budowlany potrzebuje wykładowców. Ojciec się zgodził, ale zaproponował inż. Skubie przeniesienie do Esslingen całej szkoły aschaffenburgskiej. Jestem absolwentką dwóch semestrów na Wydziale Budowlanym tej uczelni. Równocześnie zdałam maturę organizowaną poza programem regularnych studiów.

„Boże, gdzieśmy przyjechali!”

– W 1949 roku wyemigrowałam do Australii razem z koleżanką Danusią Orbińską – snuje swoją opowieść Pani Ewa. – Płynęliśmy statkiem z Neapolu. Po kilku tygodniach podróży zakotwiczyliśmy na krótki czas w porcie Fremantle w Zachodniej Australii. Z pokładu zobaczyliśmy jakieś czerwone góry w oddali. Po pokładzie rozległo się: – Boże, gdzieśmy przyjechali!”

Przez pierwsze dwa lata – podobnie jak wszyscy ówcześni imigranci – musieliśmy odrabiać kontrakt. Pracowałam najpierw jako pielęgniarka, a później w fabryce samochodów. Po dwóch latach wyszłam za mąż za szkolnego kolegę Toniego Bartkowiaka i przeniosłam się z Melbourne do Adelaide. Moja pierwsza praca w kreślarni nie bardzo mi odpowiadała, ale kolega Olek Ćmielewski postarał się o pracę w Australian Housing Trust, w sekcji planowania miast.

W 1962 roku, po odchowaniu syna, znalazłam pracę w Zarządzie Miasta, w Departamencie Inżynierii Ruchu Drogowego. Po 30 latach pracy w tym departamencie odeszłam na emeryturę.

W australijskiej prasie

Daily Mirror, 29 kwietnia 1949

Pani Ewa miała w swoim życiu szczęście do dziennikarzy i fotoreporterów.

Rok 1949. Statek z Neapolu, po kilku tygodniach podróży, przybija do brzegów portu w Melbourne. - You wait stay here! - słyszy młodziutka Ewa (druga od prawej) i nie rozumie niczego. A to fotoreporter miejscowej gazety wyławia z pokładu najpiękniejsze dziewczyny, by zrobić im zdjęcie, więc każe „czekać tutaj”.

Rok 1956 – adelajdzka gazeta opisuje sukces dwóch imigrantek – Ewy Bartkowiak z Polski i Branki Stankovich z Jugosławii. Obie młode kobiety zatrudnione w Australian Housing Trust pomagają w planowaniu nowego miasta Elizabeth, które dzisiaj jest częścią adelajdzkiej metropolii.

Pani Ewa zdradza wówczas dziennikarzowi, że miała zostać lekarzem. Dziś jednak woli być architektem. Piszą o niej między innymi: „Szczęśliwa mężatka, ma własny dom i samochód i w najbliższej przyszłości ma nadzieję pojechać do Niemiec, by odwiedzić tam rodziców”.

Rok 1992. Zakładowa gazeta informuje o przejściu Pani Ewy na emeryturę po trzydziestu latach pracy w Departamencie Inżynierii Ruchu Drogowego. Autor notatki, Mike Barkway, pisze między innymi, że Ewa przygotowywała setki rysunków w wydziale projektowania, a ponadto pomagała w tłumaczeniu dokumentów. Znała bowiem języki obce: polski, niemiecki, czeski i rosyjski.

Wspomnienie o Tonim

Ewa i Antoni Bartkowiakowie w dniu otrzymania obywatelstwa australijskiego

Pani Ewa Bartkowiak mieszka w pięknie położonym domu, w parku nad rzeką Torrens, w Vale Park. – Sama ten dom projektowałam – mówi. – Może dlatego czuję się w nim doskonale. Na moje samopoczucie ogromny wpływ mają nie tylko rodzinne pamiątki, także rosnące wokół eukaliptusy i inne australijskie drzewa i krzewy – dodaje. – Szkoda tylko, że Toniego już między nami nie ma...

