Drukujemy opowiadanie Oli Szyr z Canberry zatytułowane „Eliza”. To imię
dziewczyny, która wspomina Oli swoje perypetie w pierwszych dniach,
tygodniach i latach pobytu w Australii. Ponad dwadzieścia lat temu do
Australii przybyła wielka rzesza Polaków, tzw. solidarnościowa emigracja.
Oto odcinek pierwszy...
Perth. Rok 1981. Hostel dla imigrantów
Wszystko jest dla mnie nowe: wszechobecny język angielski, eukaliptusowe
krzaki i drzewa za oknem, Ocean Indyjski z ciepłą, zielonkawą, falującą
wodą, niekończące się plaże… No i nowi znajomi, w większości Polacy. Jest
ciepło, w niektóre dni nawet gorąco, choć to już australijska jesień.
Moje serce bije mocno. Niepokojem, strachem, ciekawością i obawą o to, co
dalej? Co nam się przydarzy – mnie i mojej siostrze – teraz i w
przyszłości? To zawsze wielka niewiadoma na obczyźnie.
Martwię się, bo nie znam angielskiego i to mój podstawowy problem. Chociaż
nie... Znam! “Yes”, “no”, “thank you”, “I”, “me”, “she”... Do tej pory
uczyłam się tylko rosyjskiego.
Więc jak się porozumieć? Jak znaleźć pracę? Ale jesteśmy młodzi, a rząd
australijski bardzo szczodry. Na początku zorganizowano dla nas kursy
językowe.
Pierwsze miesiące to był prawdziwy Bal przez duże „B”. Karmili nas, uczyli,
informowali... Nauczyciele organizowali dla nas spotkania z jedzeniem i
napojami, tak zwane “party”. To wtedy pierwszy raz uczyłam się śpiewać
“Waltzing Matilda”. Piosenkę, która miała szansę być hymnem narodowym
Australii, ale się nie „zakwalifikowała” w australijskim referendum,
napisaną przez poetę Banjo Pattersona w 1890 roku. Brzmi mniej więcej tak:
Pewnego razu wesoły tramp rozbił się na nocleg przy małym jeziorku,
Pod cieniem drzewa i śpiewał on patrząc jak jego herbata gotuje się:
Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda......
Do jeziorka podeszła mała owca napić się wody,
I tramp (swagman) podskoczył i złapał ją z radością wypełniając nią swą
torbę i śpiewając:
Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda......
Nagle do jeziora przybyli policjanci, jeden, drugi, trzeci...
Co ty masz w swojej torbie, pewnie tę wesołą owieczkę?
Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda...
I podskoczył tramp i rzucił się do jeziora krzycząc: żywego mnie nie
złapiecie...
I możesz usłyszeć jego ducha gdy przechodzisz koło tego jeziorka zwanego
„billabong”
Jak śpiewa:
Chodź i zatańcz ze mną walca Matylda...
Spodobał mi się ten nowy kraj. Ale niektórzy z nas, emigrantów z Polski,
często patrzyli na tę australijską ziemię inaczej.
Pewnego dnia weszłam do wspólnej łazienki i usłyszałam głośny płacz. To
Maria, moja sąsiadka z pobliskiego domku, siedziała na ławce i szlochała.
— Co tobie? — wyszeptałam.
— Ja nie chcialam tutaj przyjechać! To był pomysł mojego męża! — dygotała.
— Więc dlaczego wyjechaliście?
— Mąż był w Solidarności. No wiesz, był dyrektorem, nasze pozostanie w kraju
było dla niego dużym ryzykiem. Zostawiliśmy tam wszystko: piękny dom, nowe
meble, przyjaciół, rodzinę i tylko we dwoje wyruszyliśmy w nieznany świat...
— Ale tu jest ciepło, cudowny ocean, morskie kąpiele, pomagają nam, nie
martw się... — pocieszałam jak umiałam.
— Co ty mi tu o oceanie i kąpielach! Zobacz na tę ich architekturę! Wszędzie
domy z gołych cegieł i nie otynkowane! To obrzydliwe!
Zdziwiłam się. Ryczeć z powodu... architektury?! Mnie się tu podobało:
zielono, wielkie wiosenne kwiaty w romantycznych kolorach, cieplutko, mili
ludzie… A domy? Co mi tam domy!
Spotkałyśmy się w życiu jeszcze kilka razy. To jej właśnie zawdzięczam
późniejszą swoją pracę na stanowisku komputerowca w firmie.
