Drukujemy opowiadanie Oli Szyr z Canberry zatytułowane „Eliza”. To imię dziewczyny, która wspomina Oli swoje perypetie w pierwszych dniach, tygodniach i latach pobytu w Australii. Ponad dwadzieścia lat temu do Australii przybyła wielka rzesza Polaków, tzw. solidarnościowa emigracja. Oto odcinek czternasty, ostatni.
Przystaję i zastanawiam się. Kim jestem, dokąd idę? Patrzę na siebie z dystansu i co widzę? Kobietę przestraszoną, panikującą, ze strachem w oczach...
Dorobiłam się sporo materialnych rzeczy, ale życie osobiste nie układa mi się tak, jak bym chciała. Jest takie powiedzenie: „Ludzie budują ściany, a nie budują mostów”.
Ja się przynajmniej staram. Niestety moje mosty są czasem mocne, stalowe, ale najczęściej to zwykłe kładki.
Nawet przytyłam, aż dziesięć kilogramów, bo smacznego jedzenia w Canberze nie brakuje. Nie zawsze potrafię sobie odmówić. Chadzam na kawę z moimi panami, nawet dość często, bo trzy razy w tygodniu.
Adam często wymyka się już po piętnastu minutach, mówiąc, że spieszy się. Wiem, umawia się z Kasią. Bronek śmieje się i mówi: – Zapomnij o nim, to oszust, mówi że architekt a to zwykły kreślarz. Sam nie wie czego chce, no i ostatnio wspomniał, że jego kontrakt kończy się, więc dołączy do rzeszy bezrobotnych. Ciesz się Elizka życiem, podróżuj, masz przecież dobrą pracę…
Bronek trochę pracuje, ale niewiele. Jego żona w Polsce, więc ma czas na spotkania. Często przesiadujemy w canberskiej kafejce i „obgadujemy” bliskich i dalekich. Obgadujemy? Nie, to złe słowo, bo my właściwie wyrażamy swoje opinie o ludziach, o życiu, o emigracji, śmiejemy się ze swoich własnych ułomności…
Pan Czesław – wysoki, postawny mężczyzna po siedemdziesiątce wybiera się do Polski. Mówią, że po żonę. – Panie Cześku, czy to prawda? Szuka pan żony? Ma pan przecież australijską przyjaciółkę? – Sam nie wiem, po prostu chcę jechać, odwiedzić znajomych, poza tym wróżka przepowiedziała mi, że spotka mnie tam przygoda, a ja wierzę w przeznaczenie.
Jest już późny wieczór, a my siedzimy pod australijskimi gwiazdami, każdy w jakiś sposób samotny.
Umawiamy się na najbliższą sobotę, a Bronek obiecuje podzielić się swoją opowieścią o emigracji znajomych.
A więc do weekendu, moi kochani, cieszę się że was mam... Wzdycham i powoli odchodzę w ciemność nocy, w samotność mojego pokoju, w niepokój myśli.
* * *
Jest sobota. Spotykamy się wszyscy razem, czyli „moi” panowie – Adam, Bronek, Czesław i ja.
Adam odprowadził wczoraj Kasię na lotnisko, mam go więc tylko dla siebie.
Dziś czuję się trochę jak królewna: trzech panów, ja jedna, dziś wszyscy są tylko we mnie wpatrzeni.
Trochę onieśmielają mnie ich komplementy, że ładnie wyglądam, że elegancka ze mnie kobieta, ich najdroższa Elizka i tylko ja! Wiem że to żarty, ale zawsze…
Znajome panie proszą mężczyzn: – „kłam, ale mów że mnie kochasz”! Jak my te bujdy lubimy!
– Bronek, mówię, chcąc przerwać ich zaloty, dzisiaj twoja kolej, o czym będzie ta emigrancka opowieść?
– O spóźnionym szczęściu.
Niech więc tak będzie.
Spóźnione szczęście.
