Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Moje życie

Panorama w sieci, listopad 2005

Wspomnienia Marii Jadwigi Żerebeckiej


Z Rosji do Persji

W sierpniu 1939 roku, wyjechałam z dwoma córkami z Poznania do Lwowa. Przebywając tam u rodziny doczekałam się wkroczenia wojsk sowieckich. Ze Lwowa wyjechaliśmy do miejscowości Całogóry. Była tam leśniczówka, w której zamieszkał mój brat nadleśniczy z rodziną.

W lutym 1940 r. nastąpiły pierwsze wywózki. W pierwszej kolejności byli wywożeni leśniczowie, gajowi i osadnicy wojskowi. Mój brat namawiał, abyśmy przez Przemyśl uciekali na stronę niemiecką. Nie chciała się na to zgodzić moja bratowa. Zdecydowaliśmy się więc, że zostajemy.

Przyszli po nas już 10 lutego w nocy. Pierwszą noc spędziliśmy w szkole w Całogórkach. Oprócz nas byli tam inni skazani na wywózkę. Rano zawieziono nas do Złoczowa, gdzie wsiedliśmy do pociągu towarowego, którym pojechaliśmy w głąb Rosji. W zaryglowanym wagonie było 50 osób, wśród nich młoda kobieta – osadniczka z dziesięciorgiem dzieci, wszystkie źle odziane i bose. Kiedy później dojechaliśmy na miejsce zesłania, dzieci umierały jedno po drugim.

Po trzech tygodniach znaleźliśmy się niedaleko Archangielska. Samochodami dowieziono nas do „posiołka” (osada – przyp. red.). „Posiołek” ten zbudowali Polacy i Białorusini deportowani w latach dwudziestych. Wśród zesłańców większość mężczyzn pracowała przy wyrębie lasu. Dla nich nosiłam wodę, rąbałam drzewo i rozpalałam ogień. Zarobione w ten sposób pieniądze nie były niestety dostateczne dla wyżywienia mojej rodziny. W tym czasie rozszalała się epidemia Odry. Była duża śmiertelność. Zostałam pielęgniarką.

Pewnego dnia wysłano mnie do wioski Noszul, gdzie zostałam wychowawczynią w polskim domu dziecka. Podróż tam odbyłam rzeką Łużą, przepływającą koło „posiołka”.

W Noszulu zamieszkałam u Rosjanki pochodzenia fińskiego, z którą zaprzyjaźniłam się. Mieszkała w bardzo skromnych warunkach. Rodzina jej spała na drewnianych ławach, mnie zaś odstąpiono łóżko.

W tym czasie dzieci moje zachorowały na odrę, do pracy w sierocińcu przyszłam spóźniona. Warunki tam były ciężkie. Na obiad dzieci jadły marną zupę, na śniadanie i kolację wywar z ziół, zastępujący herbatę oraz suchy chleb. Pewnego dnia odwiedziła nas wizytatorka. Była ona Rosjanką komunistką. - Dlaczego mówicie do dzieci po polsku? – spytała. – Przecież to są dzieci polskie – odpowiedziałam. – Tak – przekonywała mnie – ale zostaną w Związku Radzieckim i muszą mówić tylko po rosyjsku. W pewnym momencie Rosjanka podeszła do jednej z dziewczynek, na szyi jej widniał medalik. Zerwała go i wrzuciła do pieca. Dziewczynka wybuchnęła spazmatycznym płaczem. Medalik ten był jej jedyną pamiątką po matce.

Wkrótce po wizycie Rosjanki zwolniono mnie z posady w sierocińcu, za to, że rozmawiałam z dziećmi po polsku. Nigdzie jednak nie chciano mnie zatrudnić. W końcu sprzedałam trzy poduszki i za otrzymane pieniądze, kupiłam trochę żywności dla siebie i dziecka.

Moja trudna sytuacja znana była w okolicy. Któregoś dnia na ulicy zaczepiła mnie nieznana mi młoda Polka i zaproponowała pracę w księgowości na bazie tartacznej. Propozycję tę przyjęłam. Księgowa, która mnie przyjmowała do pracy, była Białorusinką spod Mińska, traktowała mnie miło i serdecznie. Z równą serdecznością spotkałam się ze strony rodziny polskiej, która zaprosiła mnie wraz z córkami do swego mieszkania. Za zarobione pieniądze opłaciłam dzieciom przedszkole, mogłam też czasami pójść na zupę do stołówki.

