Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Eliza (1)

Przegląd Australijski, styczeń 2007

Drukujemy opowiadanie Oli Szyr z Canberry zatytułowane „Eliza”. To imię dziewczyny, która wspomina Oli swoje perypetie w pierwszych dniach, tygodniach i latach pobytu w Australii. Ponad dwadzieścia lat temu do Australii przybyła wielka rzesza Polaków, tzw. solidarnościowa emigracja.
Oto odcinek pierwszy...


Perth. Rok 1981. Hostel dla imigrantów

Wszystko jest dla mnie nowe: wszechobecny język angielski, eukaliptusowe krzaki i drzewa za oknem, Ocean Indyjski z ciepłą, zielonkawą, falującą wodą, niekończące się plaże… No i nowi znajomi, w większości Polacy. Jest ciepło, w niektóre dni nawet gorąco, choć to już australijska jesień.

Moje serce bije mocno. Niepokojem, strachem, ciekawością i obawą o to, co dalej? Co nam się przydarzy – mnie i mojej siostrze – teraz i w przyszłości? To zawsze wielka niewiadoma na obczyźnie.

Martwię się, bo nie znam angielskiego i to mój podstawowy problem. Chociaż nie... Znam! “Yes”, “no”, “thank you”, “I”, “me”, “she”... Do tej pory uczyłam się tylko rosyjskiego.

Więc jak się porozumieć? Jak znaleźć pracę? Ale jesteśmy młodzi, a rząd australijski bardzo szczodry. Na początku zorganizowano dla nas kursy językowe.

Pierwsze miesiące to był prawdziwy Bal przez duże „B”. Karmili nas, uczyli, informowali... Nauczyciele organizowali dla nas spotkania z jedzeniem i napojami, tak zwane “party”. To wtedy pierwszy raz uczyłam się śpiewać “Waltzing Matilda”. Piosenkę, która miała szansę być hymnem narodowym Australii, ale się nie „zakwalifikowała” w australijskim referendum, napisaną przez poetę Banjo Pattersona w 1890 roku. Brzmi mniej więcej tak:

Pewnego razu wesoły tramp rozbił się na nocleg przy małym jeziorku,
Pod cieniem drzewa i śpiewał on patrząc jak jego herbata gotuje się:

Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda......

Do jeziorka podeszła mała owca napić się wody,
I tramp (swagman) podskoczył i złapał ją z radością wypełniając nią swą torbę i śpiewając:

Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda......

Nagle do jeziora przybyli policjanci, jeden, drugi, trzeci...
Co ty masz w swojej torbie, pewnie tę wesołą owieczkę?

Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda...

I podskoczył tramp i rzucił się do jeziora krzycząc: żywego mnie nie złapiecie... I możesz usłyszeć jego ducha gdy przechodzisz koło tego jeziorka zwanego „billabong”
Jak śpiewa:

Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda...

Spodobał mi się ten nowy kraj. Ale niektórzy z nas, emigrantów z Polski, często patrzyli na tę australijską ziemię inaczej.

Pewnego dnia weszłam do wspólnej łazienki i usłyszałam głośny płacz. To Maria, moja sąsiadka z pobliskiego domku, siedziała na ławce i szlochała.

— Co tobie? — wyszeptałam.

— Ja nie chcialam tutaj przyjechać! To był pomysł mojego męża! — dygotała.

— Więc dlaczego wyjechaliście?

— Mąż był w Solidarności. No wiesz, był dyrektorem, nasze pozostanie w kraju było dla niego dużym ryzykiem. Zostawiliśmy tam wszystko: piękny dom, nowe meble, przyjaciół, rodzinę i tylko we dwoje wyruszyliśmy w nieznany świat...

— Ale tu jest ciepło, cudowny ocean, morskie kąpiele, pomagają nam, nie martw się... — pocieszałam jak umiałam.

— Co ty mi tu o oceanie i kąpielach! Zobacz na tę ich architekturę! Wszędzie domy z gołych cegieł i nie otynkowane! To obrzydliwe!

Zdziwiłam się. Ryczeć z powodu... architektury?! Mnie się tu podobało: zielono, wielkie wiosenne kwiaty w romantycznych kolorach, cieplutko, mili ludzie… A domy? Co mi tam domy!

Spotkałyśmy się w życiu jeszcze kilka razy. To jej właśnie zawdzięczam późniejszą swoją pracę na stanowisku komputerowca w firmie.