Minęło kilka miesięcy
Mój angielski poprawił się na tyle, że opuściłam hostel i wynajęłyśmy z
siostrą „flet” w samym centrum Perth. Siostra szybko znalazła pracę w Public
Service, znacznie lepiej znała angielski niż ja, uczyła się go już w Polsce.
Ja ciągle się uczyłam. Wkrótce dostaliśmy na pół roku tzw. “professional
course”, dla studentów z wyższym wykształceniem wyniesionym z rodzinnego
kraju. W tej grupie niemal wszyscy byliśmy Polakami. Nauczycielka, młoda
Australijka, sympatyczna, kochała zabawy i polskich chłopców.
Bardzo chciałam wtedy kogoś poznać, bo byłam samotna, a otaczały mnie
głównie małżeńskie pary. Jeden z panów z Europy wschodniej nawet mnie
polubił i zaprosił do siebie. Niestety, nie mogliśmy się dogadać. No i
byliśmy biedni.
Pewnego dnia Jackie zaprosiła całą grupę na party w jej nowo wynajętym
mieszkanku. Przyniosła “nibbles”, czyli różne ciasteczka, sery... i inne
smakołyki. Mój europejski przyjaciel był zachwycony: — Jackie “I have to
marry You" (ożenię się z tobą), żartował, jesteś dobrą gospodynią, taka mi
potrzebna. Nauczycielka śmiała się, widać nie miała nic przeciwko temu.
Zaczęły się tańce i swawole... Widziałam ich razem jeszcze po dwóch latach.
Widocznie przypadli sobie do serca. On wątły i drobny. Ona otyła pani, choć
jeszcze młoda kobieta.
Na pewno nauczył się dobrze angielskiego.
Po skończonym kursie znów wróciło pytanie: — co dalej?
Zadłużyłam się na 500 dolarów, trzeba więc było ten dług jakoś oddać. Pracy
mi trzeba! Wszystko jedno gdzie!
Wreszcie znalazłam. Nieduży klub, który serwował wieczorne obiady.
I tak zostałam pomocą kuchenną
To była ciężka praca, czułam się wiecznie zmęczona, ale dług spłaciłam!
Pewnego dnia ktoś zapukał do drzwi. To ta płacząca z hostelu! Przy kawie
zaczęłyśmy rozmawiać o naszych emigranckich planach na przyszłość. — Nie
wygłupiaj się Lisa, masz wyższe studia, wracaj do szkoły, poleruj swój
angielski i zacznij szukać pracy w swoim zawodzie – przekonywała. A ja
wiedziałam, że miała rację, bo skończyłam wydział elektryczny Politechniki
Warszawskiej. Ona była chemikiem. Po długiej dyskusji obie zdecydowałyśmy
się na “computer college” – w pełnym wymiarze godzin.
To był dla mnie trudny czas. Codziennie o ósmej rano wychodziłam do szkoły,
szłam piechotą około pół godziny do mojego “college”, o trzeciej coś
zjadłam, aby o czwartej zjawić się w pracy. Do domu wracałam o jedenastej w
nocy.
Nie narzekałam. Jednak po siedmiu miesiącach kierownik restauracji oznajmił
mi: — kończysz od jutra!
— Dlaczego?! — pytałam zdumiona.
— Mam kogoś innego na twoje miejsce.
Później ktoś mi powiedział, że to była jego kuzynka. Nie miałam więc szans.
Zapłacił mi za tydzień wakacji i dołączyłam do grupy bezrobotnych.
Uczyłam się teraz w niepełnym wymiarze godzin, komputerowy kurs okazał się
trochę za trudny dla mnie. Koleżanka natomiast radziła sobie dobrze, ale ona
jeszcze w Polsce wygrywała olimpiady matematyczne.
Zaczęłam włóczyć się po ulicach Perth, obserwować życie ludzi. Siostra już
kupiła sobie mieszkanko i wyprowadziła ode mnie — Co mnie czeka dalej? —
często o tym myślałam. Czasu miałam sporo i nawet się z tego cieszyłam, ale
życie w tym czasie nie miało dla mnie specjalnego sensu.
Któregoś dnia znalazłam w gazecie ogłoszenie, że poszukują programisty.
Odwiedziłam więc biuro komputerowe, umówiłam się na interview i...
Zatrudnili mnie!
Kierownik, choć inżynier, niewiele wiedział o systemach komputerowych. To
był jego prywatny bisnes, więc na głównego programistę zatrudnił fachowca z
Indii. Pracowaliśmy praktycznie w trójkę, czyli ten Hindus, sekretarka i ja.
Nasz boss oczekiwał, że cały system będzie ukończony w dwa, trzy miesiące.
