Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Stanisław Skrzypczak – Legenda Adelajdzkiej Polonii

Przegląd Australijski, wrzesień 2008

Gdy na łamach „Panoramy” zwróciłam się do czytelników z prośbą o pomoc przy poszukiwaniu Legend Adelajdzkiej Polonii, kilka osób zwróciło mi uwagę, że „Skrzypczak musi być, bo to taki człowiek, co nawet z g.... bat ukręci”.


Stanisław Skrzypczak i Zenon Sobecki

Po lewej: ks. Tadeusz Miksa

Helena Skrzypczak

Zenon Sobecki osobiście umówił mnie na to spotkanie. Pośrednictwo Pana Zenona okazało się bezcenne, bo Stanisław Skrzypczak i jego żona Helena okazali się nadzwyczaj skromnymi ludźmi, którzy sądzą, że:

– Przecież to nie my! Gdyby nie ksiądz Miksa, to by tego wszystkiego nie było! To dzięki jego zapobiegliwości i wstawiennictwu, w 1971 roku, arcybiskup Adelajdy James William Gleeson przyrzekł, że przekaże podarowane niegdyś Kościołowi 2 akry ziemi oraz kościół i szkołę w Polish Hill River i – „do momentu dopóki choć jeden Polak zechce się tym obiektem zainteresować, to będzie on polski”. To on, Miksa, pierwszy oglądał ruiny kościoła, bez okien i drzwi, z sianem w środku, bo miejscowy farmer urządził sobie w tym obiekcie stodołę. To on namawiał wiernych na polskich nabożeństwach, by nie szczędzili pieniędzy i pracy przy odbudowie naszej historycznej pamiątki, bo „ci pionierzy w takich ciężkich czasach i trudzie potrafili budować, a my co?! Odbudować nie potrafimy?!” Osobiście jeździł po rozmaitych firmach i prosił o donacje, na przykład w postaci farby, którą później 83-letni pan Bejker malował kościół a potem schronisko.

Jakie to ważne dla nas, australijskiej Polonii, miejsce ks. Tadeusz Miksa wiedział od Mariana Szczepanowskiego, historyka, który zdołał ustalić miejsce pobytu emigracji polskiej z XVIII wieku. Gdy Marian Szczepanowski po raz pierwszy zobaczył tam ruiny szkoły i polskiego kościoła zamienionego na stodołę, nie krył żalu, że nikt tego nie chciał ratować. Wręcz lekceważono jego prośby. Dopiero wtedy, gdy do Adelajdy przyjechał ksiądz Miksa, wszystko się odmieniło.

Polacy organizowali się, zbierali pieniądze... Powtarzam: inicjatorem tego przedsięwzięcia był ks. Tadeusz Miksa, a przewodniczącym Komitetu Odbudowy Kościoła – major Mieczysław Wolański. Ogromną pomocą służyli panowie Władysław Rogowski i Tadeusz Zakroczyński. Mnie przy tym nie było! Ja przyszedłem do Polish Hill River, gdy kościółek odbudowany przez łotewską firmę za zebrane wśród Polonii pieniądze, już tam stał jak nowy.

Dochodziłem kiedyś, skąd się wzięła nazwa Polish Hill River, która oznacza „Polską Rzekę Hilla” (a może: „Rzekę Polskiego Hilla”?). Ta nazwa wydawała mi się bez sensu i do dziś sądzę, że powinniśmy nazwać to miejsce Polish Hill. Okazuje się jednak, że jest to stara nazwa, używana już w 1870 roku. Właścicielem ziemi, po której płynęła rzeczka, był niejaki Hill, więc przyjęła się nazwa Hill River (Rzeka Hilla). Gdy w te okolice przybyli pierwsi polscy osadnicy, wkrótce kupili od niego ziemię i zakładali tam swoje gospodarstwa. Nazwali swoją osadę Polish Hill River.

Moja rodzina i ja poświęciliśmy dalszej odbudowie i zagospodarowaniu Polish Hill River dwadzieścia pięć lat naszego życia. Ale... Było, minęło, nie ma o czym mówić, ludzie o tym nie pamiętają, wiele dokumentów przepadło... – macha ręką Stanisław Skrzypczak. – Pracowała na tej budowie co najmniej setka ludzi. Ale... Nikt ich nazwisk nie spisał! Moja lista, którą odtworzyliśmy z pamięci wspólnie z Bronkiem Kędziorem, jest niepełna, nad czym boleję. Jest to lista osób, którzy pracowali przy odbudowie i zagospodarowaniu Polish Hill River od roku 1977 do 1986, a więc wtedy, gdy postęp w tych pracach był największy i najbardziej widoczny.