W 1942 r. dzięki pomocy znajomego Rosjanina przeniosłam się do baraku, w którym otrzymałam jeden pokój. Nawiązałam też kontakt z moim mężem i otrzymałam od niego sześć paczek, których zawartość sprzedałam.

Przyszła Wielkanoc 1943 r., moja córeczka Rysia zachorowała na dyfteryt. We wsi nie było lekarza tylko pielęgniarka. Dziewczynka umierała na moich rękach, ktoś zorganizował sanie, powieźliśmy ją do szpitala. Kiedy dojechaliśmy – nie żyła.

Nie wiem, kto zrobił trumnę i pomógł mi pochować dziecko. Stałam nad zaśnieżoną mogiłą i głośno płakałam.

Niedługo na szkarlatynę zachorowała druga córka. Gdy wyzdrowiała postanowiłam wyjechać z Noszulu. Nie chciałam już bowiem, przebywać w miejscu, gdzie tak wiele spotkało mnie złego.

W tym też czasie zgromadzono wszystkich pracujących w tartaku Polaków i powiadomiono o porozumieniu Sikorski – Stalin. Każdy z nas mógł obejrzeć gazetę, w której widniały fotografie trzech polskich generałów: Andersa, Sikorskiego i Berlinga. Na ich widok niektórzy ze zgromadzonych w sali mężczyzn, wybuchnęli płaczem. Postanowiłam, że pojadę do armii gen. Andersa, a dziecko oddam do sierocińca. Sierocińce te tworzyły się przy armii polskiej z przeznaczeniem dla dzieci wywiezionych do Rosji Polaków. Nie wiedziałam jednak, gdzie organizuje się armia Andersa. Napisałam, więc do Ambasady Polskiej w Moskwie. Za kilka dni depeszą powiadomiono mnie, że mam udać się do Tocka w Uzbekistanie. Zaprzyjaźniona księgowa słysząc o mojej decyzji zdziwiła się. W rejonie Uzbekistanu panowały bowiem epidemie czerwonki i tyfusu. Przekonywała mnie, że udając się w podróż narażam na ryzyko nie tylko siebie, ale i dziecko.

Dzięki znajomości z urzędnikiem pocztowym, któremu w zamian za usługę ofiarowałam kilka cennych rzeczy, saniami wiozącymi pocztę mogłam dostać się do miasta Gorki. Podróż ta trwała 7 dni. Jechaliśmy przez ogromne śniegi wioząc listy od kołchozu do kołchozu. Wzdłuż drogi biegła wydeptana ścieżka – tędy wędrowali do armii polskiej przyszli jej żołnierze.

Z Gorki statkiem i pociągiem dojechałam do Kujbyszewa i przyłączyłam się do innych Polaków. Wsiedliśmy tam do jadącego na południe pociągu. Przejeżdżając przez Tock, gdzie organizowana była armia polska, pociąg celowo nie zatrzymał się. Zostaliśmy przewiezieni na plantację bawełny do jednego z kołchozów w Uzbekistanie. Pracowaliśmy w upale na plantacji oddalonej trzy kilometry od kołchozu. Pilnowali nas Uzbecy, jeden z nich widząc, że nie wyrabiam normy, uderzył mnie w twarz. Pewnego dnia zarządzono alarm i kazano się nam szykować do drogi. Obiecywano, że wrócimy do Polski. Wiedzieliśmy, że to nie może być prawdą. Istotnie wysłano nas do różnych kołchozów, żaden jednak nie chciał nas przyjąć.

Był chłodny listopad, kiedy córka moja zachorowała. Końmi z pociągu przewieziono mnie z Zosią do szpitala. Znajdował się on w miejscowości Sari – Agacz koło Taszkientu.

Dziewczynka miała 40 stopni gorączki. Mimo to wykąpano ją i dzięki temu stan jej bardzo się pogorszył. Dyrektor szpitala poradził mnie, abym pojechała do Taszkientu, gdzie znajdowała się delegatura Ambasady Polskiej. Kiedy delegatowi, który mnie przyjął, opowiedziałam o ciężkich warunkach, w jakich znajdują się leżące w szpitalu polskie dzieci, w odpowiedzi wykrzyknął: – Proszę pani, te dzieci mają dobre warunki – strawę i dach nad głową! Ja zaś zajmuję się polskimi żołnierzami, którzy nieraz z wycieńczenia umierają na ulicy.

Ze łzami w oczach wróciłam do Sari-Agacz. Jednak córka moja, która stale gorączkowała, po moim powrocie czuła się już dobrze.