Poinformował, że programy są już napisane, trzeba je tylko nieco poprawić.
Okazało się jednak, że tak naprawdę były to tylko nazwy programów, tzw.
“Menu” i częściowy “Skeleton” – szkielet idei. Wobec tego wszystko trzeba
było zaczynać od początku. Kierownik z dnia na dzień był bledszy. I on i
pieniądze dosłownie nikły w oczach. Poprzedni główny programista pobierający
bardzo wysoką pensję, ustawił system częściowo i zniknął. Właściciel bisnesu
nie sprawdził systemu wierząc mu na słowo, bo prawdopodobnie nie znał się
na tym. Nie przetestował programów.
W rezultacie pracowałam tam ze dwa miesiące i pod koniec lipca atmosfera w
firmie była już tak ciężka, że nikt nie miał ochoty na jakąkolwiek rozmowę.
Pytam więc sekretarkę: — o co tu chodzi? Dlaczego tak cicho? A ona na to:
— ty pracujesz jeszcze do końca tygodnia, ale nie martw się, ja odchodzę w
następnym. Nic nie jest skończone na czas, a pieniądze wyczerpały się. —
Może to moja wina? Nie potrafiłam sprostać zadaniom? — robiłam błyskawiczny
rachunek sumienia.
Okazało się jednak, że starszy programista też został zwolniony, a zakład
ogłosił bankructwo. Zatrudniona i... zwolniona. Ogarnęły mnie rozczarowanie
i ulga jednocześnie. Znów miałam więcej czasu, ale ludzie których znałam
przeprowadzili się do innych dzielnic, kupili lub dostali domy, pożenili się...
To był grudzień, słońce świeciło już wysoko
Australijskie lato niemal w pełni. Odwiedził mnie pewien Polak, którego
poznałam w hostelu. Całkiem przystojny i inteligentny! Wprawdzie już kilka
razy rozwiedziony, ale wolny, i mniej więcej w moim wieku. Ucieszyłam się.
— Czy chciałabyś pójść ze mną na plażę? — uśmiechnął się czarująco, a jego
niebieskie oczy błysnęły ciepłym światłem.
— Czemu nie, ale napijmy się herbaty i opowiedz mi trochę o sobie.
— Wiesz przecież, że byłem dwa razy żonaty, nigdy mi się nie układało jak
należy, ale teraz postanowiłem się ożenić. Już podjąłem decyzję – wezmę za
żonę azjatkę! Wkrótce przyjedzie do Australii – chwalił się radośnie, a mnie
zrzedła mina. — Dostałem też pracę jako projektant systemów w małym
miasteczku, ale daleko od Perth. Całkiem dobra płaca. Zaczynam za dwa
tygodnie.
Przypuszczam, że ten pan chciał trochę miłości w tak zwanym międzyczasie,
póki narzeczona nie zwali mu się na głowę. Wkrótce spotkałam ich razem.
Trzymali się za ręce, byli radośni i szczęśliwi.
Przeszło lato, jesień... Zima była przejmująco chłodna. Zaobserwowałam
jednak, że niektórzy „ozi” spacerują bez butów. Widocznie było im ciepło.
Ludzie mówili, że ich krew jest rzadsza, są bardziej odporni. Że muszę
trochę poczekać, to i moja się rozrzedzi i będzie mi zimą cieplej.
Czasem chciałam z kimś porozmawiać. Dzwoniłam wtedy do siostry. Miała
rządową posadę, z czego była bardzo dumna. — Sorry — odpowiadała — jestem
zajęta, porozmawiamy w domu. No tak, nie można jej przeszkadzać. Co robić?
Chodziłam po sklepach, w których kolorowe półki uginały się od towarów, a
reklamy zachęcały do kupowania.
Pewnego dnia weszłam do hotelu Sheraton. Zawsze lubiłam duże, eleganckie
budynki. W Polsce mamy wiele pięknych, starych zamków, niektóre z nich
odnowione, solidne, przytłaczające swą potęgą. Tego często mi tu brakowało.
Australia jest młodym krajem i budownictwo jest tu proste, tanie,
dostosowane do ciepłego klimatu.
W Sheratonie był duży, przestrzenny “foyer”. Nagle pojawił się kelner,
pokazał stół i zapraszającym gestem podsunął krzesło. Złapałam się za
kieszeń. A w niej... tylko 5 dolków. Czy to wystarczy na cokolwiek!? — Ile
kosztuje kawa? — 6 dolarow. — W porządku, ja tylko pytam, przyjdę innym
razem.