Antoni Bartkowiak zmarł 15 stycznia 2005 roku. – Był człowiekiem wyjątkowym i bardzo lubianym – wspominała Go wówczas Anna Wiktorzak, wydawca i redaktor naczelna adelajdzkiej „Panoramy”: – (...) czy był ideałem? Wątpię... Miał także wady, które jeszcze bardziej podkreślały Jego pełen uroku sposób bycia, staranny (w każdej sytuacji) ubiór i poczucie humoru. Z chwilą, kiedy zaangażował się w pracę dla Centralnego Domu Polskiego, nie istniało dla Niego nic innego. Kosił trawnik wokół własnego domu i wykonywał inne gospodarskie „męskie” zajęcia niezbyt starannie i w pośpiechu, bo uważał ten czas za „skradziony” Domowi Polskiemu. Ten wykształcony i inteligentny człowiek wykonywał w CDP wszystkie (nawet najbrudniejsze) prace, by zaoszczędzić trochę „grosza” na koszty utrzymania tej placówki. Ludzie lgnęli do Niego, podobnie jak do tej pory nie potrafią oprzeć się prośbie i uśmiechowi Ewy Bartkowiak, gdy Ona tłumaczy konieczność wykonania społecznie czegoś dla nas wszystkich. Nie dam się przekonać do twierdzenia, że nie ma ludzi niezastąpionych. Są ludzie, których nie zastąpi nikt...

– Toni przychodził zawsze, gdy był potrzebny – wspominał podczas pogrzebu Jerzy Syrek, były prezes CDP. – Pomimo podeszłego wieku wciąż aktywnie pracował, a dla nas młodych, bądź też starych był wzorem. Mógł być ogromnie zajęty ale zawsze odchodził od swojej pracy, aby przywitać się czy zapytać jak się czujesz. Toni pracował jako wolontariusz w Domu Polskim, toteż był znany i kochany przez każdego członka tej społeczności. Pracował ciężko, nie szukając przy tym wymówek, gdyż wiedział, że trzeba było pracę wykonać. Pamiętam, że któregoś dnia przebywał w biurze do bardzo późna w nocy, by dopilnować odbywającej się imprezy. Następnego zaś dnia powrócił jako pierwszy, aby wszystko posprzątać...

„Dobra Wróżka”
Pani Ewo, jest Pani znaną w naszym polonijnym środowisku i cenioną wolontariuszką, która wraz z mężem spędziła w Centralnym Domu Polskim kawał życia... Anna Wiktorzak napisała kiedyś o Pani: „Dobra Wróżka” tego domu... Jak to się zaczęło? Pamięta Pani?

– Któregoś dnia zadzwonił do nas Olek Ćmielewski z informacją, że w Domu Polskim poniewierają się po podłodze książki. To spadek po Zygmuncie Bernasiu, który był bibliofilem, a po jego śmierci książki trafiły do Centralnego Domu Polskiego. Wspólnie z Basią Sikorską zaczęłyśmy te książki katalogować i w ten sposób powstała w tym Domu biblioteka. Po dwóch latach Olek powiedział, że ta nasza praca idzie na marne, bo Dom... bankrutuje! Czy pani wie, co ja wtedy czułam?! Wtedy była to nieoficjalna wiadomość, wkrótce się jednak potwierdziła na walnym zebraniu udziałowców. – „Trzeba ratować” – przegłosowano i wybrano nowy zarząd. Wkrótce niektórzy członkowie tego zarządu zaczęli z niego uciekać w obawie, że potracą swoje domy. Do spłacenia było 260 tysięcy dolarów długu!. Nie chciałam stać z boku, poszłam więc do Jurka Syrka, nowego prezesa CDP i zadeklarowałam swoją pomoc. Powierzono mi finanse tego Domu. Każdego centa zanosiłam do banku, by płacić w pierwszym rzędzie bieżące zobowiązania i zaległości. Było to możliwe dzięki ugodzie z bankiem. Pamiętam, światło chcieli nam wtedy odciąć, bo nie było pieniędzy na zapłacenie rachunku, ale pani Gienia Michalska wyciągnęła z własnej kieszeni 5 tysięcy dolarów i prąd nam uratowała. Wokół prezesa Syrka zaczęli gromadzić się ludzie dobrej woli, którzy nie szczędzili czasu na pracę społeczną i którym przyświecał tylko jeden cel: ratować Centralny Dom Polski przed bankructwem! Jurek Syrek – bywało – siedział w tym Domu do czwartej nad ranem, bo trzeba było pozamykać po ostatnich gościach wynajmujących salę na zabawę. Wynajmowaliśmy te pomieszczenia, by w ten sposób zarabiać pieniądze i spłacać dług. Ludzie pukali się w czoło i mówili: – Ewa, wy tego nigdy nie spłacicie! Toni – mój mąż – też nie był zadowolony, że ja temu Domowi poświęcam tyle czasu. Któregoś dnia zachorowałam i powiedziałam, że teraz on MUSI za mnie to robić – pilnować kasy, chodzić do banku z każdym uciułanym dolarem, organizować pracę kucharek, które również pracowały jako wolontariuszki – piekły, gotowały, karmiły gości, którzy zostawiali w kasie pieniądze. Pracowaliśmy od 9 rano do 5 po południu przez siedem dni w tygodniu. Bywało, ze siedzieliśmy w tym domu do białego rana... Mój mąż zastąpił mnie i... połknął przysłowiowego bakcyla! Od tej pory pracowaliśmy w tym Domu razem. Ja w biurze, a Toni najczęściej ustawiał stoły, śmiecie wynosił, zamiatał podłogi, jak trzeba, to i w biurze pomagał. Bywało, że alarm się w Domu nocą włączał, wtedy Toni zakładał spodnie na piżamę i jechał. Nigdy pomocy nie odmawiał. Gdzie w naszym własnym domu stała szczotka do zamiatania – nie wiedział. Ale gdzie była w Domu, trafiał w ciemno.

