Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Stan Ciechanowicz – Legenda Adelajdzkiej Polonii

Przegląd Australijski, wrzesień 2008

Australijski champion


– Kiedy to było? Niech policzę – zastanawia się Stan Ciechanowicz, właściciel znanej w Adelajdzie firmy Standom Smallgoods. - Południowa Australia obchodziła wtedy 150 jubileusz, a adelajdzka Polonia organizowała po raz pierwszy Dożynki. Tak, wydarzyło się ponad dwadzieścia lat temu... kiedy ja – gówniarz z małego sklepiku – umyśliłem sobie, że na 150-lecie naszego stanu zrobię salami długości 150 stóp (według brytyjskiej miary). Mówiąc po naszemu – wyprodukowałem ze swoją załogą salami 47 metrów długości o wadze 497 kilogramów. 12 godzin trwało nadziewanie mięsem delikatnej osłonki. Udało się! Salami – na wykonanie której trzeba było użyć sposobu - nie pękła! Na jej końcówce umieściłem orła z koroną. Salami okazała się najdłuższa na świecie i była nominowana do Księgi Guinnessa. Filmowała to wszystko adelajdzka TV, dziennikarze robili ze mną wywiady, dorośli i dzieci smakowali salami. I to był przełom... Może te dzieci właśnie są dzisiaj moimi klientami? Bo wie pani jak to jest... Moja dawna klientela przenosi się na tamten świat, garstka ich tylko została, a ja z produkcją ledwo nadążam i nowe sklepy organizuję. Klientów mi nie brakuje, a są wśród nich po prostu Australijczycy. Nie odróżniam tych wszystkich narodowości, bo nie ma takiej potrzeby.

* * *

Stan Ciechanowicz

Wędliniarskie imperium Stana Ciechanowicza jest doskonale znane mieszkańcom Adelajdy. Jest to niewątpliwie najlepsza firma w Australii produkująca mięso i wędliny według staropolskich i innych europejskich receptur. W ośmiu sklepach rozsianych po adelajdzkiej metropolii znajdziecie rozmaite parówki, kiełbaski z dodatkiem jałowca, kiełbaski włoskie, szkockie wieprzowe, czosnkowe niemieckie, surowe (najlepsze na BBQ) oraz szynki podwędzane i podwójnie wędzone, schaby, kaszankę i białą kiełbasę jakich nawet w Polsce nie uświadczycie. A jeśli do tego jeszcze dołożycie fantastyczną załogę z pięknymi dziewczynami i przystojnymi chłopakami, którzy wam to wszystko cieniutko pokroją i ładnie opakowane podadzą... Ech, dobrze nam w tej Adelajdzie z panem Stanem.

Teraz, po czterdziestu latach karmienia adelajdczyków, Stan Ciechanowicz rozciąga swoje imperium na cały australijski kontynent. Już go mają w Melbourne. Wypełnione po same brzegi tiry pojadą wkrótce do Queensland, NSW i na Tasmanię. Takie są, między innymi, plany na najbliższą przyszłość.

Australia potrafi Ciechanowicza docenić. Od ośmiu lat, czyli od chwili zorganizowania Konkursu Australian Meat Association, Stan Ciechanowicz zdobywa za swoje wyroby każdego roku puchary oraz złote i srebrne medale. To za jakość, smak i konsystencję kiełbas surowych i wędzonych, za ich wygląd i aromat. Także w tym roku na Sydney Royal Show w Amic Smallgoods Competition zdobył cztery złote i jeden srebrny medal. Tym samym Stan Ciechanowicz jest australijskim championem, Narodowym Królem Kiełbas i jego rekord – złoto i srebro za najlepsze australijskie wyroby przez osiem lat z rzędu – trudno będzie komukolwiek pobić.

- Ja nie wygrywam w tej konkurencji ledwo, ledwo... dwoma, trzema punktami – chwali się nasz champion. - Wszystkich swoich konkurentów biję na głowę, bo kolejne lokaty są daleko w tyle. Ostatnio powołano mnie jednak na sędziego tego Konkursu, więc musiałem zrezygnować z wystawiania kiełbasek surowych na BBQ, bo akurat w tym dziale przyszło mi sędziować. Konkurenci, którzy nie mogli mnie przez te osiem lat przebić, odetchnęli z ulgą. Mają teraz szanse na medale i puchary.

Panie Stanisławie, jaka jest tajemnica dobrego wyrobu?

- Mięso wysokiej jakości decyduje o wszystkim - o smaku, aromacie i wyglądzie wyrobów. Ze 100 kilogramów mięśnia na szynkę robię 105 kilogramów szynki, a nie 160 – jak niektórzy potrafią

Czyli dużo mięsa w mięsie?

