Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Australijskie wspomnienia

październik 2007

Rozmowa Juraty Bogny Serafińskiej z dr. Leszkiem Szymańskim – literatem i dziennikarzem – o jego podróży do Australii 50 lat temu


Australia – (Związek Australijski) członek brytyjskiej Wspólnoty Narodów, szóste pod względem powierzchni państwo świata, zajmujące cały kontynent. Nazwa Australia pochodzi od łacińskiego określenia Terra Australis (Ziemia Południowa). Badania wykazały, że Australia była zasiedlona 60 tys. lat temu przez Aborygenów przybyłych z Azji. Biały człowiek pojawił się dopiero w XVIII wieku (przybysze z Anglii, Szkocji, Walii). Australia. To kontynent, po którym przez wiele miesięcy podróżował w drugiej połowie XX wieku dr Leszek Szymański.

Leszku, w wywiadzie na temat podróży na Filipiny wspomniałeś, że na emigrację zdecydowałeś się w roku 1958 będąc w Indiach. Chciałeś udać się do Australii – więc dlaczego najpierw pojechałeś na Filipiny?

– Nie było w tych zamierzchłych czasach bezpośredniego połączenia między Sydney, a New Delhi i samolot (śmigłowiec) leciał tylko do Manili, a przesiadka do Australii była za trzy dni… Z tych planowanych trzech dni zrobiły się trzy miesiące, ponieważ Filipińczycy byli niezwykle gościnni. Jak wspominałem, miałem konkretne oferty pracy, które dziś wydają mi się wymarzone. Dyrektor fabryki opon samochodowych, główny magazynier w składzie obuwia. Właścicielem sklepu i fabryki był Filipińczyk, ale jego żona była polską Żydówką. No i jeszcze była oferta zarządcy hoteliku dla turystów zza Żelaznej Kurtyny, tylko, że takowych nie było!

W Manili spotkałem Janosa Horvatha, działacza politycznego z czasów Rewolucji Węgierskiej. Ten mnie nakłaniał do wyjazdu do USA. Nawet wystarał się o zaproszenie z Departamentu Stanu. Ale to – jak powiadał Kipling – zupełnie inna historia.

Czy mógłbyś przypomnieć czytelnikom jak doszło do podjęcia decyzji o emigracji?

– Po tym jak dotarły do mnie wiadomości o „reformach” we „Współczesności” i po tym, jak ani jeden z mych reportaży z Indii nie został wydrukowany, domyślałem się, co się święci. Ambasada zaczęła się dopytywać o moje adresy. Wyglądało na to, że partia potrzebowała mnie jako szyldziku. Łączyło się to ze wstąpieniem do PZPR. Wtedy to właśnie spotkałem w New Delhi Bolesława Wierzbiańskiego, przyszłego założyciela nowojorskiego „Nowego Dziennika” i Arthura Koestlera. Obaj mnie namawiali do pozostania za granicą. Koestler przedstawił mnie przewodniczącemu miejscowego oddziału „Kongresu Wolności Kultury”, Prabhagar Padhya, który wystarał się o pieniądze na bilet samolotowy, a Robert Menzies, Premier Australii mnie zaprosił. Pomógł trochę Jerzy Giedroyć, płacąc mi zaliczkę za książkę, której nigdy potem nie wydrukował. Książka (zbiór opowiadań z czasów „Współczesności” plus opowieści z życia polskich emigrantów w Australii) miała mieć tytuł „Ucieczka Pod Zwrotniki”, przedmowę napisał Stanisław Rembek, jeszcze w Polsce. Umowa była podpisana bodaj z wydawnictwem Czytelnik, ale tylko na opowiadania „współczesnościowe”. Giedroyć nie wydrukował tego, ze względu na brak szumu wobec mej osoby. Ale zaliczkę skrupulatnie odliczał z moich artykułów w „Kulturze”. Książka ostatecznie ukazała się nakładem Bolesława Świderskiego w Londynie i Sydney jako „Escape to the Tropics” i była umiarkowanym sukcesem. Dziś to klasyk tzw. literatury „Nowo-Australijskiej”.