Później przydzielono mnie do następnego kołchozu.

Pewnego dnia z nadjeżdżającego pociągu usłyszeliśmy polski śpiew – to nasi żołnierze jechali do Jange – Julu, gdzie mieścił się sztab generała Andersa. Nabraliśmy chęci, aby jechać z nimi. Jednak z powodu panujących w okolicy epidemii, ruch kolejowy na stacji Sari –Agacz wstrzymano. Poszliśmy więc pieszo do innej miejscowości, skąd dojechaliśmy do Jange-Julu. W Jange-Julu skierowano mnie do sztabu Andersa. Chciałam wstąpić do wojska, zaś córkę oddać do sierocińca. Kapitan, która ze mną rozmawiała, uważała jednak, że nie powinnam oddawać dziecka, gdyż jest za małe i podała mi adres kołchozu, gdzie przebywała Polska Rodzina Wojskowa. Wróciłam po Zosię do Sari-Agacz, by wraz z nią udać się pod wskazany adres.

Kiedy tylko wraz z córką przybyłam do kołchozu, zachorowałyśmy obie i wysłano nas do szpitala zakaźnego. Tam straciłam przytomność. Kiedy ją odzyskałam poprosiłam, aby postawiono mi bańki, które jak sądzę uratowały mi życie. Naprzeciwko mnie leżała Uzbeczka. Po czerwonym kolorze jej skóry zorientowałam się, że ma tyfus plamisty. Wkrótce zmarła. Zapytałam, więc lekarkę, dlaczego jestem na sali, gdzie leży zakaźnie chora? – Wy też macie tyfus – odpowiedziała. – Nie, ja nie mam, gdyż moja skóra wygląda zdrowo. Proszę, więc natychmiast zabrać mnie z tej sali – dodałam. Z takim samym żądaniem zwróciły się do lekarki inne przebywające na sali chore. W ten sposób udało mi się uratować kilkanaście osób.

Nie minął tydzień, gdy otrzymaliśmy wiadomość, że wyjeżdżamy do Persji. Jednakże żaden pociąg nie chciał przyjąć, czterdziestupięciu osób z rodziny wojskowej. Kapitanowi, który nami dowodził, powiedziałam, aby dał kilkanaście rubli maszyniście pociągu jadącego w kierunku granicy z Persją. Dzięki temu cały jeden wagon piętrowy był do naszej dyspozycji.

Pociągiem tym dojechaliśmy do Krasnowodzka – portu nad Morzem Kaspijskim. Przenocowaliśmy na podłodze na dworcu. Nad ranem wsiedliśmy na stary zniszczony okręt.

Podróż naszą odbywaliśmy w milczeniu – nie wierzyliśmy, że zbliża się wolność...

Pobyt w Persji

Poszłyśmy do łaźni, tymczasem nasze rzeczy oddano do dezynfekcji. Obawiano się, bowiem przeniesienia z Rosji epidemii tyfusu. Następnego dnia, po śniadaniu ruszyłyśmy z Achfazu ciężarowymi autami w drogę do Teheranu. Otrzymałyśmy suchy prowiant z ostrzeżeniem, aby zbyt szybko nie jeść – po długim okresie wygłodzenia mogłoby to być niebezpieczne dla naszego życia.

Moja córeczka Zosia siedziała przy mnie, była podróżą przerażona. Samochód mknął po serpentynach jakby nic sobie nie robił z ogromnych przepaści. Kierowca Pers pogwizdywał i pędził jak szalony. Pierwszy postój zapamiętałam na zawsze: w skalnym wyrębie sklepik, na ścianach porozwieszane suszone ryby, na ladzie ciastka, migdały, chałwa, herbata i kawa.

Po wpływem tego widoku poczułam się wolna, ustąpiło uczucie niepokoju i lęku, które tak silnie nękało mnie w Rosji.

Ucałowałam moją córeczkę i przytuliłam ją do siebie. Zaraz też w małych szklaneczkach podawano nam herbatę. Pokrzepione, z uśmiechem na ustach, późnym popołudniem dojechałyśmy do Teheranu. Zawieziono nas do I Polskiego Obozu. Obie z Zosią i innymi rodzinami, z którymi zaprzyjaźniliśmy się w podróży, zostałyśmy umieszczone w jednej sali. Nie było tam żadnych mebli, spałyśmy, więc na własnych kocach i bagażach.