- To warunek podstawowy. Wie pani, kiedyś spróbowałem zrobić tanią szynkę według receptury, którą posługują się wielkie centra handlowe. Wyznaczyłem cenę $ 5.60 za kilogram. Nie chwycilo! Klienci wybrzydzali, że po takie „barachło”, to oni do najbliższego marketu sobie pójdą, a do mnie przyjeżdżają, by płacić po $20 i więcej za polską góralską albo krakowską pieczoną, które w tej chwili biją rekordy popularności, choć należą do najdroższych. Tak więc klienta, droga pani, się nie oszuka. I nie warto tego robić.

Ale Lechowi Wałęsie, kiedy był naszym gościem na Dożynkach w 2003 roku, biała kiełbasa z pańskiej masarni nie przypadła do gustu!

- Bo tłuszczem po brodzie mu nie ociekała! Przez dwa dni łowiliśmy razem ryby, więc mieliśmy czas, by i o tym porozmawiać. Przekonywałem, że – to prawda – przewodnikiem dobrego smaku w wędlinach jest tłuszcz, ale dobra biała kiełbasa po brodzie ciec nie powinna i już. Lech Wałęsa zamówił sobie wtedy u mnie 4 kilogramy wędzonej słoniny.

A skąd bierze pan mięso na te swoje schaby, szynki i kiełbasy?

- Produkują je dla mnie australijscy farmerzy, którzy nie karmią bydła i świnek przemysłową karmą. Wręcz przeciwnie.

Czy o tym zawodzie marzył pan zawsze i wszędzie?

- Ależ skąd! Pilotem chciałem być! Jednak o moim losie zdecydowała moja babcia.

Nie rozumiem.

- To był rok 1959. Miałem wówczas trzynaście lat, kiedy przyjechaliśmy całą rodziną do Adelajdy. Tata, mama i dwóch młodszych braci. Przyjechaliśmy tu do dziadków prosto z Lubiatowa, który leży na trasie Legnica – Złotoryja na Dolnym Śląsku. Zacząłem chodzić do szkoły. Lekcje zaczynały się o godzinie 9 rano, ale ja już od 4 rano mleko po domach roznosiłem. W Dudley Park, gdzie odbywały się zawody żużlowe, zbierałem butelki porzucone przez kibiców. Na śmietnikach metale kolorowe, przede wszystkim miedź, znajdowałem. Któregoś dnia babcia umyśliła sobie, że muszę kształcić się na „buczera”. Nie miałem nic do gadania, bo w tym domu babcia rządziła i już. I tak drałowałem po siedem kilometrów dziennie na piechotę do pracy u pana Smyka, Ukraińca, który był świetnym masarzem i wprowadzał mnie w tajniki tego zawodu. Żeby nie tracić czasu, chciałem kupić sobie wtedy rower. A babcia w krzyk: - a jak robotę zgubisz, to co z rowerem będzie?! Musiałem doczekać szesnastych urodzin, by uzyskać prawo jazdy, kupić sobie jakiś pojazd i zacząć handlować Smykowymi kiełbasami w tzw. systemie obwoźnym. U Smyka zarabiałem wówczas – jako uczeń – 5 funtów i 7 szylingów na tydzień. Dorośli zarabiali wtedy po 14 funtów. Jednak te moje pieniądze wystarczały na utrzymanie całej rodziny! Bywało jednak, że za jeden dzień handlowania mięsem i kiełbasą na Salisbury albo Ottoway, od godziny ósmej rano do czwartej, piątej po południu, zarabiałem więcej. Któregoś dnia podwiózł mnie do domu swoją taksówką pan Mykietyszyn. Wszedł do domu i oznajmił rodzinie, że ja jestem w szkole dobrym uczniem, więc kształcić się powinienem, a nie u „buczera” pracować. Co się wtedy działo! Babcia słyszeć o niczym nie chciała. Ale ja się jej wcale nie dziwię, bo przecież oprócz tych pieniędzy przynosiłem do domu ogony wieprzowe, raciczki, pękniętą kiełbasę albo kaszankę... Całą rodzinę karmiłem. Ciężko pracowaliśmy wszyscy. Tata w odlewni na jednej zmianie, a na drugą szedł do układania pustaków. Jak sobie dał z tym radę, do dziś nie wiem, bo praca ciężka była. Takie były nasze początki w Australii.

Widzę jednak, że już od najmłodszych lat miał pan żyłkę do biznesu?

- Wszyscy w rodzinie mówią, że to po dziadku Byczko, do którego jestem pod tym względem podobny. Właściwie to już w Polsce z rodzicami handlowaliśmy na legnickim rynku. Ja z ojcem sprzedawaliśmy owoce, a mama kanki ze śmietaną dźwigała...

A kiedy dorobił się pan swojego pierwszego sklepu?