Minęło kilka miesięcy

Mój angielski poprawił się na tyle, że opuściłam hostel i wynajęłyśmy z siostrą „flet” w samym centrum Perth. Siostra szybko znalazła pracę w Public Service, znacznie lepiej znała angielski niż ja, uczyła się go już w Polsce.

Ja ciągle się uczyłam. Wkrótce dostaliśmy na pół roku tzw. “professional course”, dla studentów z wyższym wykształceniem wyniesionym z rodzinnego kraju. W tej grupie niemal wszyscy byliśmy Polakami. Nauczycielka, młoda Australijka, sympatyczna, kochała zabawy i polskich chłopców.

Bardzo chciałam wtedy kogoś poznać, bo byłam samotna, a otaczały mnie głównie małżeńskie pary. Jeden z panów z Europy wschodniej nawet mnie polubił i zaprosił do siebie. Niestety, nie mogliśmy się dogadać. No i byliśmy biedni.

Pewnego dnia Jackie zaprosiła całą grupę na party w jej nowo wynajętym mieszkanku. Przyniosła “nibbles”, czyli różne ciasteczka, sery... i inne smakołyki. Mój europejski przyjaciel był zachwycony: — Jackie “I have to marry You" (ożenię się z tobą), żartował, jesteś dobrą gospodynią, taka mi potrzebna. Nauczycielka śmiała się, widać nie miała nic przeciwko temu.

Zaczęły się tańce i swawole... Widziałam ich razem jeszcze po dwóch latach. Widocznie przypadli sobie do serca. On wątły i drobny. Ona otyła pani, choć jeszcze młoda kobieta.

Na pewno nauczył się dobrze angielskiego.

Po skończonym kursie znów wróciło pytanie: — co dalej?

Zadłużyłam się na 500 dolarów, trzeba więc było ten dług jakoś oddać. Pracy mi trzeba! Wszystko jedno gdzie!

Wreszcie znalazłam. Nieduży klub, który serwował wieczorne obiady.

I tak zostałam pomocą kuchenną

To była ciężka praca, czułam się wiecznie zmęczona, ale dług spłaciłam!

Pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi. To ta płacząca z hostelu! Przy kawie zaczęłyśmy rozmawiać o naszych emigranckich planach na przyszłość. — Nie wygłupiaj się Lisa, masz wyższe studia, wracaj do szkoły, poleruj swój angielski i zacznij szukać pracy w swoim zawodzie – przekonywała. A ja wiedziałam, że miała rację, bo skończyłam wydział elektryczny Politechniki Warszawskiej. Ona była chemikiem. Po długiej dyskusji obie zdecydowałyśmy się na “computer college” – w pełnym wymiarze godzin.

To był dla mnie trudny czas. Codziennie o ósmej rano wychodziłam do szkoły, szłam piechotą około pół godziny do mojego “college”, o trzeciej coś zjadłam, aby o czwartej zjawić się w pracy. Do domu wracałam o jedenastej w nocy.

Nie narzekałam. Jednak po siedmiu miesiącach kierownik restauracji oznajmił mi: — kończysz od jutra!

— Dlaczego?! — pytałam zdumiona.

— Mam kogoś innego na twoje miejsce.

Później ktoś mi powiedział, że to była jego kuzynka. Nie miałam więc szans. Zapłacił mi za tydzień wakacji i dołączyłam do grupy bezrobotnych.

Uczyłam się teraz w niepełnym wymiarze godzin, komputerowy kurs okazał się trochę za trudny dla mnie. Koleżanka natomiast radziła sobie dobrze, ale ona jeszcze w Polsce wygrywała olimpiady matematyczne.

Zaczęłam włóczyć się po ulicach Perth, obserwować życie ludzi. Siostra już kupiła sobie mieszkanko i wyprowadziła ode mnie — Co mnie czeka dalej? — często o tym myślałam. Czasu miałam sporo i nawet się z tego cieszyłam, ale życie w tym czasie nie miało dla mnie specjalnego sensu.

Któregoś dnia znalazłam w gazecie ogłoszenie, że poszukują programisty. Odwiedziłam więc biuro komputerowe, umówiłam się na interview i...

Zatrudnili mnie!

Kierownik, choć inżynier, niewiele wiedział o systemach komputerowych. To był jego prywatny bisnes, więc na głównego programistę zatrudnił fachowca z Indii. Pracowaliśmy praktycznie w trójkę, czyli ten Hindus, sekretarka i ja. Nasz boss oczekiwał, że cały system będzie ukończony w dwa, trzy miesiące. Poinformował, że programy są już napisane, trzeba je tylko nieco poprawić.