A może nie ma pan racji, panie Stanisławie? Ludzie wiele pamiętają i być może tę listę uda się wam jeszcze uzupełnić? Słyszałam nie raz i nie dwa, że „Gniezno” dzięki panu stoi! Że ta budowa istnieje dzięki Pana racjonalizatorskim pomysłom i patentom – nie daję za wygraną.

Polish Hill River w Clare Valley, ponad 140 kilometrów na północ od Adelajdy, to symbol początków europejskiego, w tym i polskiego, osadnictwa w Południowej Australii.

Pierwsi Polacy osiedlali się w Australii Południowej już w 1839 roku. Jako pierwsze przybyły tu dwie polskie rodziny ze Zbąszynia – Wódka i Galaś (Wuttke i Gallasch). W 1844 roku – przybyło 31 Polaków z Dąbrówki Wielkopolskiej; w 1848 nastąpił grupowy przyjazd katolików ze Śląska wraz z dwoma jezuitami z Austrii. Jezuici oraz przybyły w tej grupie dr Antoni Sokołowski osiedlili się w Sevenhill.

Budowniczowie kościoła, r. 1880

Do tego rejonu zaczną wkrótce napływać kolejne polskie rodziny: w 1855 roku – ze Zbąszynia – Kubiak, Małycha i Przybyła.

Jakub Nykiel, r. 1895

Najbardziej znaczącą w dziejach polskiego osadnictwa datą jest rok 1856, kiedy do Południowej Australii przyjeżdża 131 Polaków, głównie z Dąbrówki Wielkopolskiej i Zbąszynia. Wśród nich były między innymi takie nazwiska jak: Budych, Buła, Małycha, Młodystach, Nayda, Niemiec, Nykiel, Pawelski, Połomka, Rucioch, Stanicki, Toholka, Wayman, Wytkin i Żmuda. Większość z nich osiedliła się w Sevenhill, Hill River i Penwortham.

W rok po przybyciu polscy koloniści zakupili pierwszą posesję w Hill River i to miejsce przemianowali na Polish Hill River. W tym samym roku założyli Komitet Budowy Kościoła w tej miejscowości. Wówczas jeden z osadników Jan Nykiel przekazał ziemię na której ma on być wybudowany i oddał zarządzanie całym projektem w ręce swoich synów Jana i Jakuba (na zdjęciu obok) oraz Lukasowi Małychowi i Paulowi Połomce.

W 1870 roku do Sevenhill przyjechał ksiądz Leon Rogalski, pierwszy polski ksiądz w Australii Południowej. Prowadził pracę duszpasterską wśród Polaków w Hill River i okolicach, a także w Barossa Valley, integrując polskie społeczeństwo w tym rejonie. Po jego śmierci, w 1906 roku, polskość w Polish Hill River zaczęła stopniowo zanikać.

Ks. Leon Rogalski, 1887

Kościół pod wezwaniem św. Stanisława Kostki konsekrował biskup Shiela w 1871 roku. Ksiądz Rogalski pisał wówczas w polskiej prasie katolickiej, że „Polacy w Sevenhill i Hill River mają swoją własną szkołę prowadzącą zajęcia w polskim i angielskim języku.

Polacy integrowali się z miejscową ludnością, byli aktywni politycznie, wybierano ich do różnego typu władz okręgowych. Pierwszym Polakiem, członkiem District Council Clare był dr Sokołowski, który przybył tu w 1848 roku. Później członkami różnych władz byli Michał Ruciak, Karol Kozłowski, Tomasz Niemiec, Jan Nykiel i Małycha.

Z powodu braku zainteresowania i postępującej integracji społeczeństwa polskiego z Australijczykami, szkoła zostaje zamknięta w1925 roku, na początku 1950 roku kościół zostaje dekonsekrowany i następuje powolna dewastacja tych obiektów. Budynek kościoła używany był jako magazyn. Niewątpliwy wpływ na tę sytuację miała również susza, która nawiedziła te rejony w latach 80. i 90. XIX wieku, kiedy Polacy z Polish Hill River zaczęli przeprowadzać się w inne strony Australii.

