Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Wiedeńska przygoda Teresy z Canberry

Przegląd Australijski, lipiec 2008

Emigracja do innego kraju nie jest łatwą sprawą, ale gdy jesteśmy wystarczająco młodzi może być ciekawą przygodą


Opuściłam Polskę w 1981 roku. Miałam wtedy 30 lat. Będąc osobą samotną i nie bogatą tęskniłam za zmianą na lepsze.

Razem z siostrą Aliną kupiłyśmy bilety na pociąg „Chopin” podążający do Wiednia.

Nie miałyśmy wiele pieniędzy, ale wystarczająco dużo, aby dostać wizę do innego kraju. Około 150 dolarów każda. Znajoma osoba dała nam adres pewnej pani pracującej w Austrii, żebyśmy się z nią po przyjeździe skontaktowały.

Na nasz pierwszy nocleg udałyśmy się do młodzieżowego hostelu. Można się tam było zatrzymać tylko na trzy noce. Ten krótki czas wspominam miło. Odpoczęłyśmy po podróży, opuścił nas stres i nerwy związane z wyjazdem z Polski. Hostel był położony w lesie, dawał schronienie studentom, tymczasowym gościom jak my, był schludny i cichy. To były takie krótkie wakacje, rozmowy z ludźmi, spacery...

Szybko jednak musiałyśmy opuścić gościnny hostel i poszukać sobie innego noclegu. Bliżej miasta, gdzie można było znaleźć pracę.

Ja miałam jeszcze studenckie papiery pozwalające znaleźć zatrudnienie w obcym kraju.

W pewnym momencie siostra przypomniała sobie pewnego przystojniaka, który wysiadając z pociągu relacji Warszawa – Wiedeń ofiarował nam pomoc w znalezieniu pracy.

Opuściłyśmy hostel i znalazłyśmy się w pociągu zdążającym do centrum miasta. Na centralnej stacji rozłożyłam dużą mapę, aby znaleźć adres naszego „pierwszego kontaktu”. W ciągu następnej godziny byłyśmy na miejscu, we wschodniej dzielnicy. Wdrapałyśmy się na trzecie piętro. Drzwi mieszkania otworzyła Austriaczka. Nogi się pod nami ugięły, bo ta pani, która miała nam pomóc, już tu nie mieszkała.

I tak zaczęła się nasza wiedeńska przygoda. W kieszeni praktycznie pustka, nie było mowy o wynajęciu jakiegoś przyzwoitego dachu nad głową. To był styczeń! Tego dnia minus piętnaście stopni! Policzki mroził zimny wiatr, płatki śniegu zasypywały nam oczy. Moje serce zabiło mocniej, poczułam lęk, a po głowie kołatało się„co dalej”?! Dokąd pójść?! Szczęście w nieszczęściu akurat była to niedziela, więc zdecydowałam się pójść do kościoła, czyli najlepszego miejsca spotkań Polaków na obczyźnie.

Alina miała na sobie ciepłe futro z baranka, więc było jej łatwiej znieść styczniowy mróz. Ja, niestety, ubrana byłam tylko w wełniany sweterek i wiatrówkę . – Co zrobimy z tą paczką z lekarstwami, Ela nie zgłosiła się po nią na stację? – zapytała nagle siostra. – Może ją wyrzucić? Ciąży mi tylko ten zbędny balast.

Przypomniałam sobie, jak to przed wyjazdem z Polski znajomy poprosił nas o przekazanie córce lekarstw. Obiecał, że odbierze je od nas na dworcu w Wiedniu. Opisał jej jak wyglądamy. Ale Elka nie zgłosiła się po te medykamenty. – Zaczekaj Alina, przecież jej ojciec powiedział, że w niedzielę możemy ją spotkać w kościele!

I w tym momencie naszej rozmowy podeszła do nas nieznajoma. To była Ela! Też w futerku całkiem podobnym do tego, który miała na swoich plecach Alina.

– To wy jesteście te siostry z Polski? – zapytała miła dziewczyna. – Tato mówił, że jedna z was będzie w brązowym futerku...

Na szczęście nie pozbyłyśmy się tej paczki, choć Alina miała na to wielką ochotę. Opowiedziałyśmy Elżbiecie o naszej „wiedeńskiej przygodzie”, o braku gotówki i kłopotach z noclegiem.

Wówczas Ela dała nam adres polsko-żydowskiego domu emigrantów. Obiecała, że nocleg będzie tani, bo właściciel zarabia na takich jak my, przyjmując do jednego pokoju po sześć, dziesięć osób.

Jakże byłyśmy z Aliną w tym momencie podekscytowane i szczęśliwe! Poszłyśmy pod wskazany adres. Starszy pan, właściciel domu, wynajął nam dwa łóżka w pokoju pełnym innych Polaków. Łóżka były piętrowe. Każdy otrzymał pościel, koc parę talerzy, garnek…

Z tego wiedeńskiego okresu szczególnie zapamiętałam duży, okrągły stół, przy którym jedliśmy i zażarcie dyskutowaliśmy.

Któregoś dnia dostałam ofertę pracy w biurze reklamy (znałam trochę język niemiecki ze szkoły). Praca polegała na wkładaniu reklam do białych, podłużnych kopert. Obie z Aliną tam poszłyśmy.

