Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Polski Hindus

Przegląd Australijski, wrzesień 2008

Droga do Indii „sybirackiego dziecka, rocznik 34”


Karol Matwiejczyk

– Ja, urodzony na polskich Kresach Brytyjczyk, przyjechałem do Australii z żoną i dwójką dzieci w 1964 roku. Zawsze marzyłem o ciepłej Australii, bo zimą w Anglii dzieci nam często chorowały. Poszedłem więc do Ambasady Australijskiej w Londynie. – Polak? – pytają. – O, to musisz wyłożyć na tę podróż dużą sumę pieniędzy. Bierz brytyjskie obywatelstwo, taniej będzie. I tak zostałem Brytyjczykiem, by znaleźć się w Australii z rodziną za 10 funtów – rozpoczyna naszą rozmowę Karol Matwiejczyk – mąż Rosemarie (na poły Irlandka i Walijka) oraz ojciec Luisy Karoli i Marka Karola. Córka i syn otrzymali drugie imiona, a jakże!, po ojcu.

Pan Karol jest jednym z dwojga znanych mi w Adelajdzie „polskich hindusów”. Obok niego „hinduską przygodę” przeżyła również Pani Ewa Gruszka, związana z zespołem „Tatry” – legenda adelajdzkiej Polonii.

Rosemarie i Karol Matwiejczyk mieszkają w Willunga, Whites Valley, wśród wzgórz porośniętych winnicami, kilkanaście kilometrów na południe od adelajdzkiej metropolii. O państwu Matwiejczykach opowiadał mi wcześniej Bogdan Wilczyński z Adelajdy i przekonywał (co trudne nie było), by spotkać się razem.

Karol Matwiejczyk wrócił właśnie z Polski, ze spotkania Sybiraków. – Wspomnieniom przy wspólnym ognisku końca nie było – mówi p. Karol. – Ja byłem wśród nich jednym z najmłodszych, bo ja jestem sybirackie dziecko, rocznik 34 – przedstawia się.

To „sybirackie dziecko, rocznik 34” znalazło się ponad pół wieku temu w samym centrum wielkiej światowej polityki, sekretnych działań tajnych służb i ludzi dobrej woli. Spróbuję połączyć te elementy w jedną całość.

* * *

Gdyby wyrwać z kontekstu niektóre fragmenty książki zatytułowanej: „Polacy w Indiach. 1942-1948 w świetle dokumentów i wspomnień”, być może jawiłaby się nam fantastyczna baśń o panującym w księstwie Nawanagar (Dobra Ziemia) maharadży imieniem Jam Shri Sir Digvijaysinhji Ranjitsinhji Sahib Bahadur, znanym w Polsce pod skróconą formą nazwiska Jam Saheb Digvijay Sinhji. Byłaby to, być może, piękna baśń o Jego Wysokości Maharadży, arystokracie indyjskim, który ratuje z opresji małe ludzkie istotki.

Ale to nie jest baśń o dobrym, miłosiernym, bogatym i hojnym maharadży, choć taki rzeczywiście istniał. Niestety, jest to przede wszystkim opowieść o tragicznych losach polskich dzieci wywiezionych z rodzicami do Związku Sowieckiego na początku II wojny światowej.

Na skutek licznych zabiegów politycznych przedstawicieli władz polskich, Ambasady RP w Kujbyszewie, gen. Władysława Sikorskiego, Stalin zgodził się na ewakuację części zesłańców polskich rozsianych na olbrzymich przestrzeniach imperium sowieckiego. Przedstawiciele władz polskich – nie czekając na ostateczne ustalenia i decyzje, które zapadły 24 grudnia 1941 roku – organizowali pomoc polskim zesłańcom. Dzięki ich inwencji i zaradności, udało im się odnaleźć osierocone i pogubione dzieci. Tworzono dla nich punkty zborne i tymczasowe sierocińce, a potem zwożono je z uzbeckich, turkmeńskich czy tadżyckich osad do Aszchabadu blisko granicy z Iranem. Czyniono to z myślą o przyszłej ewakuacji sierot do tego kraju. W organizowaniu aszchabadzkiego sierocińca w hotelu robotniczym „Kołchoźny”, ogromną rolę odegrał hrabia Michał Tyszkiewicz, radca żmigrodzki, mąż Hanki Ordonówny. Hanka Ordonówna z wielkim poświęceniem szukała po Związku Sowieckim polskich dzieci. Znajdowała je wyczerpane, owrzodzone, zawszawione, wiele z nich cierpiało na infekcyjne egzemy, szkorbut, koklusz, tyfus plamisty, gruźlicę...