To historyczne miejsce odkryła na nowo polska emigracja powojenna.

W maju 1958 roku ten rejon Południowej Australii odwiedził ks. arcybiskup Józef Gawlina, duchowy opiekun emigracji polskiej, któremu udało się jeszcze porozmawiać w języku polskim z potomkami pierwszych osadników sprzed 102 lat.

Powołano wówczas Komitet Odbudowy Kościoła, którego przewodniczącym został major Mieczysław Wolański. Dzięki wielkiej ofiarności powojennej polskiej emigracji szkołę i kościół odbudowano. Związek Polaków i Polska Macierz Szkolna zakupili w Polish Hill River także sąsiednią, 9-akrową działkę, na której stoi dziś „Schronisko Gniezno” – miejsce spotkań Polaków przyjeżdżających do Polish Hill River na różne imprezy. Potomkowie Polskich Pionierów (jest taka organizacja) przy współpracy Związku Polaków w Południowej Australii wybudowali w 1988 roku obelisk z kamieni zebranych z ruin domów pierwszych polskich osadników. W tym miejscu zakopano również pamiątkową kapsułę z listami i innymi pamiątkami, która będzie otwarta po upływie 50 lat, a więc w roku 2038. W tym samym roku, 1988, utworzono także Komitet Muzeum PHR, którego pierwszym prezesem został Aleksander Ćmielewski. Komitet zgromadził i uporządkował wszelkie znalezione pamiątki po pierwszych polskich osadnikach.

Do Polish Hill River zaprasza się znamienitych gości. Zawsze odwiedzają go ambasadorzy i konsulowie RP w Australii, także przedstawiciele władz politycznych i gospodarczych Południowej Australii.

Panie Stanisławie, proszę, niech pan opowie, jak z tym „Gnieznem” było?

– Wszystko wzięło się z naszej polskiej potrzeby wspólnych spotkań i zabaw. Działo się w latach 70. ubiegłego wieku. Na czele „Tatr” stał Władysław Rogowski, który pełnił wówczas także funkcję prezesa Związku Polaków. Któregoś razu zaplanował piknik dla członków tego zespołu i jego sympatyków. Jak pomyślał, tak i zrobił. Pierwszy taki piknik, bardzo udany, miał miejsce w Clare Caravan Park, niedaleko Polish Hill River. W tym czasie ja byłem prezesem Rady Duszpasterskiej. My również urządzaliśmy zabawy. Sekretarzem Rady był Bronek Kędzior i on któregoś dnia na zebraniu doniósł, że Związek Polaków prosi o pomoc materialną i moralne wsparcie. Doszli bowiem do wniosku, że zamiast urządzać pikniki na „cudzym” terenie, lepiej jest mieć swoje własne miejsce na takie imprezy. Ten własny dach nad głową można zaś postawić w Polish Hill River, na działce kupionej przez Związek Polaków i Polską Macierz Szkolną.

Któregoś dnia Rogowski dowiedział się, że jakaś firma w Adelajdzie sprzedaje olbrzymią blaszaną szopę i żąda za nią 4 tysiące dolarów. Jak to Rogowski zrobił, to nie wiem, ale zbił cenę na $ 1 200. Żelastwo trzeba było jednak rozebrać i zwieźć na miejsce.

– Pojadę i zabiorę jakieś narzędzia, bo na pewno się przydadzą – pomyślałem. – To ja też z tobą jadę. Z tobą i z maszyną – Leon Kolecki na to (znany adelajdzki biznesmen).

W Południowej Australii było akurat święto narodowe, więc mieliśmy wolny od pracy czas. Dwudziestu pięciu chłopa zjechało do Polish Hill River, żeby pomagać Rogowskiemu. Środek lata. Trawa sucha. Ziemia jak beton twarda, a tu trzeba doły kopać, żeby przęsła tej szopy stawiać. Na szczęście Leon Kolecki i jego syn z maszyną przyjechali... Piętnaście minut i dołek wykopany! Dziesięć dołów maszyna zrobiła. No dobrze, ale jak te wysokie na kilka metrów i ważące jedną tonę przęsła do dziur wstawić?

Nie bardzo to sobie wyobrażam, bo przecież do pracy mieliście praktycznie tylko swoje ręce.

