Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Australijskie skrzydła

Przegląd Australijski, luty 2007

Jolanta Ratuszyńska: – Każdy się w tej Australii urządza jak może. Jednemu zależy na biznesie, innemu na rozwijaniu swoich zainteresowań, bo na emigracji to często jedyna możliwość, by swoje hobby uprawiać...


Jolanta Ratuszyńska

W sztuce „Dobry adres” Władysława Zawistowskiego, w reżyserii Ewy Leśniewskiej, z powodzeniem granej na deskach najstarszego w świecie polonijnego Polskiego Teatru Starego w Adelaide pada taka kwestia wygłoszona przez Dorotę (Olimpia Niewiadomska) i Ewę Grossmann (w tej roli Jolanta Ratuszyńska):
Dorota: – Waldek, mój mąż, wciąż myśli o Ameryce. Absolutnie obsesyjnie. Mówi, że tylko TAM można rozwinąć skrzydła!
Grossmannowa: – Nooo! Przedtem trzeba je mieć! W Ameryce też patentów na szczęście nie dają...

Jak to z tym skrzydłami jest, pani Grossmannowa? Można je na emigracji rozwijać, czy nie?

Jola Ratuszyńska: – Można, można... Pod jednym wszak warunkiem, że się te skrzydła wcześniej miało! Zawistowski dobrze to wymyślił, a ja wypowiedziałam tę kwestię na scenie z pełnym przekonaniem. Tak jest! Kto ma skrzydła, ten ma szansę je rozwinąć.

Mówisz: „szansę”...

– A jak inaczej? Mało to ludzi jest na świecie, którym dobre okazje koło nosa przechodzą, a oni o tym nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć?! I w ten sposób tracą swoje szanse na w miarę ciekawe życie.

Pełno takich. A jak z tobą było? Jak to się stało, że zaczęłaś występować na deskach Polskiego Teatru Starego w Adelaide i dziś należysz do znanych i cenionych aktorek, które najczęściej grają główne role?

– To dość dawne dzieje. Wyemigrowałam do Australii w 1987 roku. Z jednym synem za rękę, z drugim w brzuchu i 100 dolarami w kieszeni. Początki nie były dla mnie łatwe, mimo że do tego przyjazdu byłam dość dobrze psychicznie przygotowana. Z wizytą do Polski przyjeżdżał Stanisław Szumliński, nieżyjący już harcmistrz z Adelaide, i to on właśnie – opowiadał o tym kraju i zachęcał do emigracji, bo – jak mówił – „w tym kraju nie zginiesz”. Targały mną – to oczywiste – rozmaite rozterki. W czasie podróży przez Bombaj wyrażały się one zdumieniem: – Boże! Gdzie ja jadę?!

No właśnie. Gdzie?

– W pierwszych dniach pobytu zobaczyłam sklepy tak pełne towarów, że aż nierealne, egzotyczne owoce, które mogłam jeść do woli i piękną, inną niż polska, przyrodę. Najpierw zachwyciłam się tym krajem. Ale wkrótce, już po nasyceniu tym pięknem i egzotyką, przyszły tęsknota, depresja, sny emigranta. Brakowało mi mamy i siostry, kontaktów towarzyskich. Telefon był głuchy, bo rzadko ktoś do mnie dzwonił. I do drzwi też nikt nie pukał polskim zwyczajem, czyli niespodziewanie... A ja jestem towarzyską osobą. Zawsze lubiłam zmiany, poznawanie nowego, a nie stagnację. Latami śnił mi się mój płaszcz, w którym chodziłam przez pięć lat, bo nie stać mnie było na inny. Według mnie sen oznaczał strach przed powrotem do tego, co było. Płaszcz symbolizował mi Polskę. Czułam się wtedy rozdarta wewnętrznie. Nie byłam pewna do czego i kogo przynależę. Jedną nogą – jak to mówią – byłam w Polsce, a drugą w Australii. Dopiero pobyt w Polsce w 1994 roku mnie wyleczył.

Dlaczego? Przecież był to okres budowy nowego państwa, demokracji, wolności, euforii. Nie podobało ci się?

– Ależ skąd! Bardzo mi się podobało, ciągle byłam Polką, a nie Australijką. Ale po siedmiu latach mojej nieobecności w kraju czułam się oderwana od tego, co się tam dzieje. Zastanawiałam się, czy to w porządku, że ja jestem tu, czyli w Australii, a nie ma mnie tam, czyli w Polsce? Kontakty z ludźmi były jakieś inne... I nagle mnie olśniło, że w Australii jest moje miejsce.