Ale dlaczego zdecydowałeś się na emigrację do Australii? Czy nie rozsądniej by było udać się Anglii, która była wtedy centrum emigracyjnym?

– Widzę, że rzeczywiście nie uda się nam obyć bez dygresji. Prawdę mówiąc, od pewnego czasu rozglądałem się za możliwością wyjazdu z Polski, bo było dla mnie jasne, że dni względnej wolności „Współczesności” były na ukończeniu. Miałem możliwość wyjazdu do Berlina, ale wybrałem Indie. Nie bez wpływu na moją decyzję był pisarz australijski Gregor McHastie, którego spotkałem w Moskwie, w czasie mych kontaktów w sprawie „szmuglu” „Doktora Żiwago” Pasternaka. Był też w to wmieszany Sergio Angelo i Virgil (nazwiska nie pomnę).

Jak często wzmiankuję, bo to temat dość „delikatny”, nie chciałem wówczas prosić o azyl, by nie narażać kolegów i matki na możliwe przykrości. Proszę sobie przypomnieć ile hałasu było wokół Marka Hłaski i Andrzeja Brychta. W czasie pobytu w Indiach złożyłem więc podania o wizę emigracyjną w trzech ambasadach. W ambasadzie amerykańskiej powiedziano mi, że starania potrwają kilka lat, w angielskiej, że rozpatrzą moje podanie w ciągu trzech miesięcy, a w australijskiej natychmiast przesłano moją prośbę do Canberry i premier Robert Menzies polecił wydać mi wizę. Ambasada polska, jak mi poufnie doniesiono, miała zamiar skasować mi paszport. Nie było ani czasu ani pieniędzy na hamletyzowanie.

Otrzymałeś więc wizę australijską. Co było dalej?

– W drodze do Sydney ugrzęzłem w Manili, ale pobytu nie mogłem już przeciągać. Krępowałem się być „żelaznym gościem” różnych znakomitości, u których protegował mnie Roy Velasco i Ben (?) z Kongresu Wolności Kultury. Pracy menadżera fabryki opon samochodowych przez głupotę nie przyjąłem, podobnie jak magazyniera w fabryce butów i dyrektora hoteliku.

Więc w końcu wsiadłem do samolotu linii Quantas. Obok mnie siedział młody rudy Żyd, który właśnie wracał z Izraela z pracy w kibutzu. Ten mi od razu dał lekturę – numer „Kultury,” w którym był artykuł profesora Jerzego Zubrzyckiego o Australii. No i opowiedział mi jak to Andrzej Chciuk został z pisarza kucharzem i poradził mi, bym nie łudził się, że w Australii utrzymam się z pióra. Miły facet, ale zapomniałem jego nazwisko. Wysiadł w Melbourne, a ja leciałem do Sydney.

Jakie było Twoje pierwsze wrażenie po wyjściu z samolotu?

– Były dwa wyjścia. Pierwsze po paru godzinach lotu w Cairns. Do samolotu wpakowało się paru groźnych facetów w krótkich spodenkach i półkoszulkach. Bez ceregieli opryskali wszystkich pasażerów jakimś śmierdzącym środkiem dezynfekcyjnym i kazali wysiadać. Odeskortowano nas do biura. Pamiętam portret królowej Elżbiety jako młodej dziewczyny. Tam zbadano nam dokumenty i po paru godzinach pozwolono wsiąść ponownie do samolotu. Lecieliśmy nad płaską pustynią bez rzek, piasek był rudy, jak włosy mego towarzysza podróży.

Chyba pod wieczór samolot wylądował w Sydney. Znów skrupulatne badanie celne. Zarekwirowano mi świnkę z bambusa, dar pani minister kultury. Znów nie pomnę nazwiska, mówiła wspaniale po hiszpańsku. Wstyd mi było, bo ja do tej pory, ledwo się jąkam w tym języku.

W Sydney były jeszcze wtedy tramwaje i policja konna. W parkach kangury. Pod wieczór niezliczone chmary papużek i papug podnosiły niesłychany rejwach. Gnieździły się na drzewach, głównie europejskich. Ale to późniejsze wrażenia...