– Daliśmy radę. Zrobiłem metalowy trójkąt na cztery metry wysoki. Mimo najszczerszych chęci i zapału, nie dalibyśmy rady unieść tych przęseł pionowo w górę. Na szczęście na miejscu była też ciężarówka Józefa Glapy. Ustawiłem więc ten trójkąt skośnie, na jego czubku uwiązałem sznury i podczepiliśmy to wszystko do tej ciężarówki. Pamiętam jak dziś, Piotr Rola ją prowadził. Wolniutko, wolniusieńko... Przęsło - dziewięc metrów wysokości, szesnaście i pół metra szerokości - stanęło pionowo na swoim miejscu! – Hurra! – rozległo się.

I niech pani sobie teraz wyobrazi: Ludzie beton leją, aż się serce raduje. Rola chwyta szlifierkę i obcina rury, aż iskrzy... No i stało się. Pożar! Ogień dochodził do obejścia p. Rzeszkowskiego. Co było robić? Kazałem wówczas wszystkim narwać gałęzi i trawy, żeby zrobić z niej wiechcie. Zapalaliśmy te wiechcie i kładliśmy je 100 metrów przed ogniem. Gdy ten główny ogień dochodził do tego sztucznie wiechciami wywołanego, to trawa w tym miejscu była już wypalona i nie było się co palić. I w ten sposób ogień dogasał. Rzeszkowski był uratowany. Ale widzimy, że z drugiej strony ogień zaczyna dochodzić do pola obsianego jęczmieniem! Przyjechali jednak okoliczni farmerzy z pompą i wodą i ogień ugasili. Gdy przyjechała policja, spawarkę schowaliśmy. Nakrzyczeli na nas rzetelnie i pogrozili, „żeby to był ostatni raz!”.

Pod koniec pracy Władek Rogowski zapytał: – przyjedziecie na drugą sobotę? – Tak. – No to panie Skrzypczak, niech pan weźmie tę budowę w swoje ręce! – usłyszałem od Rogowskiego, który musiał w tym czasie pojechać z „Tatrami” do Perth na Polart. – Na przyszłą sobotę pracami kierować będzie Skrzypczak! – oznajmił, zanim jeszcze wyraziłem zgodę.

I tak to się zaczęło... Mieliśmy – jak pani mówi – tylko ręce do pracy i trochę narzędzi. A trzeba było potężną blaszaną szopę postawić, więc także głową pokręcić jak to zrobić. Wymyśliłem na przykład maszynę (elektryczna wiertarka, przekładnia i sznur), która wynosiła pustaki na piętro. Cztery przęsła tym patentem postawiliśmy, które Janek Deptuła skręcał u góry...

Czyli stanął pan na czele komitetu budowy?

– Nie! Mnie „papierki” nie obchodziły! Zależało mi tylko, by wziąć w ręce szlifierkę, wiertarkę, spawarkę... Dokumentacją zajął się Józef Glapa. Leon Kolecki postarał się o nową blachę na dach. Ta stara blacha pokryła boczne ściany. Bronek Kędzior pracował w fabryce, gdzie rury produkowali. Pogadał z dyrektorem i kupił je dla nas pięć razy taniej, niż na rynku. Dzięki temu zrobiliśmy instalacje hydrauliczne.

I w ten sposób tanim kosztem, ale ciężką fizyczną pracą, zbudowaliście ogromne schronisko, które z powodzeniem służy nam do dziś?

– Tak, nie tylko na pikniki i różne ważne spotkania adelajdzkiej Polonii, zbierają się tam również wierni. Na przykład ksiądz Lipski urządził wtedy drogę krzyżową, ludzie chętnie przybyli, konto bankowe się powiększyło... Kościół organizuje tam do dziś ważne nabożeństwa. Na pikniku zmieści się tam dziś tysiąc ludzi! Opowiem jeszcze jedną historię.

Bardzo proszę.

– Jedliśmy obiad: Mieczysław Wolański, Władek Rogowski, Piotrek Rola i ja. – Wiecie co, nie mogę patrzeć na te kamienne ruiny porosłe trawą obok odbudowanego kościoła – mówię. Władek na to: – pieniędzy nie mamy! A poza tym jest to robota dla kogoś, kto umie kamieniem murować. Już pytałem dwóch „kontraktorów”. Jeden się na tej robocie nie znał, a drugi machnął ręką, bo uważa, że nie warto tego ruszać.

