Bogdan Czajkowski: – Otrzymane dokumenty i osobiste zapiski, a także zarejestrowane rozmowy, przekazuję – bez jakiegokolwiek montażu, w surowej formie – do Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie.
Bogdan Czajkowski
W niedzielę, 14 października, w Centralnym Domu Polskim odbyła się gawęda polityczna Pana Bogdana Czajkowskiego, który od kilku miesięcy podróżuje po Australii i Nowej Zelandii, dokumentując losy powojennych emigrantów oraz działaczy opozycji, którzy - często z tzw. „paszportem w jedną stronę” - zawędrowali na antypody. Prelekcja odbyła się na wspólne zaproszenie CDP i Polskiego Towarzystwa Kulturalnego.
Mieliśmy okazję nie tylko do rozmowy i dyskusji na temat tego, co się w Polsce działo i dzieje, ale także do obejrzenia na ekranie słynnych kreskówek wyborczych z 1990 roku, tzw. „Siekierek Wałęsy”, których twórcą był właśnie Pan Bogdan, znany w Polsce reżyser teatralny i filmowy oraz scenarzysta.
Spotkanie trwało cztery godziny, zamiast spodziewanych 45 minut. Jakby tego było mało, dyskusja przeniosła się poza Dom Polski i trwała jeszcze... O polskiej lustracji, o liście Wildsteina, o Unii Europejskiej...
Co jest głównym celem pańskiego pobytu w Australii i Nowej Zelandii?
– Zamierzałem przyjechać na antypody prywatnie. Osiem dni przed moim wyjazdem, Instytut Pamięci Narodowej zareagował wreszcie na moją ofertę, złożoną kilka miesięcy wcześniej. Zlecono mi – między innymi – abym zebrał wspomnienia dzieci, które z Rosji przedostały się do Persji, a stamtąd los rzucił ich w różne strony świata. Część polskich sierot zaproszono do Nowej Zelandii. To dla mnie fascynująca historia.
Musi Pan jednak przyznać, że jest ona dość dobrze udokumentowana i opisana w książce, pod redakcją Stanisława Manterysa i Stefanii Zawady „Dwie ojczyzny. Polskie dzieci w Nowej Zelandii. Tułacze wspomnienia”.
– Znam tę książkę, a w czasie pobytu w Nowej Zelandii poznałem również jej Autorów – czyli Dzieci z Pahiatua. Sądzę, że wśród australijskiej Polonii jest to historia znana. Powoli dociera ona również do Polaków w Kraju. W ubiegłym roku, w Lublinie, nazwano plac imieniem Dzieci z Pahiatua, dla upamiętnienia dramatycznych losów wojennych polskich dzieci, deportowanych do Sowietów; zwłaszcza dzieci, osieroconych podczas deportacji. Niespełna 120 tysięcy Polaków, żołnierzy i cywilów – w tym ok. 20 tysięcy dzieci – ewakuowano ze Związku Sowieckiego do Persji; głównie dzięki uporowi i dalekowzroczności wielkiego Polaka, gen. Władysława Andersa. Z czasem dzieci rozesłano w różne części świata.
Nocą, 31 października 1944 r., na amerykańskim okręcie wojennym „General Randall”, 732 sierot oraz 102 opiekunów, dotarło do portu w Wellington. Przybyły jako goście, na zaproszenie ówczesnego premiera Nowej Zelandii, Petera Frasera. 1 listopada 1944 r. w Pahiatua, otwarty został obóz dla polskich dzieci. Późniejsze ich losy potoczyły się różnie. Niewielka część wróciła do Polski. Były to dzieci, których rodzice niemal cudem się odnaleźli. Jednak większość – w wyniku zdrady naszych aliantów w Jałcie – pozostała na stałe w Nowej Zelandii i stworzyła zintegrowaną wspólnotę polonijną, znaną mieszkańcom kraju jako polskie Dzieci z Pahiatua... Znaną, ale i bardzo cenioną!
Więc dlaczego odkrywa Pan tę historię raz jeszcze?
– Ależ przeciętny Polak w Kraju nie wie prawie nic o sowieckich deportacjach! Ten temat – jak żaden inny, chyba – stanowił „tabu” do samego końca PRL. Upłynie jeszcze wiele czasu, zanim Polacy powszechnie uświadomią sobie tę okrutną cześć historii własnego Narodu! Utrwalam ją w inny sposób. Otrzymane dokumenty i osobiste zapiski, a także zarejestrowane rozmowy, przekazuję – bez jakiegokolwiek montażu, w surowej formie – do Instytutu Pamięci Narodowej w Warszawie. Stanowić będą źródła historyczne dla dalszych prac badawczych, podejmowanych przez historyków IPN. Ich owoce – w tym: filmy dokumentalne, które zaplanowałem – trafią (co daj Boże!) do polskiego społeczeństwa, a zwłaszcza – do młodzieży polskiej. Nazwanie działu historycznego Biurem Edukacji Publicznej IPN, nie jest „dziwactwem” językowym... Moim zdaniem ma to trafne uzasadnienie!