- Gdy skończyłem 21 lat i 6 miesięcy. Ten mój pierwszy sklep stoi do dziś w Royal Park, przy Palm Ave. Pamiętam, że wtedy z trudem sprzedawałem 10 kilo parówek przez tydzień, a dziś po 2,5 tony idzie. Gdyby mi jednak ktoś wtedy powiedział, że to ja będę największym producentem wyrobów kontynentalnych w Południowej Australii, to bym się w czoło pukał. Jednak... Giganci, którzy uczyli mnie tego zawodu, padli i ich nie ma. Ja wciąż jestem i nadal swój biznes rozwijam. Zaczynałem w czasach, gdy na australijskim rynku konkurencja była olbrzymia, ale miałem takie szczęście, że zawsze za mną szli klienci. Żeby im dogodzić, wciąż rozszerzam asortyment. Dlatego w moich sklepach – oprócz mięsa i wędlin – kupi pani rozmaite polskie delikatesy: sosy, zupy, śledzie, soki, kiszoną kapustę i ogórki.

Mówi pan, że klienci sklepów Standom Smallgoods – to Australijczycy. Tymczasem karmi ich pan polskim śledziem i poi polskim sokiem...

- Jeśli mają okazję tego posmakować, to czemu nie? Oni najchętniej kupują u mnie wędliny i kiełbaski na BBQ, bo to ich „narodowa” potrawa.

Wydaje się, że jest pan bardzo pewny tego, co już potrafi. Tymczasem słyszę, że wciąż się pan w produkcji wędlin dokształca. Również w Polsce?

- O, tak! Uczę się u najlepszych europejskich masarzy. Polacy – moim zdaniem – są w światowej czołówce. Podpatruję najnowsze technologie, poznaję najnowocześniejsze urządzenia, dzięki którym łatwiej się pracuje. Ale czy pani wie, że na tych najnowocześniejszych urządzeniach to już bym tego najdłuższego salami nie zrobił? Są one wielkie i ciężkie, a ja potrzebowałem wówczas lekkiej nadziewarki, którą można było po podłodze suwać.

A teraz proponuję panu rozmowę o pieniądzach.

- Dżentelmeni o pieniądzach nie rozmawiają...

To prawda. Ale... wszyscy mówią o panu: „milioner”. Skoro jakieś pieniądze pan ma, to wyobrażam sobie, ilu potrzebujących wsparcia zgłasza się do pana! Czy zna pan takie słowo: „sponsor”?

- Ja jestem takim sponsorem, który nikomu nie odmawia. Bo jak można było odmówić pomocy Polakom, których nie oszczędziła powódź w 1997 roku? Tony parówek wysłałem wtedy do Polski. A jak odmówić sponsorowania adelajdzkiemu klubowi Polonia, skoro tak bardzo lubię piłkę nożną?

Podobno szykuje się pan na prezydenta tego Klubu?

- Nie mam czasu na ten zaszczyt. Ja lubię dobrze pracować. Robić cokolwiek byle jak, to lepiej nic nie robić. Tak myślę. Dlatego prezydentem mogę być, ale na emeryturze.

A kiedy to będzie?

- Chyba nigdy. Wcale mi się do takiego odpoczynku nie spieszy.

Poznaliśmy się niedawno, w Domu Kopernika, na uroczystości 35-lecia wyświęcenia tego Domu przez kardynała Wojtyłę, późniejszego papieża. Otrzymał pan wówczas dyplom za pomoc przy budowie tego Domu i pewnie za to, że wspomógł go pan finansowo.

- Tak, wówczas pod nadzorem dwóch elektryków Kudyby i Kąckiego młotkiem i majzlem wybijałem dziury w murze, by założyć w nich gniazdka elektryczne. A gdy zabrakło pieniędzy na spłacenie długu, to razem z Edziem Sandersem wyciągnęliśmy z kieszeni po 10 tysięcy dolarów na spłatę długu. A przyszłego papieża – jak już pani wtedy mówiłem - osobiście wiozłem moim samochodem do Domu Kopernika.

Bo miał pan wówczas najbardziej reprezentacyjny samochód wśród adelajdzkiej Polonii. W tym samym mniej więcej czasie budowano Centralny Dom Polski...

- ...i też się finansowo dołożyłem. A jeszcze wcześniej – pierwszy w Adelajdzie – powstał Dom Polski na Woodville. Chętnie pomagam każdej polskiej organizacji w Adelajdzie i każdemu polskiemu kościołowi.

Tak więc na dobre i użyteczne cele pieniędzy pan nie skąpi. I chyba za to pana w Adelajdzie lubią.

- Więc niech pani pozwoli, że tych wszystkich, którzy mnie lubią, zaproszę na Dzień Ojca, 6 września, na bezpłatne BBQ. Spotkajmy się o godzinie 11 u zbiegu Tapleys Hill i Old Port Rd, naprzeciw Pacific Marine. Będzie i smacznie i wesoło.

Zatem do zobaczenia. Dziekuję panu za rozmowę.

Rozmawiała Lidia Mikołajewska


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011