I co pan na to?

– Że ja dawną polską szkołę, której ruiny straszą, odbuduję! Uśmiechnęli się tylko. A ja sobie pomyślałem, że jak ze schroniskiem daliśmy radę, to i z ruinką też sobie poradzimy. To był rok 1981. Na zebraniu wyjaśniłem swoją nową metodę wzmacniania starych fundamentów, które przez piętnaście lat woda zalewała.

Więc trzeba je było zapewne rozwalić?

– Mówi pani tak jak wielu z moich ówczesnych oponentów! Oczywiście, że nie! Tuż obok, na wierzchu, zbudowaliśmy nowe fundamenty. Śmiali się ze mnie, że jakiś „wianek” z prętów układam dookoła i betonem wypełniam. Moja żona i syn młotkiem odbijali stary wapienny tynk. Co tu dużo gadać, mury na tym fundamencie stoją do dziś i nie pękają.

Mówi pan, że żona i syn pracowali...

– Pracowała tam cała moja rodzina – żona Helena, syn Roman z żoną Ireną, córka Joasia i jej mąż Mietek Liszewski. Kapustę i kartofle zabieraliśmy do samochodu i jechaliśmy do Polish Hill River na tydzień, żeby pracować. Przyjeżdżali również koledzy syna. Kiedyś przesypali ręcznie 12 ton piasku na fundamenty! W jednej szkolnej klasie urządziliśmy sypialnię. Czynna był kuchnia ze zlewozmywakiem i kuchenka do gotowania. Dało się żyć. Wielu nam pomagało, bo ksiądz Lipski ogłaszał wtedy na kazaniach, by przyszli z pomocą w odbudowie szkoły, w której uczyły się dzieci pionierów.

Niektórzy z nich jeszcze wtedy żyli?

Jan Rucioch siedzi pierwszy po prawej

– Jan Rucioch, ostatni żyjący potomek polskich emigrantów, którego mama żyła 95 lat, a on 99, lubił z nami posiedzieć, cegłę podać, kamień odsunąć... Jadł razem z nami, grzał się przy naszym piecyku – żelaźniaku i cieszył, że jest mu ciepło, bo w swoim domu marzł. Zainteresowaliśmy się więc dlaczego w domu jest mu zimno? Pojechaliśmy tam z moją żoną, Staszkiem Chlebowskim i Cześkiem Dąbrowskim. Serce nam na ten widok zamarło! Dachem i sufitem jego domostwa była falista blacha. Gdy w słońcu blacha się nagrzeje, to w pomieszczeniu jest jak w piecu hutniczym. Gdy zimową porą jest zimno – w to w domu panuje chłód nie do wytrzymania. Kominek w tym domu był otwarty, więc jak się w nim nawet napaliło, to w dziesięć minut ogień strawił wielki pniak. Ściany obielone tylko wapnem... No po prostu obraz nędzy i rozpaczy! Temu biednemu staruszkowi, który mówił płynnie po polsku, ogień strawił całe gospodarstwo – cztery krowy i dwadzieścia pięć owiec. Pozostały z nim tylko dwa pieski. I to nieszczęście go załamało. Postanowiliśmy więc mu pomóc. Kupiliśmy żelazny piec (o tym zdecydowaliśmy na zebraniu), którego rurę wstawiliśmy do komina, a kominek zamurowaliśmy. Helenka, Staszek i Czesiek pomalowali mu ściany w domu. Józek Powałko postarał się o płyty z dykty, dołożyliśmy do tego specjalną aluminiową folię chroniącą od gorąca i tak powstał sufit. Kiedyś urządziliśmy panu Janowi urodziny... Urodził się on 27 marca 1901 roku, zmarł 3 lipca 2000 r. w Clare. Podczas mszy św. żałobnej wystawiona była polska flaga narodowa.

Ale wie pani, że niewiele brakowało, a tej pracy przy odbudowie szkoły w Polish Hill River nie zacząłbym wcale?

Jak to możliwe?