* * *

Maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji

Maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji w latach czterdziestych ubiegłego wieku pełnił funkcję przewodniczącego Rady Książąt Indyjskich, a jednocześnie był jednym z dwóch delegatów Indii zasiadających w gabinecie wojennym Wielkiej Brytanii, gdzie między innymi spotkał generała Władysława Sikorskiego. Znacznie wcześniej poznał również osobiście innego polskiego męża stanu – Ignacego Paderewskiego. To spotkanie tak wspominał:

„Ojciec mój zawsze interesował się sprawą polską, którą znał z czynów wielkiego Polaka Paderewskiego. Spotkali się oni w Genewie w Lidze Narodów i sam pamiętam jedno takie spotkanie. Ojciec mój zabrał mnie jako młodego chłopca do Genewy i tam przedstawił swojemu przyjacielowi wielkiemu artyście i mężowi stanu Paderewskiemu. W trakcie rozmowy mistrz zwrócił uwagę na moje ręce. Uznał on, że palce moje są cienkie i nadają się do techniki gry na fortepianie. Niestety ojciec mój ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu orzekł: – palce ma dobre, ale słuchu nie ma za grosz. Przyjaźń mojego ojca z Paderewskim przyczyniła się w znacznej mierze do zainteresowania jakie zbudziło się we mnie dla Polski...”

Z inicjatywy Konsulatu Generalnego RP w Bombaju i przy życzliwym poparciu rządu indyjskiego, zostaje powołany w Delhi Komitet Pomocy Dzieciom Polskim, na który składały się dobrowolne ofiary osób prywatnych oraz kwoty indywidualne zadeklarowane przez kilkudziesięciu maharadżów, którzy zobowiązali się do utrzymywania do końca wojny określonych ilości dzieci. Otworzono także rachunek bankowy pod nazwą „The Polish Children's Account”, na którym zdeponowano wyjściową dotację w wysokości 50 tysięcy rupii. Znaczną sumę w wysokości 8500 rupii zebrał Polski Czerwony Krzyż. W skład tego Komitetu wchodzili między innymi: katolicki arcybiskup Delhi, przedstawiciele Izby Książąt Indyjskich, przedstawiciel ówczesnego rządu indyjskiego w randze wiceministra kpt. Archibald Webb, a ze strony polskiej konsul gen. E. Banasiński.

Oddajmy głos maharadży:

„Głęboko wzruszony, przejęty cierpieniami polskiego narodu, a szczególnie losem tych, których dzieciństwo i młodość upływa w tragicznych warunkach najokropniejszej z wojen, pragnąłem w jakiś sposób przyczynić się do polepszenia ich losu. Zaofiarowałem im więc gościnę na ziemiach położonych z dala od zawieruchy wojennej. Może tam w pięknych górach położonych nad brzegami morza dzieci te będą mogły powrócić do zdrowia, może tam uda im się zapomnieć o wszystkim co przeszły i nabrać sił do przyszłej pracy jako obywatele wolnego kraju (...) Jestem niezmiernie rad, że mam możliwość choć w części przyczynić się do ulżenia doli polskich dzieci...”

- deklarował indyjski maharadża Jam Saheb Digvijay Sinhji w 1942 roku.

Jam Saheb, zapraszając do siebie dzieci polskie, wybudował dla nich specjalne osiedle na terenie swego księstwa, położonego na półwyspie Kathiawar, w północno-zachodnich Indiach (obecnie stan Gujarat), w pobliżu swej letniej nadmorskiej rezydencji koło wsi Balachadi, oddalonej około 25 km od stolicy księstwa miasta Jamnagar. Śladem Jam Saheba poszło kilku innych hinduskich maharadży i dzięki nim w Indiach znalazło schronienie około 5 tysięcy polskich sierot.

* * *

Żadne słowa nie oddadzą dziś koszmaru, jaki przeżyły liczne polskie dzieci w czasie II wojny światowej na terenach Związku Sowieckiego. Na wieść, że istnieje szansa na wydostanie się z tego piekła, pokonywały one nieprawdopodobne trudności. Wśród nich – także Karol Matwiejczyk i jego rodzeństwo.