Kilka dni po przyjeździe uczestniczyłam już w konferencji organizacyjnej szkolnictwa polskiego w Teheranie. Obejmowało ono szkoły podstawowe i gimnazja. Nie dysponowałyśmy podręcznikami i programami nauczania, mogłyśmy, więc liczyć jedynie na pamięć nauczycieli, którzy jeszcze dwa lata temu pracowali w swoim zawodzie w Polsce. Każda z nauczycielek otrzymała, więc taką klasę, którą przed samą wojną prowadziła w kraju. Mnie przydzielono III klasę szkoły podstawowej.

Nie mieliśmy pomieszczenia i nauka odbywała się na dworze. Zajęcia rozpoczynały się o godzinie 7 rano i trwały dla klas niższych do 10, dla starszych do 11 lub 11.30. Dłużej, bowiem ze względu na upały, nie można było wytrzymać na wolnym powietrzu. Brak było ławek, dlatego dzieci do siedzenia przynosiły cegły i poduszki.

Lekcje zaczynały się od powtórki z ortografii i gramatyki, później przechodziłam do stylistyki. Na razie nie było podręczników. Wkrótce jednak miałyśmy już kilkanaście odbitek podręczników języka polskiego z klasy III, wykonanych na powielaczu.

Zaproponowano mi także, abym podjęła lekcje śpiewu i prowadzenie chóru w gimnazjum. Propozycję tę przyjęłam, miałam bowiem odpowiednie przygotowanie muzyczne (w Polsce grałam na fortepianie i skrzypcach, a w 1929 roku ukończyłam Wyższy Kurs Nauczycieli Śpiewu i Wychowania Fizycznego w Poznaniu).

Moja praca dawała dobre wyniki i wkrótce mój chór stał się znany. Ćwiczyliśmy polskie pieśni religijne i śpiewaliśmy je podczas Mszy Św. w kościele francuskim.

Miałam już spore grono przyjaciół. Powoli zapominałam o swej jątrzącej ranie – wspomnieniu związanym ze śmiercią starszej córki. Pewnego jednak dnia Zosia zachorowała i lekarz doradził mi, abym ze względu na jej zdrowie przeniosła się w góry do leżącego 1100 metrów nad poziomem morza Isfahanu. Przyznam się, że z wielkim żalem opuszczałam gościnny Teheran, gdzie tak bardzo cieszyłam się z odzyskanej wolności. Serdecznie też pożegnałam się z moimi przyjaciółmi, z którymi już nigdy nie miałam się spotkać.

Przybyliśmy wkrótce do położonego w kotlinie, otoczonej nagimi kolorowymi skałami Isfahanu – dawnej stolicy Persji. To stare miasto pełne było świątyń, meczetów i książęcych pałaców. Kanałami płynęła woda zasilająca ogrody i pola, wzdłuż ulic widać było gliniane mury, które zazdrośnie kryły rodzinne życie mieszkańców miasta.

Po przybyciu do Isfahanu, ulokowano mnie w oficynie pałacu perskiego księcia, który oddał jego część do dyspozycji polskim władzom szkolnym. Mieścił się tam Zakład Pierwszy Chłopięcy, tzw. Baghno, byłam jego kierowniczką.

Rozpoczęliśmy naukę. Odbywała się ona w pałacowych salach na mozaikowej posadzce lub przy stołach w parku. Naszym zakładem opiekowało się małżeństwo Jlief. Pan Jlief był angielskim pastorem, a jego żona lekarką. Okazywali polskim dzieciom dużo serca i życzliwości. On zajął się aprowizacją naszej kuchni, ona zaś dbała o stan zdrowia dzieci. Był on bardzo zły, na twarzach, rękach i nogach występowały u nich niegojące się rany, które były wynikiem awitaminozy. Kuracja polegała na codziennym piciu soku z owocu granatu, co szybko przyniosło pożądane skutki.

Książę, właściciel pałacu, życzył sobie poznać kierowniczkę zakładu. Zostałam zaproszona na filiżankę kawy do jego salonu. Byłam w towarzystwie polskiego delegata z Teheranu, który prowadził z księciem rozmowę w języku francuskim. Salon, w którym piliśmy kawę, był olbrzymim pokojem o dużych oknach i lśniącym parkiecie. Na jego tle skromnie przedstawiały się obite skórą fotele i firanki w oknach. Nigdzie nie widać było kwiatów; odniosłam wrażenie pustki. Sam książę był mężczyzną w sile wieku. Gdy się uśmiechał, jego twarz, raczej bez wyrazu, stawała się miła i intrygująca. Ubrany był po europejsku i z wyglądu przypominał angielskiego dyplomatę.