Okazało się jednak, że tak naprawdę były to tylko nazwy programów, tzw. “Menu” i częściowy “Skeleton” – szkielet idei. Wobec tego wszystko trzeba było zaczynać od początku. Kierownik z dnia na dzień był bledszy. I on i pieniądze dosłownie nikły w oczach. Poprzedni główny programista pobierający bardzo wysoką pensję, ustawił system częściowo i zniknął. Właściciel bisnesu nie sprawdził systemu wierząc mu na słowo, bo prawdopodobnie nie znał się na tym. Nie przetestował programów.

W rezultacie pracowałam tam ze dwa miesiące i pod koniec lipca atmosfera w firmie była już tak ciężka, że nikt nie miał ochoty na jakąkolwiek rozmowę. Pytam więc sekretarkę: — o co tu chodzi? Dlaczego tak cicho? A ona na to: — ty pracujesz jeszcze do końca tygodnia, ale nie martw się, ja odchodzę w następnym. Nic nie jest skończone na czas, a pieniądze wyczerpały się. — Może to moja wina? Nie potrafiłam sprostać zadaniom? — robiłam błyskawiczny rachunek sumienia.

Okazało się jednak, że starszy programista też został zwolniony, a zakład ogłosił bankructwo. Zatrudniona i... zwolniona. Ogarnęły mnie rozczarowanie i ulga jednocześnie. Znów miałam więcej czasu, ale ludzie których znałam przeprowadzili się do innych dzielnic, kupili lub dostali domy, pożenili się...

To był grudzień, słońce świeciło już wysoko

Australijskie lato niemal w pełni. Odwiedził mnie pewien Polak, którego poznałam w hostelu. Całkiem przystojny i inteligentny! Wprawdzie już kilka razy rozwiedziony, ale wolny, i mniej więcej w moim wieku. Ucieszyłam się.

— Czy chciałabyś pójść ze mną na plażę? — uśmiechnął się czarująco, a jego niebieskie oczy błysnęły ciepłym światłem.

— Czemu nie, ale napijmy się herbaty i opowiedz mi trochę o sobie.

— Wiesz przecież, że byłem dwa razy żonaty, nigdy mi się nie układało jak należy, ale teraz postanowiłem się ożenić. Już podjąłem decyzję – wezmę za żonę azjatkę! Wkrótce przyjedzie do Australii – chwalił się radośnie, a mnie zrzedła mina. — Dostałem też pracę jako projektant systemów w małym miasteczku, ale daleko od Perth. Całkiem dobra płaca. Zaczynam za dwa tygodnie.

Przypuszczam, że ten pan chciał trochę miłości w tak zwanym międzyczasie, póki narzeczona nie zwali mu się na głowę. Wkrótce spotkałam ich razem. Trzymali się za ręce, byli radośni i szczęśliwi.

Przeszło lato, jesień... Zima była przejmująco chłodna. Zaobserwowałam jednak, że niektórzy „ozi” spacerują bez butów. Widocznie było im ciepło.

Ludzie mówili, że ich krew jest rzadsza, są bardziej odporni. Że muszę trochę poczekać, to i moja się rozrzedzi i będzie mi zimą cieplej.

Czasem chciałam z kimś porozmawiać. Dzwoniłam wtedy do siostry. Miała rządową posadę, z czego była bardzo dumna. — Sorry — odpowiadała — jestem zajęta, porozmawiamy w domu. No tak, nie można jej przeszkadzać. Co robić? Chodziłam po sklepach, w których kolorowe półki uginały się od towarów, a reklamy zachęcały do kupowania.

Pewnego dnia weszłam do hotelu Sheraton. Zawsze lubiłam duże, eleganckie budynki. W Polsce mamy wiele pięknych, starych zamków, niektóre z nich odnowione, solidne, przytłaczające swą potęgą. Tego często mi tu brakowało. Australia jest młodym krajem i budownictwo jest tu proste, tanie, dostosowane do ciepłego klimatu.

W Sheratonie był duży, przestrzenny “foyer”. Nagle pojawił się kelner, pokazał stół i zapraszającym gestem podsunął krzesło. Złapałam się za kieszeń. A w niej... tylko 5 dolków. Czy to wystarczy na cokolwiek!? — Ile kosztuje kawa? — 6 dolarow. — W porządku, ja tylko pytam, przyjdę innym razem.