Z Karolem Matwiejczykiem rozmawialiśmy przez kilka godzin. W tej rozmowie uczestniczyli również Bogdan Wilczyński, jego syn Daniel – student Uniwersytetu Adelajdzkiego oraz bratanek Piotr – student Politechniki Gdańskiej przebywający na wakacjach w Australii. Była to interesująca lekcja historii. Wysłuchaliśmy bowiem opowieści o przeżyciach kilkuletniego chłopca, który – podobnie jak tysiąc innych sybirackich dzieci – trafił z Rosji do Persji i dalej do Indii. Są to na ogół treści, których nie wyczyta się w żadnym szkolnym podręczniku historii.

Okruszki

Mieszkaliśmy na Wołyniu, w powiecie łuckim. Ojciec był osadnikiem wojskowym za udział w wojnie 1920 roku. Nasza „podróż” gdzieś do archangielskiej obłasti trwała siedemnaście dni. Jechaliśmy razem – mama i siedmioro mojego rodzeństwa. Ja miałem dobrze, bo mama ułożyła mnie przy okienku na górnej półce. Z początku nie było na tej zsyłce tak źle, bo wzięli mnie do przedszkola. Dzieci w przedszkolu i szkole raz dziennie jadły obiad i dlatego było dobrze. Ale po kilku miesiącach wszystko zlikwidowano... Kraść nie było czego. Zbieraliśmy więc w lasach maliny i sprzedawaliśmy je marynarzom, którzy za szklankę leśnego runa rubla płacili. Zimą – cwany byłem! – szedłem w las na zające, które kopały nory w śniegu, by dostać się do zmarzniętych jagód. Ale smaczne mięso było! Wiosną młode brzozy mają cieniutką i miękką korę, którą można było jeść. W tym czasie zmarł z zimna mój najmłodszy, 10-miesięczny brat.

Rosemarie Matwiejczyk i Bogdan Wilczyński

* * *

Mama była kiedyś uczennicą gimnazjum rosyjskiego w Lublinie, więc dobrze znała ten język. Handlowała z miejscowymi czym się tylko dało. Mama sądziła, że w Nowosybirsku tworzyć będą wojsko polskie. Chciała więc dostać się do armii, by wyrwać nas z tego piekła. – Zbysiu, idź do wojska – błagała najstarszego brata – może chociaż ty przetrwasz?

* * *

Znów jesteśmy w podróży i siedzimy skuleni na platformach pociągów. Dzielna mama kombinuje w jaki sposób przedostać się do polskiej armii. Po drodze zachorował Antoś, więc musiał pozostać w szpitalu. A my? Dalej i dalej, wciąż przed siebie, na Bucharę. Mama pamiętała o Antosiu i wkrótce po niego wróciła. Znalazła go w ochronce w Kaganie. Tam spotkała księdza, Kanadyjczyka polskiego pochodzenia, który wiedział, że polskie wojsko organizuje się w Husarach, a nie w Nowosybirsku. – Ja organizuję ochronkę dla polskich dzieci. Ratuj swoje! – przekonywał.

Daniel Wilczyński i Karol Matwiejczyk

* * *

Mamie nie trzeba było dużo mówić. Pozostawiła Antosia w tej ochronce, wróciła po nas i... zachorowała na tyfus. Więc my, dzieci, podążaliśmy za nią – leżącą w wysokiej gorączce na arbie ciągniętej przez wielbłąda – do szpitala w Bucharze. Gdy sanitariuszki wzięły mamę na nosze, to ona do nich w te słowa: – Wszystko załatwione! Moje dzieci muszą trafić do ochronki w Kaganie! 14-letnia siostra Janka wzięła na siebie obowiązek zabrania nas do tej ochronki. Poszliśmy do Kaganu tak jak staliśmy. W zawszawionych łachmanach, z paroma lepioszkami w zanadrzu. Młodsza Marysia wlokła się noga za nogą, więc na zmianę z Janką ją nieśliśmy. Ja szedłem i spałem. Jeść nie było co. Kilka dni to trwało...