Jest Pan znanym w Polsce reżyserem...
– ... I właśnie dlatego Instytut zlecił mi zapisanie kamerą tych osobistych relacji. Jest to bardzo wartościowy przekaz. Zarejestrowałem bowiem ludzkie emocje: łzy w oczach, roztrzęsione wspomnieniami ciała i głosy. To było naprawdę przejmujące!
Mówi Pan o tym bardzo emocjonalnie. Czy zdarzyło się coś, co szczególnie utkwiło w Pana pamięci?
– Opowieść o wielkim matczynym poświęceniu. Pięcioro rodzeństwa trafiło do Pahiatua. Ich matka deportację przeżyła i po powrocie do Polski odnalazła swoje dzieci w Nowej Zelandii. Napisała wówczas do nich list, aby... nie wracały! Dla mnie jest to niesamowite; odbieram ten rozpaczliwy gest jako wyraz najwyższego poświęcenia. Albo prośby do św. Mikołaja, pisane w szpitalu w Teheranie. Jakże przepięknej, patriotycznej formacji, dowodzą te listy, w których dzieci troszczą się wyłącznie o dobro Ojczyzny! Czy – wreszcie – rozmowa dwóch braci w szpitalu, zapisana przez lekarza. Starszy z nich umiera i... wobec brata zachowuje się jak ojciec na łożu śmierci. Młodszy przyjmuje słowa starszego brata ze zrozumieniem i powagą. Te dzieci, wyzute z dzieciństwa, baaardzo szybko doroślały.
Od tego wydarzenia upłynęło ponad sześćdziesiąt lat...
– ... A ich wspomnienia są ciągle żywe i budzą emocje; także takiego słuchacza jak ja.
Jaką polszczyzną mówią dzisiaj Dzieci z Pahiatua?
– Piękną! Oni wcale nie zapomnieli ojczystej mowy! Nadal kultywują polską kulturę i tradycję. Każdy posiłek w ich domach zaczyna się od wspólnej modlitwy dziękczynnej...
Czy trafił Pan również na jakieś ciekawe dokumenty?
– Tak, w archiwum państwowym w Wellington. Być może z tych dokumentów będzie można odtworzyć, dlaczego losy niektórych opiekunów i księży potoczyły się tak a nie inaczej? Dlaczego niektórzy z nich musieli te dzieci opuścić? Między dorosłymi toczył się dramatyczny spór o przyszłość tych dzieci. Dramatyczny, bo ich położenie po Jałcie przywodzi na myśl tragedie greckie, w których bohater jest poddany przemocy złego „fatum”...
Cieszymy się, że po wizycie w Sydney i Melbourne, trafił Pan także do Adelajdy.
– I ja się cieszę, bo adelajdzka Polonia jest bardzo miła. Liczę na to, że zgłoszą się do mnie osoby, które zechcą opowiedzieć mi swoją historię, przekazać dokumenty i zapiski. To wszystko trafi do archiwum Biura Edukacji Publicznej IPN.
W Adelajdzie znajdzie Pan osoby, które tuż po wojnie trafiły do Australii poprzez Persję, Indie, Chiny, Japonię...
– Liczę na to, że zechcą mi o tym opowiedzieć. Interesują mnie nie tylko losy deportowanych dzieci. Mój projekt badawczy dotyczy także żołnierzy Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, a także żołnierzy podziemia antykomunistycznego, którzy przeszli tortury w stalinowskim Urzędzie Bezpieczeństwa. Wreszcie – emigracji solidarnościowej, tzn. tych politycznych dysydentów, którzy dostali paszporty w jedną stronę... A może odnajdę tu jeszcze kogoś z kolonii polskiej w Harbinie, wyrzuconej z Chin przez Mao-Tse-Tunga?
Czy zamierza Pan ruszyć dalej, na przykład do Perth?
– Przypuszczam, że na dalsze wojaże nie wystarczy mi już pieniędzy. W Australii zamierzam być do grudnia. Tak więc zostało mi jeszcze trochę czasu i mam nadzieję, że wyjadę stąd bogatszy. W dalsze zapiski i nagrania filmowe, a także – zdjęcia i inne dokumenty „z epoki”. Dzieje wielu członków australijskiej Polonii są godne utrwalenia dla potomnych. Wszystkich zainteresowanych bardzo proszę o skontaktowanie się ze mną. Mój nr telefonu (mobile): 0 402 494 043.
Dziękujemy za rozmowę.
Lidia Mikołajewska i Piotr Leśniewski
Przeczytaj również:
Recenzję Jadwigi Korczyńskiej książki pod tytułem „Dwie ojczyzny. Polskie dzieci w Nowej Zelandii. Tułacze wspomnienia”, pod redakcją Stanisława Manterysa i Stefanii Zawady.
Artykuł Jadwigi Korczyńskiej „Z Kresów Wschodnich na Tasmanię”
|