To miałaś dużo szczęścia. Żal mi ludzi, którzy tego nie wiedzą i ciągle się szamocą...

– Obie dobrze takich znamy. Nie ma im czego zazdrościć. Ja miałam, mimo wszystko, sporo szczęścia, bo w Australii spotkałam przyjaznych ludzi. To państwo Irena i Stanisław Szumlińscy oraz Andrzej Mazanek, który w Polsce pracował w teatrze lalek, a tu był wziętym aktorem Teatru Starego. Pewnego razu pani Irena wyciągnęła mnie na „Ambasadora” Mrożka. Uprzedziła, że teatr jest amatorski, dlatego niewiele się po tej sztuce spodziewałam. Ale jak zobaczyłam wtedy na scenie Mazanka, Mariana Gawędę, Romka Izdebskiego, Jolę Wieczorek... to się zachłysnęłam! Byłam naprawdę mile zaskoczona wysokim poziomem artystycznym tego teatru. I nawet mi do głowy nie przyszło, że i ja dołączę do nich. Któregoś dnia Irena Szumlińska zaciągnęła mnie na próbę. Ówczesny reżyser Teatru Starego, Henryk Krzymuski, słysząc mój głos i dykcję, skonsultował się z Marianem Gawędą i zaproponował rolę w „Porwaniu Sabinek”. I tak to się zaczęło...

A potem przyszły inne role, o których wcześniej nawet marzyć nie mogłaś?

– Grałam między innymi Ewę w „Polce prosto z kraju”, Dulską w „Moralności pani Dulskiej”. Ale najbardziej przeżyłam swoją rolę w „Pępowinie” Krystyny Kofty. Główna bohaterka przeszła przez Syberię gdzie walczyła o przetrwanie swoje i syna...

To trudna rola.

– O tak, bo wszystkie stany uczuć, wszystkie emocje jakie targają człowiekiem trzeba było odegrać.

I udało się?

– Tak, bo gdy gram, to się z postacią identyfikuję na miarę swoich możliwości a wiadomo przecież, że jesteśmy aktorami amatorami i w zasadzie nie mamy żadnych warsztatów aktorskich. Ale to nie było dla mnie łatwe, bo jednak czegoś takiego nigdy nie przeżyłam w rzeczywistości. Dużo pomógł mi Marian Gawęda – reżyser tej sztuki i Ewa Leśniewska – inspicjent. Potem byłam u Krystyny Kofty w Polsce. Zawiozłam jej zdjęcia ze sztuki. Przyjęła mnie bardzo serdecznie. To przesympatyczna kobieta.

Interesujące jest to, co mówisz, ale ja wciąż nie wiem, czy PRZEDTEM te skrzydła miałaś? Przecież – jak to mówią – z pustego i Salomon nie naleje...

– Racja, wróćmy więc do Polski. Jako mała dziewczynka organizowałam przedstawienia podwórkowe dla rodziców. „Motylkiem chciałabym być...” tańczyłam i śpiewałam. Teatralnego bakcyla, jeśli mogę to tak określić, złapałam w szkole, gdy nauczyciele obowiązkowo prowadzali uczniów do teatru. Pamiętam swoją sukienkę, granatową z białym kołnierzykiem, lakierki z których byłam dumna... Tak wystrojona „zaliczyłam” wszystkie premiery w Teatrze im Stefana Jaracza w Elblągu. Później byłam studentką Studium Kulturalno-Oświatowego, na kierunku teatralnym. I wyobraź sobie, że nerwy tak mnie zżerały na scenie, że musiałam zrezygnować z tego kierunku i zaczęłam specjalizować się w tańcu. To też nie było łatwe, bo taniec tylko z pozoru jest prosty. Uczyłam się tańców ludowych, latynoamerykańskich i klasycznych...

Zaraz, zaraz... Jak to zżerały cię nerwy? W Adelaide mówią, że należysz do tych aktorek, które tremy nie mają wcale!

– Ja wtedy, w Polsce, miałam masę kompleksów, brakowało mi siły przebicia, czułam się zagubiona i niedowartościowana...

Czy chcesz powiedzieć, że w Australii to się zmieniło?