Z zakładu I Baghno, przeniosłam się do mniejszego, żeńskiego. W czasie wolnym od pracy wraz z innymi nauczycielami pisaliśmy listy do dowództwa armii polskiej na Bliskim Wschodzie. W listach tych podawaliśmy nazwiska dzieci, które uczyły się w naszej szkole. W ten sposób wiele z nich odnalazło swych ojców i przestało być sierotami. Tutaj też poznałam dziewczynkę, która cierpiała na tropikalną malarię. Wysoka gorączka sprawiała, że drżała z zimna. Przykryłam ją pierzynką i wdawałam się w rozmowę. Dowiedziałam się, że ojciec jej w 39 roku we Lwowie został uwięziony przez Rosjan, mama jej dawno zmarła, zaś ona wraz z ciotką zostały wywiezione do Rosji. Od tej rozmowy datowała się nasza przyjaźń. Ona miała na imię Zosia i nazywała mnie swoją mamusią.

Miałam, więc teraz dwie córeczki, obie Zosie.

Tymczasem chmury powoli gromadziły się nad Isfahanem. Koczownicze szczepy Kurdów raz po raz przybliżały się do miasta – mieli oni porachunki z rządem Iranu. Anglicy, którzy przejęli opiekę nad polskimi uchodźcami z Persji obawiali się o nasz los. Zaczęto przygotowywać transporty chętnych do wyjazdu do Pretorii. Wśród opuszczających Persję była też kierowniczka Zakładu nr 6 dla dziewcząt. Zaproponowano mi, abym objęła jej stanowisko. Zakład nr 6 czyli „szóstka” – mieścił się w pałacu biskupa ormiańskiego. Jego frontową część i oficynę przeznaczył on dla polskiej szkoły. Tylna część pałacu tonęła w zieleni. Wieczorem, kiedy już upał nie dokuczał, wychodziliśmy wraz z innymi nauczycielami na balkon. Z daleka słychać było głosy dzwonków, to powracały z dalekiej wyprawy karawany wielbłądów. Dźwięk tych dzwonków kojarzył nam się z Polską – wówczas doskwierała nam tęsknota.

W zakładzie nr 6, oprócz 7 – letniej szkoły podstawowej, zorganizowany był kurs kroju i szycia. Kursy takie, w których uczestniczyły dziewczęta od 15 do 18 roku życia, były bardzo potrzebne. Chodziło, bowiem o to, by zdobyły one zawód, który mógłby przydać się im na obczyźnie lub po powrocie do kraju. Staraliśmy się, aby uczniowie podczas pobytu w Persji kultywowali tradycje narodowe i religijne. W kościele, który znajdował się blisko pałacu, obchodzone były święta polskie: – Boże Narodzenie z łamaniem się opłatkiem oraz Pasterka i Święta Wielkanocne. Uroczystościom tym patronował ksiądz Wilniewczyc. Obchodzono święta narodowe (3 maja, 11 listopada).

Pewnej nocy na początku 1944 roku obudził nas alarm. Kazano budzić dzieci, pakować się i czekać na ciężarowe auta, które miały zabrać nas z Persji. Chwila była bardzo niebezpieczna. Kurdowie stali u bram Isfahanu. Po kilku godzinach alarm odwołano i dzieci wróciły do łóżek. Od tego zdarzenia wszystkie polskie zakłady, przygotowywały się już do opuszczenia Persji. Każde dziecko otrzymało nową, dość dużą walizkę. Wychowawczynie zaś szły do magazynu i razem z uczennicami dokonywały wyboru odzieży i obuwia. Rodziny polskie zapisywały się na wyjazd do krajów, będących pod panowaniem korony brytyjskiej.

Wraz z moją koleżanką nauczycielką, która miała synka w wieku Zosi, zapisałam się na wyjazd do Kenii. Byłyśmy już spakowane, brakowało nam jedynie worka na pościel. Zaszłyśmy, więc do pobliskiego sklepu, którego właścicielem był polski Żyd. Doradził nam, abyśmy zrezygnowały z wyjazdu do Afryki; „Wasze dzieci nie przystosują się do upalnego klimatu, jeśli więc możecie zrezygnujcie z wyjazdu” – powiedział. Postanowiliśmy, więc że zostaniemy. Byłyśmy też wdzięczne Bogu, że ktoś uświadomił nam, jak wielkim ryzykiem byłaby dla nas podróż do krajów tropikalnych.