* * *

W Kaganie chowaliśmy się w gruzach. Nie wiedziałem dlaczego. Dopiero dziesięć lat temu się dowiedziałem, że gdyby nas Rosjanie wtedy znaleźli, wówczas trafilibyśmy do rosyjskiego domu dziecka. Tu, w Kaganie, odnaleźliśmy „naszego” księdza. Zabrał nas do jakichś ponurych pomieszczeń. Tylko suchy chleb dawali. Ja ten chleb bardzo lubiłem, ale młodszy brat chętniej zjadał upieczone bawełniane makuchy...

Karol Matwiejczyk i Piotr Wilczyński

* * *

Któregoś dnia zabrali nas wszystkich z tej ochronki i powieźli do Aszchabadu na granicy z Iranem. W tym czasie najstarszy brat, Zbyszek, uciekł z wojska rosyjskiego i nas szukał. Nie znalazł.

* * *

Ostatnia pożegnalna kolacja przed wypłynięciem do Persji, gdzie sybirackim dzieciom – jako pierwszy – gościny udzielił szach Reza Pachlavi. A mi się w głowie kręci, jeść nie mogę... Tyfus! Zostawili mnie w szpitalu, moje rodzeństwo popłynęło beze mnie.

* * *

Nigdy tego nie zapomnę. Szpital. Leżę na korytarzu wśród Uzbeków. Tym korytarzem szybkim krokiem idą dwie rosyjskie pielęgniarki i lekarz. Ominęli mnie. Nagle doktor odwraca się i pokazuje na mnie: – Co ten Rosjanin tu robi?! Byłem prawie nieprzytomny, więc dobrze nie pamiętam, ale chyba wieźli mnie windą, nieśli schodami... Gdy się obudziłem zobaczyłem porażającą oczy biel. Białą poduszkę pod głową, białą ścianę naprzeciw... – Umarłem! Jestem w niebie! Świętego Piotra widzę w łóżku, jakaś kobieta siedzi obok niego... Gdy poruszyłem głową, wtedy ta kobieta zawołała pielęgniarkę. Dali mi rosołu do napicia się. W sali stały tylko cztery łóżka. Czysto i biało, jedzenia w bród. Jak w niebie! Któregoś dnia za oknem zobaczyłem dorożkę. – Kiedyś po mnie przyjedzie – pomyślałem. Gdy naprawdę przyjechała, to ze szpitala trafiłem wprost do sierocińca.

* * *

Miałem już dziesięć lat. W tym sierocińcu spotkałem chłopaka. Zapytałem go o nazwisko. – Polak. – Ja też Polak, ale jak się nazywasz? – Polak. Stasiu Polak. W 1998 roku to zdarzenie mu przypomniałem. Takie szczególiki dobrze pamiętam. Taki mam talent wrodzony.

* * *

Z Aszchabadu do Persji jechałem z grupą dzieci ciężarówką. Ubrani byliśmy w portki, koszule i sandały na nogach. – Na granicy wyjdziecie z auta i się schowacie, a jak usłyszycie gwizdek, przybywajcie z powrotem – takie dostaliśmy polecenie. Ja po górach chodzić nie umiałem. Gdy usłyszałem gwizdek, byłem zaledwie w połowie drogi na szczyt. Jednego buta po drodze zgubiłem, więc tego drugiego też wyrzuciłem... Ciężarówki jechały powoli i kierowcy nas z tej drogi zbierali. Rosjanie to robili! Potem się dowiedziałem, że indyjski maharadża – „ojciec chrzestny tysiąca polskich dzieci” – ich przekupił. I to oni – Rosjanie – doprowadzili nas do perskiej granicy, gdzie już perskie wojsko na nas czekało. Nawet nam Persowie salutowali!

* * *

Nie pamiętałem wtedy swojego nazwiska (po tyfusie). Któregoś dnia słyszę, że jakaś pani kogoś szuka i nasze drzwi do pokoju chce otworzyć. – Nie, bo dzieci już śpią! Na drugi dzień rano, przy śniadaniu, mówię do niej: – pani mnie szuka! Opowiedziałem o mamie w Bucharze, o siostrach i braciach... – To ty! Ciebie szukam! – krzyknęła radośnie. – Jestem siostra Alfonsa. Twoja mama żyje! Ksiądz Hucal (to ten polski Kanadyjczyk) wysłał mnie do Persji, żebym się wami i innymi dziećmi zajęła. Prosili żeby ciebie odnaleźć.