– Australia dała mi skrzydła. Zadbałam o swój rozwój. Po przyjeździe do tego kraju zrobiłam parę kursów, które dały mi to, czego nie miałam w Polsce: pewność siebie. W programach tych kursów (w moim przypadku były to: nauka języka angielskiego, opieka nad starszymi i niepełnosprawnymi, kurs komputerowy, kurs farmaceutyczny) prowadzono z nami zajęcia, na których uczyliśmy się pewności siebie, autoprezentacji. Tego w polskiej szkole nigdy nie było. A tu tej pewności siebie uczą od szkoły podstawowej. Okazało się wtedy, że ja bardzo lubię takie prezentacje, pomagałam nawet innym koleżankom z różnych krajów świata – Arabkom, Chinkom... Im też było czasem trudno przełamać swoje kompleksy. Prowadzącym te kursy tak się to spodobało, że często proponowali, żeby im w lekcjach towarzyszyć, bo dobry nastrój wprowadzałam. Trema w teatrze? Też gdzieś się zapodziała! Najtrudniejsze były dla mnie dwa pierwsze przedstawienia, a potem już szło. Co nie znaczy oczywiście, że tej tremy nie mam wcale. Jest! Oczywiście, że jest! Zawsze najgorszy jest moment tuż przed wejściem na scenę. Pustka w głowie. Ale jak ruszysz, to idzie.

Jak słyszę, nie wywiozłaś z Polski najlepszych wspomnień ze swego dzieciństwa?

– No nie, tak źle to nie było! Dzieciństwo miałam wspaniałe. Raczej troszkę późniejszy etap mojego życia doświadczył mnie nieco mniej sympatycznie.

Czym zajmowałaś się w Polsce?

– W Polsce byłam kobietą pracującą i żadnej pracy się nie bałam, ale najsympatyczniej wspominam pracę w Lidzbarskim Domu Kultury. Był to, i jest nadal, bardzo prężnie działający ośrodek. Poznałam tam wielu ciekawych ludzi z kręgu kultury i sztuki zjeżdżających z całej Polski na różnego rodzaju imprezy. Między innymi na Ogólnopolskie Biesiady Humoru i Satyry.

Wracając na nasze podwórko... Nie słyszałam, żebyś się w Australii wielce wzbogaciła...

– ... ja nie jestem materialistką, nigdy nie umiałam zrobić żadnego biznesu.

Myślę, że materialiści raczej pilnują swoich interesów, a nie biorą udziału w życiu polonijnym?

– Każdy się w tej Australii urządza jak może. Jednemu zależy na biznesie, innemu na rozwijaniu swoich zainteresowań, bo na emigracji to często jedyna możliwość, by hobby uprawiać. Po przyjeździe do Australii zorientowałam się szybko, że aby zaistnieć, muszę dołączyć do jakiejś grupy polonijnej. Przyznaję, że bardzo dobrze wyszło z tym teatrem, bo nawet główne role zaczęłam odgrywać. Nie dlatego, że byłam aż taka zdolna, tylko że na bezrybiu i rak ryba. Akurat w tym czasie odeszła Jola Wieczorek, która – uważam – miała duże wyczucie sceniczne, Ula Dziki też uzdolniona dziewczyna... No więc ktoś musiał je zastąpić.

Acha, skromna jesteś...

– Były naprawdę duże problemy z naborem ludzi do teatru. Dlatego śpiewamy: „wstąp do teatru i razem z nami graj”. Teraz się trochę poprawiło, mamy nowy narybek, dołączyło parę młodych dziewczyn, tak więc są już następczynie. Oby tylko wytrwały! Wiem z doświadczenia, że różnie może być. Zauważyłam takie zjawisko: najnowsza Polonia, a więc ci wszyscy, którzy teraz przyjeżdżają, to (na przykład) szkoda im czasu i pieniędzy na dojazdy na próby. Ale nie tylko o to chodzi. Teraz się kalkuluje, czy się opłaca czy nie. Jest taka anegdota mnie dotycząca, o kaganku oświaty, która przeszła do historii teatru. Pojechaliśmy z przedstawieniem do Melbourne. W pewnym momencie wywiązała się dyskusja. Siedział skarbnik i rozliczał teatralne finanse. Krzyczał: – Plajta! Teatr nie zarobił!. Wtedy ja odegrałam swoją rolę. Ze łzami w oczach zaczęłam krzyczeć: – Jak to? Tak kalkulujecie?! Na zimno?! Moim zdaniem to z kagankiem oświaty do ludzi trzeba iść! Dla jednego widza warto zagrać! Nie można tak! Wszyscy mnie uspokajali, a ja wpadałam w coraz większy patos. Potem to koledzy przetworzyli na „kaganiec oświaty”.

Więc były takie czasy, że jeździliście ze swoimi przedstawieniami po Australii?