Tego właśnie dnia czułam się trochę chora, takie kobiece sprawy, a praca zaczynała się o siódmej rano. Trudny dojazd, wędrówka przez zaspy śniegu... Jeszcze nie zdążyłam popracować, a już byłam wykończona. Kierownik rozdał nam pracę i bacznie nas obserwował. Niestety, szybko się okazało, że nie jest ze mnie zadowolony, bo według niego za wolno pracowałam. Pod koniec pracy dostałam kopertę z zapłatą i podziękowaniem. Taki wstyd! Nieudacznica ze mnie czy co?

Pocieszałam się tylko tym (jeśli w ogóle można to tak określić), że innym Polakom, takim jak ja i Alina – uciekinierom z Polski, też nie było łatwo. Też mieli dobre i złe chwile. I też nie mieli pieniędzy jak my. Dlatego, dla zarobku, sprzedawali w Wiedniu nawet własną krew.

Minęły dwa dni. Alina szczęśliwie pracowała, z czego była bardzo dumna, miała pieniądze i niezłe zajęcie. Przydzielili ją nawet do obsługi jakiejś maszyny, bo miała zmysł mechanika. Śmiała się czasem ze mnie, co było niezbyt przyjemne: – Widzisz? Nawet w zachodnim kraju dam sobie radę! Więc znów poszłam do Arbait-agency, znów czekałam dwie godziny na ogłoszenia i nagle ktoś zawołał: – Jest jedna pozycja dla osoby znającej niemiecki! Prędko podniosłam rękę...

* * *

W domu przyjrzałam się ogłoszeniu, adres wydał mi się podejrzany… To chyba ta sama praca, którą niedawno straciłam… Co robić? Iść tam, czy zostać w domu? Bardzo chciałam pracować, pieniądze kończyły się, nocleg opłacony tylko na miesiąc.

Iść w to samo miejsce skąd byłam wyrzucona parę dni temu? Przy okrągłym stole podzieliłam się kłopotami z moimi współtowarzyszami niedoli. Tylko oni mogli mnie zrozumieć.

Poradzili zmienić wygląd i spróbować. Franek pożyczył mi wielkie okulary. Upięłam swoje swoje długie, kręcone włosy, co nadało mi wygląd matrony. Nałożyłam grubą warstwę szminki na usta, co uczyniło je pełniejsze, z ostrym akcentem czerwieni.

Zmieniłam mój głos i nazwisko. Pierwszą próbę wykonałam przed kolegami z pokoju. Śmiechu było co niemiara. Ja też się dobrze zabawiłam, bo był to taki mały teatr. – Nie bój się Tereska, wszystko będzie dobrze, wspaniale wyglądasz we Frankowych okularach, naprawdę kobitka nie do poznania! I te usta, takie błyszczące, można się zakochać... kpili przyjaźnie. – Powinnaś na codzień używać więcej makijażu, dorzucił Mietek. – Moja żona w Polsce zawsze ma tapicerkę na twarzy, ja to lubię, kobieta staje się bardziej wyrazista. – Jaka tam wyrazista, głupoty gadasz, ja bym nie chciał, żeby faceci zwracali uwagę na moją babę! – wrzasnął Franek.

Współlokatorzy często na siebie krzyczeli. Pewnie w ten sposób rozładowywali swój stres, napięcie, niepewność jutra, brak pracy, pieniędzy, niepokój o los bliskich pozostałych w kraju. Czekaliśmy na możliwość opuszczenia gościnnej Austrii do USA, do Kanady, do Australii... Czas ciągnął się nam niemiłosiernie. Szarpały nasze nerwy jakieś informacje, że niektórych odsyłano z powrotem do Polski. Po prostu jedna wielka niewiadoma. I strach ogromny.

Gdy przyjechałam na miejsce, zgłosiłam się do kierownika działu, mówiąc grubym głosem: – Teresa Gardner – nowy pracownik z waszego ogłoszenia, podając mu kartę z wydziału pracy.

Niemiecki kierownik popatrzył na mnie podejrzliwie, tak mi się wydawało, ale dał mi stół i koperty do wkładania reklam, czyli stanowisko pracy! Hurra, udało się!!!

Ale serce biło mocno, nie byłam pewna siebie. Jakiś wewnętrzny głos pocieszał, że może wszystko się uda, może mnie nie rozpozna...

Po pewnym czasie zauważyłam jakieś zamieszanie koło mojego stołu. Niektóre kobiety przybliżały się i odchodziły, usłyszałam jakieś plotki, szepty... Nagle podeszła moja siostra i wygarnęła: – chcą, abym bliżej się tobie przyjrzała. Kto ty jesteś? Podejrzewają, że jesteś moją siostrą! Powiedz im, ja nie mogę bossowi skłamać!

Kierownik nie komentował mojego oszustwa. Dostałam swoje pieniądze za dzień pracy i... kolejne podziękowanie.

Śmieszne i smutne…

Za trzy miesiące dostałyśmy swoją wizę do Australii z przydziałem do Perth, stolicy Zachodniej Australii. Tu ulokowano nas w emigranckim hostelu, gdzie znów było wielu takich jak my, Polaków.

Pamiętam, że spodobały mi się szerokie przestrzenie kraju, pływanie w Indyjskim Oceanie, nowy język...

Często jednak czułam ból w sercu! Ta niepewność, brak rodziny… to było najgorsze.

Byli jednak rodacy, siostra, która podtrzymywała na duchu. Nie znałam języka angielskiego, więc uczyłam się go codziennie na kursach. Otrzymywaliśmy skromne, ale wystarczające na życie zasiłki...

Takie były początki mojego nowego życia, które rozpoczynałam na obczyźnie w wieku lat trzydziestu.


Ola Szyr


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011