Czy ktoś pomagał Ci urządzić się w nieznanym dla Ciebie kraju?

– Na lotnisku czekał na mnie bardzo cierpliwie, chyba parę godzin pan, wysłany przez Ryszarda Krygiera, przedstawiciela Kongresu Wolności Kultury. Po pięćdziesięciu przeszło latach, trudno pamiętać nazwiska osób, którym należy się moja dozgonna wdzięczność. Wstyd mi! W każdym razie ten pan zawiózł mnie do Domu Polskiego w Ashfield, dzielnicy Sydney. Mieli tam pokoje dla Polaków, którzy wracali po sezonie pracy w buszu. Mieszkanie i wikt zapewnił mi nieoceniony redaktor „Wiadomości Polskich, Jan Dunin Karwicki (JDK).

W Sydney zaopiekował się mną Dzidek Burasiewicz (AK) i jego żona Zofia. Księdzem parafii był mądry kapłan Wojciech Sojka. W Sydney byli też Władysław Ryszkowski – bohater AK, Józef Drewniak – gwiazdor Opery Sydnejskiej (jest ojcem chrzestnym Józia), Zbigniew Jasiński – słynny autor wiersza „Żądamy amunicji”, mieszkał w pobliżu Sydney, Andrzej Chciuk w Melbourne, Jerzy Narejko – znany tancerz, aktor i śpiewak kabaretowy pracował ze mną w kuźni na Redfern. Jurek Steinmetz wraz ze mną był podporą „Wiadomości Polskich”. Pisywał tam też Eugeniusz Bajkowski. Bracia Iwańczakowie – Staszek i Mietek – wydawali nieugięty „Nurt”, w którym byłem sekretarzem redakcji, a wielką rolę odgrywała młodociana żona Mietka, Krysia. Dziś milionerka i moja sąsiadka. Ze znanych postaci byli też: p. Malcharek, dziennikarz i działacz polonijny (który przewodniczył grupie aktywnych działaczy z Tasmanii), Adam Polowiec, Juliusz Kleeberg i bodaj Adam Poniński, no i oczywiście JAN DUNIN KARWICKI. Dr Goldszlag leczył nas za darmo (wyemigrował do Australii jeszcze z C.K. Austrii).

Więc w Australii była wtedy duża Polonia? Skąd wzięli się tam Polacy?

– Polacy byli pierwszą wielką falą emigracji nie anglosaskiej i nie irlandzkiej. Była to głównie emigracja żołnierska. Wielu Szczurów Tobruku osiadło na Tasmanii. Łączyło ich braterstwo broni z Tasmańczykami.

Australia była kiedyś miejscem zesłania, jak Sybir, nie tylko dla kryminalistów, lecz i przestępców politycznych. Zwłaszcza Irlandczyków. Najgorszą kolonią karną była Tasmania, wtedy zwana Van Diemen's Land.

Przez wiele lat Australia słynęła z White Australia Policy, czyli tylko dla Białych. Obecnie jest tu wielu Azjatów. Nie mówiąc o dzielnicy chińskiej w samym śródmieściu, Bankstown wygląda bardziej po wietnamsku niż „city”. Ale po moim przyjeździe do Australii i prawie roku pobytu w krajach azjatyckich uderzyło mnie, że tłum Sydnejczyków mógłby by być z powodzeniem tłumem Warszawiaków. Z tą różnicą, że dziewczęta nosiły przykrótkie spódniczki, a wszędzie było pełno utrapionych „bush flies”.

Gdzie mieszkałeś w czasie pobytu w Australii? Jak wyglądała Twoja sytuacja materialna? Czy podjąłeś pracę zarobkową? Słyszałam, że wykonywałeś bardzo oryginalne prace, a przede wszystkim byłeś poszukiwaczem złota?