W moim małym mieszkanku rozłożyłam gazetę, planując napisać parę aplikacji o
pracę, na które zwykle nie dostawałam odpowiedzi. Ale już następnego dnia
postanowiłam złożyć podanie na pobliski uniwersytet, aby robić podyplomowy
kurs komputerowy. Nie przepadałam za tym zawodem, ale tylko tego zdążyłam
się w Australii poduczyć. W tym czasie studia były tu bezpłatne. —
Zastartuję z jednym przedmiotem i zobaczę co dalej — postanowiłam. —
Poprawię przynajmniej swój zawodowy angielski – przekonywałam się sama.
Wybrałam ekonomię. Zawsze lepiej coś robić, niż obijać bez celu. Wybrałam
więc rachunkowość, aby odetchnąć od komputerów.
Pewnego dnia, spacerując wokół domu, spotkałam Lindę. Mieszkała niedaleko. —
Gdzie się wybierasz? — zapytała. — Ot, tak sobie chodzę, dlaczego pytasz?
— Bo wybieram się z wizytą, chcę odwiedzić dwóch znajomych, którzy niedawno
wprowadzili się do następnego budynku. O tutaj blisko! Nie poszłabyś ze mną?
Dlaczego nie?
Zakochałam się!
Była wiosna, powietrze pachniało świeżością, wielkie różowe kwiaty
rozchyliły swoje kielichy, liście błyszczały ciepłą zielenią. Wiosna w
pełni. Cudownie pachnąca. Poczułam się romantycznie.
Weszłyśmy na drugie piętro, Linda wskazała na boczne drzwi. Zapukała, drzwi
otworzył łysy facet około czterdziestki. Weszłyśmy do dużego pokoju,
skromnie urządzonego. Walter, bo tak nazywał się gospodarz, zaparzył kawę. W
ciemnym kącie pokoju zauważyłam drugiego pana. Był solidnie zbudowany,
wysoki, o przyjemnych rysach twarzy. Przyjrzałam mu się bliżej i... —
Przecież ja ciebie znam! — wykrzyknęłam. — Tak, masz rację, spotkaliśmy się
w hostelu, razem uczyliśmy się angielskiego. Andrzej jestem, jeśli
pamiętasz. Jak ci się wiedzie? Prawie trzy lata minęły od momentu, kiedy
nasze stopy dotknęły australijskiej ziemi. Co u ciebie? — dopytywał.
Szczerze mówiąc niewiele go pamiętałam, bo był w grupie dla zaawansowanych w
języku angielskim, a ja w grupie dla początkujących. Ale pamiętam, że kiedyś
zaprosił na kawę śliczną nauczycielkę, długonogą Angielkę, Amandę. Ciekawa
więc byłam jak mu z Amandą poszło. Lubiłam ją. Wysoka, czarnowłosa,
interesująca twarz — Och, nic się nie wydarzyło! Ja biedny emigrant, bez
pracy, bez znajomości, po prostu pogadaliśmy sobie przy kawce, to wszystko.
— A co z pracą, czy coś znalazłeś? Pamiętałam, że był inżynierem. — Masz
dobrą pamięć — przyznał. — Tak, dostałem pracę w moim zawodzie, ale już jej
nie mam.
Długo jeszcze rozmawialiśmy tego dnia. Linda z Walterem, a ja z Andrzejem.
Czułam się trochę „na wyżynach”, bo mój kolega był inteligentny, przystojny,
z poczuciem humoru. Raz po raz wybuchał rubasznym śmiechem, opowiadał kawały
i trochę ze mną flirtował. Po godzinie siedziałam na jego kolanach.
Zaczęliśmy się umawiać. Po paru tygodniach wprowadził się do mojego małego
mieszkanka, z czego byłam zadowolona, bo postanowiliśmy dzielić koszty
zamieszkania. A ponadto zakochałam się i już!
Zawsze zakochiwałam się w inteligentnych panach. A on był jeszcze
przystojny, szeroki w ramionach, o niebieskich oczach, lekko falujących
brązowych włosach. Można się było wiele od niego nauczyć. Wydawało mi się,
że on wie wszystko, jakby był dziennikarzem. Na każde pytanie, które mu
zadawałam odpowiadał elokwentnie i ciekawie. Lubiłam nasze konwersacje o
polityce, ludziach, o książkach. Spacerowalismy, odbywaliśmy krótkie
podróże. Cieszyłam się tą znajomością. Naprawdę!