– Wydarzyło się jakieś dziesięć lat temu. Wera, moja ówczesna przyjaciółka, kupiła “flat” w Perth – opowiada Bronek.– Pojechałem ją odwiedzić. Przy kawie i koniaku zaczęła mi opowiadać o swojej sąsiadce: –Wiesz Bronek, spotkałam niedawno w windzie interesującą panią. Siedemdziesięciolatka, bardzo ładnie, wręcz bogato ubrana, złote pierścienie na każdej ręce, wspaniałe suknie i biżuteria…Mercedes w garażu. Zaczęłyśmy rozmawiać, więc zaprosiła mnie do swojego apartamentu. Zaskoczył mnie przepych jej mieszkania. Wspaniałe zasłony, stół pokryty piękną, wymyślną serwetą, na nim stara chińska waza. Obrazy w złotych ramach, drogie kopie klasyków, na podłodze perskie dywany. Marmurowy kominek. Na suficie kryształowe żyrandole.
To była Betty, Angielka. Zaczęła rozmowę. – Widzę, że mnie od pewnego czasu obserwujesz... Tak, jestem bogata, w mojej szafie ujrzysz pełno eleganckich sukien... Ale nie zawsze tak było... I zaczęła swoją opowieść.
– Pamiętam moje dzieciństwo w małym angielskim miasteczku z siedmiorgiem rodzeństwa, z zapracowanym ojcem późno wracającym z fabryki; z matką wiecznie zabieganą i smutną. Zamartwiała się jak utrzymać tak liczną rodzinę. Gdy skończyłam szesnaście lat zaczęto mnie swatać z chłopakiem z sąsiedztwa. On, tak jak mój ojciec, pracował w tej samej fabryce. Miał osiemnaście lat, przeciętny chłopak, i był mną zainteresowany.
Spotkaliśmy się parę razy, a ojciec podjął za mnie szybką decyzję: – Betty, nie ma na co czekać, podobasz mu się, będzie ślub!
Wyznaczono datę, pamiętam, na 15 lipca. Ślub miał się odbyć za miesiąc w pobliskim kościółku w samo południe.
Kupiono mi skromną sukienkę, chłopak przyniósł kwiaty, odbyły się zaręczyny. Matka cieszyła się, że jedna gęba mniej do wykarmienia.
A ja zaczęłam rozmyślać nad tym, po co mi ten ślub! Nie byłam zakochana. Chłopak biedny, mała pensja, robotnik z fabryki, prawdę mówiąc nawet mi się nie podobał, po co mi to? Przecież powtórzy się historia mojej rodziny: bieda, częste kłótnie, dużo dzieci.
Nie chcę tego, nie chcę! – krzyknęłam do siebie, przerażona nieciekawą perspektywą.
Dzień ślubu zbliżał się z przerażającą szybkością.
15 lipca ubrano mnie dość ładnie. Narzeczony zapożyczył się na weselne przyjęcie, matka napiekła trochę mięsiwa i ciasta.
O dwunastej w południe miał się odbyć mój ślub, czyli zapaść wyrok na całe życie.
Nie wytrzymałam. Wystrojona w ślubną sukienkę, z torebką pod pachą, kwiatem we włosach, poszłam do pobliskiego sklepu po napoje i już do domu nie wróciłam..
Uciekłam do ciotki, która mieszkała w pobliskim miasteczku.
Oczywiście później była straszna awantura z powodu straconej szansy na moje małżeńskie życie i taki wstyd! Ale ja wiedziałam swoje. Nie chciałam biedy, chciałam być bogata i szczęśliwa, nie chciałam powtarzać losu rodziców. A ojciec krzyczał i przekonywał, że byłabym urządzona, a im byłoby lżej. – Jakoś przeżyjemy – zapewniałam. Jednak gdy ogłoszono nabór ludzi do Australii, szukano młodych kobiet dla Australijczyków, zgłosiłam się od razu i zostałam przyjęta. Przecież do domu nie miałam po co wracać, u ciotki też nie było dla mnie miejsca.
Gdy Bronek zamilkł na chwilę, zapytałam: – Jakie to były lata? – Jak myślisz? Chyba trzydzieste, nie wiem dokładnie.
To opowiadanie przypomniało mi naszą emigrację. Często stawiamy sobie pytanie: po co wyjechaliśmy? Za lepszym życiem? Za pieniędzmi? W poszukiwaniu przygody?
A może, podobnie jak ta angielska dziewczyna, za chlebem i lepszym losem?
Szesnastoletnia Betty dołączyła niegdyś – tak jak my teraz – do grupy kobiet emigrantek. Młodość niczego się nie boi. I czasami wygrywa.
Wspomnienia Elizy spisała Ola Szyr
Zdjęcie: Ola Szyr
|