W moim małym mieszkanku rozłożyłam gazetę, planując napisać parę aplikacji o pracę, na które zwykle nie dostawałam odpowiedzi. Ale już następnego dnia postanowiłam złożyć podanie na pobliski uniwersytet, aby robić podyplomowy kurs komputerowy. Nie przepadałam za tym zawodem, ale tylko tego zdążyłam się w Australii poduczyć. W tym czasie studia były tu bezpłatne. — Zastartuję z jednym przedmiotem i zobaczę co dalej — postanowiłam. — Poprawię przynajmniej swój zawodowy angielski – przekonywałam się sama. Wybrałam ekonomię. Zawsze lepiej coś robić, niż obijać bez celu. Wybrałam więc rachunkowość, aby odetchnąć od komputerów.

Pewnego dnia, spacerując wokół domu, spotkałam Lindę. Mieszkała niedaleko. — Gdzie się wybierasz? — zapytała. — Ot, tak sobie chodzę, dlaczego pytasz?

— Bo wybieram się z wizytą, chcę odwiedzić dwóch znajomych, którzy niedawno wprowadzili się do następnego budynku. O tutaj blisko! Nie poszłabyś ze mną?

Dlaczego nie?

Zakochałam się!

Była wiosna, powietrze pachniało świeżością, wielkie różowe kwiaty rozchyliły swoje kielichy, liście błyszczały ciepłą zielenią. Wiosna w pełni. Cudownie pachnąca. Poczułam się romantycznie.

Weszłyśmy na drugie piętro, Linda wskazała na boczne drzwi. Zapukała, drzwi otworzył łysy facet około czterdziestki. Weszłyśmy do dużego pokoju, skromnie urządzonego. Walter, bo tak nazywał się gospodarz, zaparzył kawę. W ciemnym kącie pokoju zauważyłam drugiego pana. Był solidnie zbudowany, wysoki, o przyjemnych rysach twarzy. Przyjrzałam mu się bliżej i... — Przecież ja ciebie znam! — wykrzyknęłam. — Tak, masz rację, spotkaliśmy się w hostelu, razem uczyliśmy się angielskiego. Andrzej jestem, jeśli pamiętasz. Jak ci się wiedzie? Prawie trzy lata minęły od momentu, kiedy nasze stopy dotknęły australijskiej ziemi. Co u ciebie? — dopytywał.

Szczerze mówiąc niewiele go pamiętałam, bo był w grupie dla zaawansowanych w języku angielskim, a ja w grupie dla początkujących. Ale pamiętam, że kiedyś zaprosił na kawę śliczną nauczycielkę, długonogą Angielkę, Amandę. Ciekawa więc byłam jak mu z Amandą poszło. Lubiłam ją. Wysoka, czarnowłosa, interesująca twarz — Och, nic się nie wydarzyło! Ja biedny emigrant, bez pracy, bez znajomości, po prostu pogadaliśmy sobie przy kawce, to wszystko.

— A co z pracą, czy coś znalazłeś? Pamiętałam, że był inżynierem. — Masz dobrą pamięć — przyznał. — Tak, dostałem pracę w moim zawodzie, ale już jej nie mam.

Długo jeszcze rozmawialiśmy tego dnia. Linda z Walterem, a ja z Andrzejem. Czułam się trochę „na wyżynach”, bo mój kolega był inteligentny, przystojny, z poczuciem humoru. Raz po raz wybuchał rubasznym śmiechem, opowiadał kawały i trochę ze mną flirtował. Po godzinie siedziałam na jego kolanach. Zaczęliśmy się umawiać. Po paru tygodniach wprowadził się do mojego małego mieszkanka, z czego byłam zadowolona, bo postanowiliśmy dzielić koszty zamieszkania. A ponadto zakochałam się i już!

Zawsze zakochiwałam się w inteligentnych panach. A on był jeszcze przystojny, szeroki w ramionach, o niebieskich oczach, lekko falujących brązowych włosach. Można się było wiele od niego nauczyć. Wydawało mi się, że on wie wszystko, jakby był dziennikarzem. Na każde pytanie, które mu zadawałam odpowiadał elokwentnie i ciekawie. Lubiłam nasze konwersacje o polityce, ludziach, o książkach. Spacerowalismy, odbywaliśmy krótkie podróże. Cieszyłam się tą znajomością. Naprawdę!