Może właśnie dlatego adelajdzka Polonia bardzo Go lubiła i szanowała?

– Jest mi naprawdę miło to słyszeć, proszę jednak pamiętać, że nie byliśmy wtedy sami. Byli wśród nas także między innymi Gienia Walenczykiewicz, Marek Pawlak, Władysław i Ania Gnyp, Ewa i Tadeusz Paradowscy, Ania Wiktorzak, Józef Oleszczuk, Edmund Stefanicki z żoną, Tadeusz Żukowski, Bernadeta Strojek, Helena Tkaczyk, Emilia Cuch, Irena Dębicka, Maria Kowalik, Leszek i Teresa Hryniewieccy, Anna i Andrzej Puzio, Jerzy Górski, Teresa Michalska, państwo Witkowscy, Jan Gonera i wielu innych... Przepraszam, jeśli kogoś nie wymieniłam, ale już pamięć zawodzi...

Pani Ewo, czy mogę zapytać ile ma Pani lat?

– Oficjalnie urodziłam się 2 stycznia 1927 roku...

Co to znaczy oficjalnie?

– Bo najprawdopodobniej przyszłam na świat w wigilijną noc, 24 grudnia 1926 roku. Rodzice mnie jednak „odmłodzili”. Tak samo Witka Pyrkosza, znanego polskiego aktora, z którym wychowywałam się po sąsiedzku we Lwowie. On ze swoim wilczurem, a ja z bokserem – chodziliśmy na spacery na Górki Wuleckie, gdzie później hitlerowcy rozstrzelali profesorów Politechniki Lwowskiej. Podczas jednej z moich wizyt w Polsce spotkaliśmy się z Witoldem i dogadaliśmy, że on też urodził się 24 grudnia 1926 roku, a obchodzi swoje urodziny 1 stycznia.

Chwileczkę! Czy to jakaś ówczesna „epidemia”?! Moja mama jest waszą bliźniaczką, świętuje swoje urodziny 5 stycznia i też się dowiedziała, że ją w ten sposób moja babcia „odmłodziła”!

– I co ja mogę na to odpowiedzieć?

Pani Ewo, w 1957 roku urodziła Pani syna Rolanda...

– ... który jest dziś architektem (tak jak mój ojciec a jego dziadek) i mieszka z żoną Patrycją i trzema córkami – Lauren, Ingrid i Monique – w Brisbane. Wnuczki są bardzo uzdolnione muzycznie. Grają na fortepianie, wiolonczeli i skrzypcach. Podczas każdej wizyty w Adelaide urządzały nam – dziadkom – koncerty muzyczne. Te talenty odziedziczyły po dziadku Tonim, który przez trzydzieści lat śpiewał w chórze katedralnym. W kościele uporządkował wszystkie nuty! Nasz syn grał tam na organach i śpiewał. Dziś Monique ma 15 lat, ale już została przyjęta do młodzieżowej filharmonii w Brisbane.

I tak potomkowie wielu polskich rodzin w trzecim pokoleniu nie są już Polakami... Nieswojo się czuję, gdy o tym myślę.

– Moje kochane wnuczki po powrocie z Polski zapewniają, że są Polkami! Najbardziej spodobało im się Zakopane, gdzie przebywały u mojej szkolnej przyjaciółki Ewy. Taki przypadek: nosiłyśmy jedno imię, nasi ojcowie byli architektami i razem budowali przed wojną krytą pływalnię we Lwowie. Synowa Patrycja, która jest Australijką od kilku pokoleń (jej przodkowie pochodzą z Anglii i Szkocji), spisuje nasze polskie dzieje dla swoich córek! Nie jest więc źle! Istnieje ogromna szansa, że pamięć o nas nie zginie.

Serdecznie dziękuję Pani za rozmowę.

Rozmawiała Lidia Mikołajewska


Przeczytaj w The News


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011