— Andrzej, kiedy postarasz się o pracę? — pytałam, ale nie słyszałam
odpowiedzi. Pochylał tylko nisko głowę i patrzył na swoje buty. — Znajdę,
coś znajdę, ale jeszcze nie teraz...
No cóż, jak zakochana, to poczeka – zła byłam sama na siebie. Oboje nie
pracowaliśmy, ale ja przynajmniej studiowałam wciąż angielski oraz
komputery. Jego angielski był całkiem dobry.
Nadal razem przygotowywaliśmy posiłki, rozmawialiśmy, cieszyliśmy sobą. Po
pewnym czasie zauważyłam jednak, że mój miły nie zwraca na mnie uwagi.
Patrzy w okno, nic nie mówi.
— Czy coś nie tak Andrzej? — zagadywalam. — Może nie jestem już ładna dla
ciebie?
— Jesteś o'key, ale…przecież wiesz, ja już miałem trzy żony, wszystkie
wyjątkowo piękne, mądre, ty jesteś całkiem przeciętna — skomplementował mnie
ten skurczybyk. Jestem ambitna, więc przełknęłam tę „przeciętna” bez słowa i
próbowałam rozmawiać mimo wszystko. O nim. Gdzieś wyczytałam, że ludzie
lubią, by o nich mówić.
— Powiedz mi więcej o sobie, o twojej przeszłości, twoich związkach z
kobietami, czy żonami — zaproponowałam.
— Moja droga, będąc przystojnym naukowcem nie miałem problemów z kobietami —
zaczął. — Z jedną z nich miałem nawet dwójkę dzieci.
— Więc co się stało z twoim życiem, dlaczego zostałeś sam!?
— Wszystko minęło, nie pytaj mnie więcej, denerwujesz mnie! — wykrzyknął.
Tak więc znów wróciłam do swych zajęć: nauka, dom, spacer po osiedlu... Źle
się między nami układało, czułam, że coś nie tak. Ale co? I znów pytałam: —
co z nami będzie? Ja nie dbam o to co było, ale teraz, powinniśmy dążyć do
czegoś, może rodzina?...
Nie odpowiedział. Zmarszczył brwi, zacisnął usta. Któregoś dnia, zbliżała
się już chyba wiosna, było coraz cieplej, gotowałam dla niego lekki obiad.
Około piątej wieczorem zaczęłam wyglądać przez okno. Czekałam, ale on nie
przychodził. Zaczęłam jeść sama. W końcu się zdenerwowałam, bo najgorsza
była ta niepewność i obawa, czy coś mu się nie stało. Nie mogłam spać. Nawet
książka nie pomagała. W tym stanie dotrwałam do północy. Nagle drzwi
otworzyły się z wielkim hukiem, a w nich stał Andrzej. Brudny, śmierdzący,
kompletnie pijany.
— Co się stało?! — krzyczałam. Złapałam go za rękę, próbując posadzić na
krześle.
— Przepraszam nie mogę mówić, muszę iść spać — wymamrotał.
Przez następnych kilka dni opiekowałam się „moim mężczyzną”. Niestety, jego
pijackie wypady zdarzały się coraz częściej. A ja, jak to kobieta, skarżyłam
się sąsiadom, rodzinie, ale odpowiedź była jedna: — jeśli pije, to po co go
trzymasz? Twoja wina! Ledwo się rozwiodłaś i znów masz kłopoty.
Tak to prawda, kiedyś bardzo krótko byłam mężatką. I znów mi się nie udało!
Czułam się rozbita, zniechęcona do życia, bo stale lubiłam mojego Andrzeja,
ale nie potrafiłam sobie dać rady z jego „problemem alkoholowym” — jak to
się ładnie dziś nazywa.
Któregoś dnia znalazłam na stole kartkę: „Wyjeżdżam do Sydney, nie chcę ci
robić więcej kłopotu, Andrzej”.
Znowu sama! Smutna, ale zrelaksowana. Zaczęłam przykładać się do nauki.
Pewnego dnia zdałam egzamin państwowy z angielskiego i logiki do “Public
Service”. Podzieliłam się tą wiadomością ze znajomymi, z siostrą, pytając
czy powinnam jechać do Canberry gdzie była dla mnie praca, czy zostać w Perth?
— Lepiej jedź, zarobisz pieniądze, nie ma sensu siedzieć na bezrobociu...
Jadę! Spakowałam manatki i zamówiłam bilet na samolot.
W Canberze zaczęłam nowe życie. Ciąg dalszy nastąpił...
Wspomnienia Elizy spisała Ola Szyr
Zdjęcia Perth i okolic Teresa Podemska-Abt
|