– Ksiądz Lipski prosił: – Skrzypczak do Polish Hill River jedzie, pomóżcie mu i wy! Na to pierwsze spotkanie przy odbudowie szkoły nikt jednak się nie pofatygował. Zarządziłem więc powrót do domu. Wsiadamy do swojego samochodu i nagle widzę nadjeżdżające auto. – „Marek Brymora jestem! Ja tu niedaleko mieszkam. Pomogę wam”. Ten człowiek zjawił się dosłownie w ostatniej chwili... Zatrzymałem się więc, i ten postój potrwał kilka dni. Kamienie nam tylko fruwały! Syn z rodziną jeszcze przyjechał. Temperatura w cieniu – prawie 40 stopni C. Spaliśmy więc w kościele, myszy chleb nam podkradały... I tak się budowało.

Później zajęliście się również wystrojem kościoła?

– Trzeba było nad tym dobrze pogłówkować, bo był w tym kościółku tylko stary obraz Matki Boskiej przywieziony prawdopodobnie przez pionierów i krzyż, który zawiesił, po odrestaurowaniu kościoła, biskup Szczepan Wesoły. Są w naszym kościele ławki, które wykonał pan Witek z drewnianej bariery z sąsiedniego Blyth. Inne ławki i figury świętych otrzymaliśmy z kościoła Farrell Flat.

A jak to z przebudową baraku było? W dokumencie czytam między innymi: „umalować pokoje ludzkim kolorem”. Co to znaczy?

– Wybudowano ten barak właściwie bez fundamentów, wprost na gliniastym podłożu. Gdy padały deszcze, tonął w wodzie, zaczął więc pękać. Rynny porosły trawą, zewnętrzne drzwi nie były zabezpieczone od deszczu i te granatowe ściany w pokojach trzeba było pomalować po ludzku, czyli jasnym, ładnym kolorem. Bronek Kędzior malował je trzy razy, bo wciąż ten nieszczęsny granat przebijał. Kilka osób tam pracowało. Pamiętam, Wacław Szymaniak był tej roboty „nienażarty”.

Czy wymienił mi już pan wszystkie prace, jakie tam wykonywaliście?

– Nie da się tego zrobić w krótkiej rozmowie. Zbudowaliśmy schronisko „Gniezno”. Domurowaliśmy rozwalone szkolne mury i założyliśmy dach. Zdobywaliśmy wystrój kościoła. Czy powinienem mówić pani też o budowie pryszniców i ubikacji? O zainstalowaniu trzech „septic tanks”? O zalewaniu betonem kamiennych łupków na podwórzu i wokół kościoła? Te łupki dostaliśmy prawie za darmo od właściciela firmy, Włocha z pochodzenia. Wziął za nie od nas zamiast kilku tysięcy symboliczne 50 dolarów. Można by jeszcze opowiadać o tym, jak Józef Glapa zalewał betonowe podłogi w szkole, w kuchni, schronisku, w ubikacjach i prysznicach. Jak robiliśmy nowy wjazd, drogi, płoty i bramę... Jak się przy tym wszystkim napracowali Zenek Sobecki, Golakowie, Koziołowie, Liszewscy, Horwatowie, Kodymowie, Ratusznikowie, Wiwatowscy, Zielińscy... Setka ludzi przepracowała tam setki godzin. Ile kto mógł i na ile kogo było stać.

Tęskni pan za tamtymi latami?

– Ależ ja nie muszę tęsknić! Ja wciąż tam jestem, chociaż żona prosi, bym dał sobie z tym wszystkim spokój. Ale mi szkoda, bo nasze drzewa tam rosną, więc pilnuję teraz drzew.

Drzew?!