— Andrzej, kiedy postarasz się o pracę? — pytałam, ale nie słyszałam odpowiedzi. Pochylał tylko nisko głowę i patrzył na swoje buty. — Znajdę, coś znajdę, ale jeszcze nie teraz...

No cóż, jak zakochana, to poczeka – zła byłam sama na siebie. Oboje nie pracowaliśmy, ale ja przynajmniej studiowałam wciąż angielski oraz komputery. Jego angielski był całkiem dobry.

Nadal razem przygotowywaliśmy posiłki, rozmawialiśmy, cieszyliśmy sobą. Po pewnym czasie zauważyłam jednak, że mój miły nie zwraca na mnie uwagi. Patrzy w okno, nic nie mówi.

— Czy coś nie tak Andrzej? — zagadywalam. — Może nie jestem już ładna dla ciebie?

— Jesteś o'key, ale…przecież wiesz, ja już miałem trzy żony, wszystkie wyjątkowo piękne, mądre, ty jesteś całkiem przeciętna — skomplementował mnie ten skurczybyk. Jestem ambitna, więc przełknęłam tę „przeciętna” bez słowa i próbowałam rozmawiać mimo wszystko. O nim. Gdzieś wyczytałam, że ludzie lubią, by o nich mówić.

— Powiedz mi więcej o sobie, o twojej przeszłości, twoich związkach z kobietami, czy żonami — zaproponowałam.

— Moja droga, będąc przystojnym naukowcem nie miałem problemów z kobietami — zaczął. — Z jedną z nich miałem nawet dwójkę dzieci.

— Więc co się stało z twoim życiem, dlaczego zostałeś sam!?

— Wszystko minęło, nie pytaj mnie więcej, denerwujesz mnie! — wykrzyknął.

Tak więc znów wróciłam do swych zajęć: nauka, dom, spacer po osiedlu... Źle się między nami układało, czułam, że coś nie tak. Ale co? I znów pytałam: — co z nami będzie? Ja nie dbam o to co było, ale teraz, powinniśmy dążyć do czegoś, może rodzina?...

Nie odpowiedział. Zmarszczył brwi, zacisnął usta. Któregoś dnia, zbliżała się już chyba wiosna, było coraz cieplej, gotowałam dla niego lekki obiad. Około piątej wieczorem zaczęłam wyglądać przez okno. Czekałam, ale on nie przychodził. Zaczęłam jeść sama. W końcu się zdenerwowałam, bo najgorsza była ta niepewność i obawa, czy coś mu się nie stało. Nie mogłam spać. Nawet książka nie pomagała. W tym stanie dotrwałam do północy. Nagle drzwi otworzyły się z wielkim hukiem, a w nich stał Andrzej. Brudny, śmierdzący, kompletnie pijany.

— Co się stało?! — krzyczałam. Złapałam go za rękę, próbując posadzić na krześle.

— Przepraszam nie mogę mówić, muszę iść spać — wymamrotał.

Przez następnych kilka dni opiekowałam się „moim mężczyzną”. Niestety, jego pijackie wypady zdarzały się coraz częściej. A ja, jak to kobieta, skarżyłam się sąsiadom, rodzinie, ale odpowiedź była jedna: — jeśli pije, to po co go trzymasz? Twoja wina! Ledwo się rozwiodłaś i znów masz kłopoty.

Tak to prawda, kiedyś bardzo krótko byłam mężatką. I znów mi się nie udało! Czułam się rozbita, zniechęcona do życia, bo stale lubiłam mojego Andrzeja, ale nie potrafiłam sobie dać rady z jego „problemem alkoholowym” — jak to się ładnie dziś nazywa.

Któregoś dnia znalazłam na stole kartkę: „Wyjeżdżam do Sydney, nie chcę ci robić więcej kłopotu, Andrzej”.

Znowu sama! Smutna, ale zrelaksowana. Zaczęłam przykładać się do nauki. Pewnego dnia zdałam egzamin państwowy z angielskiego i logiki do “Public Service”. Podzieliłam się tą wiadomością ze znajomymi, z siostrą, pytając czy powinnam jechać do Canberry gdzie była dla mnie praca, czy zostać w Perth?

— Lepiej jedź, zarobisz pieniądze, nie ma sensu siedzieć na bezrobociu...

Jadę! Spakowałam manatki i zamówiłam bilet na samolot.

W Canberze zaczęłam nowe życie. Ciąg dalszy nastąpił...


Wspomnienia Elizy spisała Ola Szyr

Zdjęcia Perth i okolic Teresa Podemska-Abt


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011