– O pracę było stosunkowo łatwo, ale fizyczną. Nota bene, pokój i stołówkę załatwił mi redaktor „Wiadomości Polskich” Jan Dunin Karwicki zwany krótko JDK. Wkrótce zaopiekował się mną Dzidek Burasiewicz i cały Klub Inteligencji Polskiej. Po paru tygodniach JDK znalazł mi pracę przy pieczeniu biszkoptów w Coorabong. Przy Australian Missionary College, Adwentystów Dnia Siódmego, który mieścił się w buszu. Stąd pogłoska, że zostałem misjonarzem. Praca była ciężka fizycznie i bardzo monotonna. Więc wkrótce dołączyłem do grupy poszukiwaczy złota. Jednak większość tego drogocennego metalu była już dawno znaleziona. Obecnie złoto wydobywają maszyny. Ale w strumieniach znajduje się ziarenka, albo czasem nawet grudki złota. Prócz tego w kupach ziemi zostawionych przez pierwszych „diggers”, czasem jest złoto przez nich przegapione, no i przez Chińczyków, którzy starannie te pozostałości przeszukiwali. Można było też znaleźć opale, ale to kwestia szczęścia.

Krótko mówiąc – po paru miesiącach ciężkiej pracy zwrócił się nam koszt ekwipunku i wyżywienia, z małą nadpłatą. Nota bene, złoto w Australii odkrył Paweł Strzelecki, ale gubernator Gipps nakazał mu to trzymać w ścisłej tajemnicy pod groźbą natychmiastowej deportacji.

A jak wyglądało strzyżenie baranów? Podobno odnosiłeś sukcesy?

– Byłem już głęboko w buszu. Muszę tu wyjaśnić, że termin „busz” jest dość giętki. Zasadniczo jest przeciwstawieniem miasta, oznacza prowincje lub nawet małe miasta. Busz właściwy to las eukaliptusowy. Są niezliczone odmiany eukaliptusów. Buszują w nich koale, które żywią się liśćmi tych drzew. Mimo rozbrajającego wyglądu są obdarzone pazurami jak ze stali. Mówiąc jeszcze o buszu... między ptakami słynie kokubarra, która śmieje się śmiechem szaleńca. Gdy pierwszy raz te dźwięki usłyszałem, pomyślałem, że jakiś wariat uciekł z zakładu dla obłąkanych.

Poza buszem istnieje „outback” i olbrzymie pastwiska. Akurat zaczynał się sezon strzyżenia owiec. Ludzi tam brakowało. Każda fajtłapa mogła znaleźć pracę. Mnie zrobiono wpierw pomocnikiem kucharza. Gotowałem w kotle podstawowy napój wrzucając tam kilka funtów herbaty. Później awansowałem na pomocnika w dawaniu „szampu” owcom. Owce wcale nie było łatwo zagnać do zagrody. Celowali w tym cowboys Aborigines. Do pomocy mieli australijskie owczarki, bo „bezszerstne” psy dingo nie nadawały się do tej roli.

Owce trzeba było wpierw wymyć, to była moja praca. Oczywiście jako jednego z wielu. Następnie sprawni strzygacze „obrabiali” zwierzaki w zawrotnym tempie. Niektórzy zwykłymi nożycami. Inni elektrycznymi. Ja głosowałem za elektrycznymi. Tak skończyło się kąpanie baranów. Proszę nie myśleć, że owce są pokorne. Szalały, wierzgały. Sprawni strzygacze jakoś je dosiadali i łapali za łby i rach ciach z puszystego kłębu wełny powstawało coś w rodzaju chudego dingo. Ja częściej byłem maltretowany przez barany, niż ich fryzjerem. Moi „mates” mieli niezły ubaw. Chyba trzymano mnie dla rozrywki. Mimo to dość dobrze zarobiłem.

Słyszałam, że pracowałeś też przy ścinaniu trzciny cukrowej?