– Bo, proszę pani, drzewa są bardzo ważne. My odejdziemy, a one zostaną. Dlatego sadziliśmy je od chwili wyremontowania kościoła, szkoły, wybudowania schroniska. Gdy trzeba było ogrodzenie zrobić, pieniądze pożyczyłem. Ale najważniejsze były drzewa. Pierwsze trzy - przed kościołem - zasadzili osobiście prezydent Sabath i jego żona oraz inż Hardy. Sadziła te drzewa młodzież z Polskiej Macierzy Szkolnej. Mój syn kupił za własne pieniądze dwanaście drzewek i też zasadził z tyłu posiadłości. I wszystko byłoby dobrze, gdyby te tasmańskie blue gum chciały tam, w Polish Hill, żyć! Ale one często usychały z braku wody i złych warunków glebowych. Radziłem się fachowców, co z tym „fantem” zrobić. Gdy oni usłyszeli, że drzewa sadzimy prosto do ciężkiej, gliniastej ziemi, to się za głowę złapali. Kazali kopać głębokie doły, uzupełniać je dobrą ogrodową ziemią, i dopiero wtedy sadzić drzewka, a następnie solidnie podlewać, aż się przyjmą. Ja ogrodnikiem nie jestem, mało na ten temat wiedziałem, ale się w końcu i tego nauczyłem. Najbardziej mi szkoda uschniętych sześćdziesięciu klonów, które trzykrotnie po 20 sztuk podarował sąsiad Andrew Pike. Pompa wtedy nawaliła i Andrew zawiadomił mnie, że coś złego z drzewami się dzieje. Uschły, a on stracił w ten sposób około tysiąca dolarów. Z dębów też nic nie wyszło. By zdobyć wodę do podlewania drzew wykopaliśmy studnię na 40 metrów głęboką. Na jej wywiercenie i zainstalowanie motoru, pan Casey, członek południowoaustralijskiego parlamentu, ówczesny minister od turystyki, potomek polskich pionierów, wyłożył 3 tysiące dolarów. Ale studnia – to za mało. Zaczęliśmy więc na 11 akrach ziemi (5,5 hektara) kopać rowy i układać rury plastikowe, które rozprowadzają wodę pod drzewka. Tych rur jest w sumie 2 tysiące metrów i podlewają one 130 drzew – odmiany spotet gum, które rosną tam najlepiej. Na tym terenie przyjęły się również sosny. Do tego wszystkiego zainstalowaliśmy jeszcze pod ziemią 20 kranów. Skonstruowałem wtedy maszynę ze złomowanych części do wykopywania rowów i zasypywania rur. Staszek Chlebowski bardzo mi w tym pomagał. Także w wywożeniu ton śmieci, które ludziska tu zwozili. A to stare materace, a to jakieś łóżka „bo się w Polish Hill River przydadzą”. Teraz często jeździmy tam z żoną i panią Teresą Kodym, by o te drzewka dbać, konserwować sprzęt i urządzenia do podlewania, czyścić rury, które „brudzi” woda pełna minerałów.

Wspomina pan o Andrew Pike. Rozumiem, że nieliczni mieszkańcy Polish Hill River interesują się tym, co się na „polskim terenie” dzieje?

– O, tak. I gdy zachodzi potrzeba, to nam pomagają. Ogromną pomocą przy niwelowaniu terenu służyły nam lokalne władze udostępniając praktycznie nieodpłatnie odpowiedni ciężki sprzęt. Polish Hill River leży w dolinie winem słynącej, w Clare Valley. Dr Willson, właściciel znanej winiarni wypuścił na rynek „Poldolinkę” („polską dolinkę”?). Przykłady można mnożyć. Mieszkańcy tej okolicy kręcą z podziwu głowami nad tym, czego Polacy tu dokonali.

Panie Stanisławie, jest pan przedstawicielem powojennej emigracji i odbudowa i zagospodarowanie Polish Hill River to autentycznie wasza zasługa. Czy kolejni polscy emigranci, którzy do Australii przybywali, interesują się tym, co się w Polish Hill River dzieje?

– Na ogół tak. Kiedyś przyszło do mnie czterech fachowców z prawdziwego zdarzenia z pytaniem, w czym mogą nam pomóc, bo oni „zrobią co trzeba”. Wśród nich – jak pamiętam – był pan Wilk i Jurek Dziedziczak, który z nami wciąż współpracuje. Proponuje on na przykład, by członkowie klubu taekwondo „Biały Orzeł”, który prowadzi pan Zbigniew Kruk, przyjechali tu na odpoczynek i na pokazy tej sztuki walki. Mam nadzieję, że to się kiedyś spełni. Przedstawiciele emigracji, tzw. solidarnościowej, biorą też czynny udział w organizowaniu wszelkich spotkań na tym terenie, w uzupełnianiu zbiorów w the Polish Hill River Church Museum, itp. Ale o tym, to już ktoś inny powinien pani opowiedzieć.

Panie Stanisławie, kiedy miał pan czas na pracę zawodową, czyli bycie elektrykiem, na śpiewanie w chórze, występowanie w teatrze... Dlaczego pan to wszystko robi?

– Bo ja jestem Polak. Dla Polaków i Polski wszystko zrobię.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Lidia Mikołajewska


Lista pracujących w Polish Hill River w latach 1977 - 1986


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011