* * *

Auta, auta, auta... Podróżowaliśmy w dzień, w nocy spaliśmy w placówkach wojskowych. Pełna izolacja. Może dlatego, że były wśród nas także żydowskie dzieci, a my byliśmy wśród muzułmanów? A może dlatego, że na perskich drogach spotykano jeszcze sowieckich żołnierzy, którzy mogliby zawrócić transport z powrotem?

* * *

Na granicy z Indiami, w Quetta, nasi kierowcy włożyli mundury wojskowe, bo to wojskowi byli. Rzeka Indus wylała, więc czekaliśmy aż wody opadną. Byliśmy odcięci od reszty świata przez dwa miesiące! Spaliśmy w domach oficerskich. W tym czasie panowie oficerowie przenieśli się do namiotów. Byłem syty, było mi ciepło, czysto i bezpiecznie, ale ja wciąż uciekałem. Wszyscy mówili, że mam fisia. A ja uciekałem od mleka, od lodów, od kremów... Do dziś mleka nie znoszę! Uciekałem i jadłem to, co znalazłem. Natura mnie żywiła. To taki „fiś” z Rosji. Opiekunowie mnie szukali, znajdowali i pytali gdzie byłem. Więc ja im na to, że tornado mnie złapało i nie umiałem trafić. Wierzyli, bo tam tornada często wiały...

* * *

I znów podróż. Tym razem pociągiem do Jamnagaru. I dalej do Balachadi... W osiedlu Valivade jesteśmy bezpieczni, syci i czysto ubrani. Ucząc się w szkole nadrabiam stracony wojną czas. Razem z innymi dziećmi codziennie się gimnastykuję, kopię piłkę, biorę udział w przedstawieniach i wycieczkach... Normalne życie. Mam wiele koleżanek i kolegów.

* * *

Rok 1947. Indie odzyskują niepodległość i musimy opuścić ten kraj. Gdzie jechać? Do Kanady? Do Stanów Zjednoczonych? Brat Zbyszek, który walczył pod Monte Casino, jest już w Anglii. Przez trzy miesiące pracował na statku rybackim. Któregoś dnia w porcie czekała na niego polska żandarmeria. – Dezerter! A Anglicy na to: – Nie! I tak go uratowali. Postanawiamy więc z siostrami i braćmi, że jedziemy do brata w Anglii. Tam miał na nas czekać wujek Józiu. Ale wrócił do Polski, do żony i dzieci. W 1949 wywieźli go do kopalni w Rosji, za karę, że walczył w wojsku angielskim.

* * *

Rok 1964. Wyjeżdżam z własną rodziną z Anglii do Australii. A za mną moi bracia i siostry.

* * *

Rok 1984. Po raz pierwszy wybieram się do Polski. Na Okęciu w Warszawie pytali: – A ty do kogo? – A ile masz pieniędzy? – A co w tej Australii robisz? Sześć godzin to trwało...

* * *

Rok 2008. Wróciłem z Polski, ze spotkania sybirackich dzieci w Waplewie. Wspominaliśmy przy ognisku „hinduskie dzieje” wraz z przyjaciółmi, którzy na to spotkanie przyjechali niemal z całego świata. I ja tam byłem - sybirackie dziecko, rocznik 34. Polski Hindus.


Lidia Mikołajewska

Przy pisaniu tego tekstu korzystałam także z: „Polacy w Indiach. 1942-1948 w świetle dokumentów i wspomnień”. Praca zbiorowa, wydana w Londynie, w roku 2000 przez Koło Polaków z Indii. Artykuł: „Osiedle dzieci w Balachadi, k/Jamnagaru, Wiesław Stypuła.

Książka liczy sobie 758 stron. Poświęcono ją „Naszym Matkom, tym, które przeżyły, i tym, których mogiły znaczyły szlak naszej wędrówki, których poświęcenie, samozaparcie, odwaga i miłość towarzyszyły nam zawsze”.

Zdjęcia:

  • nowy.rasz.edu.pl (portret maharadży)
  • „Polacy w Indiach 1942-948 w świetle dokumentów i wspomnień”, str. 406 (Karol w grupie dzieci)
  • Lidia Mikołajewska

Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011