– O tak. Jeździliśmy do Geelong, Melbourne, Sydney. Utkwiła mi w pamięci taka przygoda z wyjazdu na POL-ART do Sydney w 1990 roku. Otóż mieliśmy zakupione bilety lotnicze w firmie Compas, która, jak się okazało, zbankrutowała i naraziła teatr na straty nie zwracając pieniędzy. Ale to nas nie zraziło. Wsiedliśmy w prywatne samochody i w drogę! A jechaliśmy z „Weselem” Wyspiańskiego . Słynny Ostoja-Kotkowski przygotował nam piękne dekoracje, które nadaliśmy na bagaż ciężarówką, w którą wjechał pociąg towarowy i... wszystko zginęło! Przyjechaliśmy na festiwal i okazało się, że dekoracji nie ma! Zagraliśmy więc bez nich. Bo wtedy był entuzjazm i ten duch! Bardzo sympatycznie wspominam tamte czasy i życzę z całego serca nowej grupie ludzi, aby potrafili sprawić sobie taką atmosferę. Myślę, że fajnie czasami pójść na żywioł bez zbędnej kalkulacji.

Dzieci, które uczysz języka polskiego w Parafield Gardens, też cię kochają!

– Kiedyś zadzwoniła do mnie Jola Matysek i mówi: – jesteś moją ostatnią deską ratunku. Nie mamy nikogo. Przyjdź i ucz nasze dzieci polskiego. Przyszłam i spróbowałam. Dobrze poszło. Ale tu się też przydały polskie doświadczenia. Moja mama przez lata była dyrektorką przedszkola i mieszkaliśmy na poddaszu budynku przedszkolnego. I ja tam królowałam! Bo było tam wielkie podwórze, sale zabaw, w których spędziłam dzieciństwo. Pewnie dlatego uczyłam się w Polsce w liceum pedagogicznym dla wychowawczyń przedszkoli. Pracowałam w przedszkolu, ale bardzo krótko. Może dlatego, że swoją mamę widziałam znerwicowaną? 40 dzieci w grupie, żadnego kontaktu indywidualnego z nimi, żadnej rozmowy... tylko rozstawianie po kątach. Nie, nie dla mnie to było. Gdy jednak zobaczyłam te nasze dzieci w polskiej szkółce w Adelaide, wszystko mi się przypomniało, te dziecięce bajki, zabawy i piosenki. I pewnie dlatego te dzieci mnie kochają, za te piosenki i bajki, które im opowiadam. Cieszę się również, że i rodzice to doceniają.

A radio? Przecież współpracujesz z PBA FM?

– Przez trzy lata pomagałam w realizacji niedzielnej audycji „Nie lubię poniedziałku”. Może trudno w to uwierzyć, ale przed mikrofonem mam większą tremę, niż na scenie. Do tego radia też brakuje chętnych, więc często godzę się na rolę „zapchajdziury” i przygotowuję program wtedy, gdy już nikt inny nie chce albo nie może go zrobić. – Jola! Pomóż! I ja biegnę. Ja jestem taką osobą, która lubi pomagać. Obecnie znów z radiem współpracuję.

A może to swoista odpowiedź na to, że i tobie ktoś kiedyś pomógł?

– Może masz rację? Może to taka sztafeta dobrych uczynków? Myślę, że pomogłam Ani, która kilka lat temu przyjechała do Adelaide i nie bardzo wiedziała czym wypełnić sobie czas poza pracą zawodową. Zaangażowałam ją więc do audycji radiowych Zaprosiłam też do teatru i z dużym powodzeniem zagrała już swoją pierwszą rolę. To osoba bardzo kompetentna i dobrze wykształcona. Będzie z niej wielki pożytek nie tylko w teatrze.

Z tej naszej rozmowy wynika, że zrealizowałaś w Australii swoje talenty, które dopiero na emigracji w sobie odkryłaś?

– Nie tylko ja do takich osób należę i nie tylko ja rozwinęłam tu swoje skrzydła. Wielu jest wśród Polonii poetów i wierszokletów, pisarzy, malarzy, aktorów, tancerzy, miłośników ogrodów i dobrej kuchni, muzyków, wydawców i redaktorów polonijnych mediów. Niektórzy dopiero na emigracji nadrabiają zaległości w czytaniu polskich książek i słuchaniu polskiej muzyki...

Wydaje mi się, że najświeższej daty imigranci z Polski do Australii są inni od ciebie. Na ogół pewni siebie, zaradni, przebojowi... Świadczą o tym na przykład dyskusje, jakie toczą oni na Forum Australinku.

– I dlatego myślę, że będzie im łatwiej. Niech rozwijają te swoje skrzydła.

Dziękuję za rozmowę i życzę sukcesów.

Rozmawiała Lidia Mikołajewska

Zobacz również: www.teatrstary.australink.pl


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011