Był czerwiec 1944 roku. Przez szwajcarski Czerwony Krzyż, otrzymałam wiadomość, że mój mąż i bracia w Polsce, oprócz jednego, żyją i są zdrowi. Była to wielka radość, nie tylko dla mnie i dziecka, ale także dla znających nas osób.

Któregoś dnia wizytator oznajmił mi, że rząd Nowej Zelandii na okres wojny zaprasza do swojego kraju przebywające w Persji polskie dzieci. Oprócz kierownictwa organizacyjnego powierzono mi także kierownictwo pedagogiczne całego transportu. Do wyjazdu zakwalifikowano tylko te dzieci, które były sierotami oraz ok. 100 osób personelu pomocniczego. Przygotowania zajęły nam całe lato. Opuszczaliśmy Persję 24 września. Było upalne popołudnie. Ciężarówkami Persowie zawieźli nas do stacji kolejowej. Tam angielscy oficerowie wzięli nas pod swoją opiekę. Zmierzch szybko zapadł. Pociąg ruszył w kierunku portu nad Zatoką Perską. Siedziałam w kąciku przedziału i cichutko płakałam. Żal mi było Persji, gdzie Polacy tak wiele doświadczyli dobrego po ciężkiej tułaczce w ZSRR, gdzie tak dużo udało nam się zrobić dla polskich dzieci.

Przed nami było nieznane.

Nowa Zelandia – kraj przeznaczenia

Do portu Shiraz przyjechaliśmy pociągiem. Rozmieszczono nas w barakach, w których czekaliśmy na przybycie statku mającego zabrać nas do Bombaju. Od Anglików otrzymałam polecenie podzielenia dzieci na grupy. Praca ta zajęła mi całą noc. Wreszcie wsiedliśmy na statek.

Kiedy dopłynęliśmy do Bombaju, okazało się, że dla naszego statku zabrakło miejsca w porcie. Staliśmy więc na redzie. Panował tropikalny upał. W kabinach było tak gorąco, że spaliśmy na podłodze. Trzeciego dnia holownik wprowadził statek do portu. W Bombaju przesiedliśmy się na okręt wojenny. Płynęli nim żołnierze z frontu włoskiego na urlop do Nowej Zelandii i Ameryki. Okręt ten osłaniały 4 kontrtorpedowce i 2 samoloty bombowe.

Pewnej nocy, kiedy spaliśmy wszyscy mocnym snem, nagle poczuliśmy silny wstrząs, tak mocny, że pospadaliśmy na podłogę. Na pokładzie panował ruch, który sygnalizował, że coś się zdarzyło. Rano od żołnierzy amerykańskich dowiedzieliśmy się, że okręt nasz był w wielkim niebezpieczeństwie. Płynęliśmy, bowiem po Oceanie Indyjskim, gdzie stacjonowało szereg łodzi podwodnych. Jedna z nich wysłała w kierunku naszego statku torpedę. Na szczęście zauważył ją konwojujący nas samolot, który dał sygnał ostrzegawczy i określił, pod jakim kątem okręt musi skręcić, aby uniknąć storpedowania. W ten sposób ocaleliśmy.

Jedzenie na statku było wyśmienite. W barze na talerzach i półmiskach uśmiechały się do nas potrawy z ryb, ale rzadko, kto je próbował. Chorowaliśmy, bowiem na chorobę morską. Nudności i torsje nękały niemiłosiernie, toteż z wielką ulgą po długiej, męczącej podróży (1.9.1944) powitaliśmy port Wellington, stolicę Nowej Zelandii.

Oczom naszym ukazał się jesienny, górzysty krajobraz miasta, byliśmy oczarowani jego pięknem. W porcie przywitał nas sam premier nowozelandzkiego rządu – Frazer.

Sympatyczny pan życzył miłego pobytu na obcej ziemi, zapewniając że wszyscy jej mieszkańcy będą odnosić się do nas życzliwie. Później, pod opieką nowozelandzkich pielęgniarek przeszliśmy do pociągu, który zawieść nas miał do Pahiatua – mieścił się tam Obóz dla Polskich Dzieci. Droga tam, była triumfalnym wjazdem Polaków do Nowej Zelandii. Na stacjach powiewały polskie flagi. Na jednej z nich pociąg zatrzymał się, zagrano wtedy polski hymn.

Po przyjeździe obejrzałam obóz – małe osiedle z kaplicą, szkołą, biblioteką i kinem. Magazyny zawalone były odzieżą dla dzieci, a w pobliskim sklepiku można było kupić najpotrzebniejsze rzeczy.

Na drugi dzień po przyjeździe odwiedził nas delegat rządu londyńskiego. Wszystkie nauczycielki otrzymały wtedy pierwszą pensję. Delegat bowiem wyraził życzenie, abyśmy kupiły sobie odpowiednią odzież i nie wyróżniały się ubogim strojem od tutejszej ludności. Niebawem zakomunikowano, że nadszedł czas rozpoczęcia roku w szkole podstawowej i licealnej. Zostałam kierowniczką szkoły żeńskiej, zaś kierowniczką męskiej Pani Skwarko. Mimo ciężkich przeżyć w Rosji, wszystkie dzieci uczyły się pilnie i przechodziły z klasy do klasy.

Nastała jesień, deszcze padały całymi tygodniami. Dzieci marzły i poodmrażały sobie ręce i nogi. W szkole było wtedy zimno, nieraz więc przeprowadzałam lekcje w swojej domowej kuchni. Dzieci przychodziły tam chętnie. Oprócz prawdziwego ciepła, szukały ciepła rodzinnego. Większość z nich jeszcze w Rosji rodzice oddali do polskich sierocińców, które powstawały tam u boku formującej się armii polskiej. Sami zaś nierzadko ginęli z chorób i głodu. Część spośród nich jednak ocalała. Dlatego, jak już wspominałam, poza zajęciami prowadziliśmy stale akcję poszukiwania rodzin naszych dzieci. Wielu ojców odnajdywaliśmy wśród żołnierzy przebywających na Bliskim Wschodzie. Sukcesem było np. odnalezienie ojca sześciorga rodzeństwa. Po rozwiązaniu armii przyjechał on do Pahiatua. Zaoferowano mu pracę oraz mieszkanie, gdzie mógł zamieszkać z dziećmi.

Na każdym kroku społeczeństwo Nowej Zelandii okazywało nam wiele troski i życzliwości. Na okres wakacji uczniowie byli zapraszani do rodzin nowozelandzkich. W ten sposób poznawali angielski oraz zawierali przyjaźnie.

Serdecznie witano przybywających do obozu gości. W roku 1945 odwiedziła nas żona Baden Powella. Z tej okazji przygotowano ognisko z harcerskimi zabawami i pieśniami. Zachwycona nimi Angielka powiedziała do polskich dzieci: „Nowa Zelandia jest dla was drugą ojczyzną, starajcie się dobrze uczyć i pracować, bo tu zostaniecie, aby poprawić naszą rasę”. Szczęście, że dzieci nie znały na tyle angielskiego, aby zrozumieć treść przemówienia. Zgodnie, bowiem z umową, przybyliśmy do Nowej Zelandii tylko na czas wojny. Przemówienie Pani Powell, było pierwszym zgrzytem w wielkiej przyjaźni nowozelandzko – polskiej. Zrozumieliśmy bowiem, że polskie dzieci zostały potraktowane nie jak poszkodowane przez los ofiary wojny, ale jako zastrzyk świeżej krwi wzmacniającej stare społeczeństwo.

Nieco później do naszego obozu przybył sam premier nowozelandzkiego rządu. Po tej wizycie polscy uczniowie wystąpili w Wellington. Ponieważ zbliżał się 3 maja, przygotowano spektakl pt. „Konstytucja 3 Maja”, a na zakończenie odśpiewano „Te Deum” i ku wielkiej radości przybyłych, piosenkę „My Bonny”, którą wzruszona widownia przyjęła z największym entuzjazmem.

Nadszedł 9 maja 1945 r. Tego dnia powzięłam myśl powrotu do kraju. Napisałam o tym do mojej bratowej do Poznania. Kilka miesięcy później bratowa doniosła mi, że mój mąż zmarł na tyfus brzuszny. Był to dla mnie i dla Zosi wielki cios. Przyjaciółka – Luna Krzyżanowska doradziła mi, abym grała na stojącej w kaplicy fisharmonii i w ten sposób koiła swój ból. Często więc mieszkańcy obozu mogli słyszeć moją grę przepełnioną uczuciem bólu i rozpaczy.

Coraz częściej mówiono o powrocie do Polski. Na wyjazd do kraju zapisałam się w styczniu 1946 r. Wyobrażałam sobie, że smutek trapiący mnie po śmierci męża ukoi się pośród rodaków. Wtem grom z jasnego nieba. Ksiądz Wilniewczyc ogłosił swój wyjazd z Nowej Zelandii. Był on naszym opiekunem duchownym, toteż było to dla nas duże przeżycie.

Opowiedział nam, że w Wellington dano mu do zrozumienia, że powinien zaprzestać praktyk w liturgii polskiej. Nowa Zelandia jest, bowiem krajem zamieszkałym w większości przez protestantów, a dzieci polskie które w niej pozostaną, nie będą miały możliwości praktykowania w liturgii katolickiej. Zniechęcony tym ksiądz podjął decyzję wyjazdu do Bejrutu. Ogarnął nas smutek. Zdaliśmy sobie sprawę, że został zamknięty pewien szczęśliwy etap naszego pobytu w Nowej Zelandii. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu księdza Wilniewczyca, żegnał go cały obóz. Osobiście odebrałam to wydarzenie jako wskazówkę dla siebie. Nabrałam przeświadczenia, że dobrze robię jadąc do Polski. Tymczasem trzeba było postanowić coś w sprawie przyszłości naszych wychowanków. Rząd Nowej Zelandii zapowiadał, że obóz w Pahiatua, będzie zlikwidowany. Do Polski mogły wracać tylko te dzieci, które odnalazły rodziny w kraju. W ten sposób wiele z nich nie wróciło już do ojczyzny. Z tego powodu było też dużo tragedii. Nauczycielki, które chciały wracać do Polski, przygotowywały się do tego pełną parą. Kupowały odzież, lekarstwa oraz przybory kuchenne. Ostatnie święta Bożego Narodzenia upłynęły nam w smutku i niepokoju. Dzieci wiedziały już, że nasz transport będzie gotowy w kwietniu 1948 r.

Tymczasem polskie władze obozowe próbowały zatrzymać mnie w Nowej Zelandii. Delegat rządu londyńskiego p. Zaleski prosił, abym pozostała. Nie proponował mi jednak żadnej pracy. Tym bardziej więc byłam przekonana, że powinnam wrócić do kraju.

Ostatnie miesiące mego pobytu w obozie wypełniła mi między innymi podróż do Dunnedin, gdzie zaproszona byłam wraz z chórem na koncert pieśni polskiej. Dyrektor miejscowego liceum zaprosił mnie i przyjaciółkę Lunę na herbatę. Opowiadał nam, że był w Polsce. Zapamiętał częsty widok pasących się gęsi. Słysząc to obecni w naszym towarzystwie Anglicy, wybuchnęli śmiechem. Zrobiło mi się nieprzyjemnie. – A nas w Nowej Zelandii uderzył widok baranów – odpowiedziałam. Wówczas zapanowała chwila milczenia. Ze względu na zakaźne choroby (Heine-Medina), które panowały szczególnie w okresie gorących miesięcy grudnia, stycznia i lutego, obóz nasz był terenem zamkniętym. Wyjątek uczyniliśmy dla Grzegorza Tredera. Jego dziad i babka pochodzili z Prus Wschodnich. Pod koniec XIX w. wsiedli na okręt mający ich zawieść do Ameryki. Nie dotarli tam. W tym bowiem czasie królowa angielska zaludniała Nową Zelandię. Odkupiła więc od króla pruskiego podróżujących statkiem Polaków, płacąc mu 5 funtów za każdego z nich. W ten sposób dziadkowie Tredera trafili do Nowej Zelandii.

Grzegorz odwiedzał nas ze swą irlandzką żoną. Podczas rozmowy bił się w piersi i z entuzjazmem wołał: „Jestem Polakiem, biłem się za Polskę !” Opowiadał mi, że w czasie I wojny światowej jako ochotnik w oddziałach nowozelandzkich na froncie francuskim został ciężko ranny.

Nadszedł wreszcie dzień wyjazdu. Pociągiem dojechaliśmy do dużego portu miasta Auckland. Po przepłynięciu równika odbył się bal połączony z występami dzieci polskich, które tańczyły krakowiaka. Bal trwał do białego rana. Ze względu jednak na męczącą nas chorobę morską, nie mieliśmy jednak siły, aby wziąć w nim udział. Wreszcie dopłynęliśmy do angielskiego portu Southampton, skąd pociągiem zawieziono nas do Londynu.

Tam brat Luny, malarz Władysław Krzyżanowski, pokazywał nam miasto.

Dwa dni później byliśmy już na „Batorym”, a po trzech dniach przybyliśmy do Polski.

W porcie powitał nas Mazurek Dąbrowskiego. 1 czerwca 1948 r. byliśmy w Poznaniu.


Wspomnienia Marii Jadwigi Żerebeckiej spisała i opracowała Agata Mianowska


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011