– Praca przy wycinaniu trzciny cukrowej w Queensland była niesłychanie ciężka. Pracowało się w maskach i długich gumowych butach w wypalonej trzcinie, gdzie jednak było nadal pełno rozmaitych gadów i insektów. Ledwo dozipałem do końca sezonu. Zarobek bardzo dobry. Wróciłem więc do Sydney, gdzie miałem zapewniony cały szereg prac. Byłem pomocnikiem palacza na NSW Railways. Później pracowałem w Redfern – remizie parowozów. Oczywiście cały czas Jurek Sztajmec i ja pisaliśmy do „Wiadomości Polskich” za darmo i poświęcaliśmy się pracy społecznej. Taka to była wtedy atmosfera życia na emigracji. „Wiadomości Polskie” ledwo zipały i uważaliśmy za nasz obowiązek podtrzymywanie polskości.

Jakie rejony Australii zwiedziłeś? Czy byłeś w różnych strefach klimatycznych?

– Głównie byłem w New South Wales, trochę w Queensland, gdzie dotarlem do Great Coral Reef; mały wypad do Melbourne – stolicy stanu Victoria. Melbourne sprawiło na mnie wrażenie Londynu sprzed stu lat (sądząc ze zdjęć, no bo stu pięćdziesięciu lat jeszcze nie mam). NSW jest pół-tropikalne, Queensland zupełnie tropikalne, a Victoria to klimat raczej umiarkowany.

Planowałem jeszcze wyjazd na Tasmanię, która była ulubionym zakątkiem Strzeleckiego i dużo o niej pisał. Nie udało mi się zrealizować tego zamierzenia, czego do dzisiaj bardzo żałuję.

Czy spotkałeś Aborygenów? Czy to właśnie wtedy miałeś pierwszy kontakt z kanibalami?

– Wtedy uważano „Aborigines” za wymierającą rasę. Było ich trochę w Woloomooloo. Miejscowość, a raczej wtedy dzielnica Sydeny z najwieksza ilością samogłoski „o”. Więcej ich było w buszu i na farmach. Znakomici kowboje i strzygacze owiec. No i w Queensland. Ci, z którymi się spotkałem, byli całkowicie cywilizowani. Kanibale byli na wysepkach South Pacyfiku. Nie powiem jakich. Przynajmniej na razie....

Aborygeni są obecnie traktowani jak „święte krowy”, choć kiedyś truto ich jak szczury. Ich „resztki” na Tasmanii oglądał Strzelecki i zostawił szczegółowe notatki.

Obecnie Aborygeni mają wszelkie prawa i ułatwienia. Mają swoje obrządki. Słynne jest „Walkabout”. Ogarnia ich jakaś mania wędrówki. Rzucają pracę, domy itp. i po prostu idą. Maja bardzo oryginalne rysunki, ochra. Ich bardowie snują opowieści stojąc na jednej nodze, tak jak to radził pisać Ernest Hemingway.

Środek Australii to pustynia, po której kołaczą się Aborygeni, ci których tryb życia nie zmienił się od tysięcy lat. Potrafią gonić chmurę by złapać deszcz Doskonałą powieść na temat wymierających Aborygenów napisał Xavier Herbert.

Jakie teksty pisałeś w czasie pobytu w Australii i gdzie publikowałeś w tym czasie?

– Moja książka „Living with the Weird Mob” przedstawia życie emigranta w Australii, Anglii i USA. Dobrze przyjęta przez krytykę, gorzej przez czytelników. Zostało mi w pamięci, że określono ją jako mocną, gniewną i gorzką. Czyli to co cechowało „Współczesność” w Polsce. Tylko bez dwuznaczników i pisania pod cenzurę. Również „Escape to the Tropics” określono jako bigos polsko-australijski. Stała się nawet Książką Tygodnia! „On the Wallaby Track” to opowiadania przygodowe. Bardzo popularne na całym świecie, zwłaszcza w Holandii, ale nigdy nie wydane w formie książkowej. Tak czy owak jakoś wpadłem też do Literatury Australijskiej bo figuruję w Oxford Dictionary of Australian Writers jako Leszek Szymanski, no i jako amerykański pisarz w „Gala”.

Moja powieść w odcinkach „Narzeczone z ogłoszenia” była drukowana chyba w całej prasie świata polonijnego. Mój jedyny wypad w „romans”. Dziś to poważna książka z życia Polonii australijskiej lat 60-tych „Such Was Life”. Opracowałem też pierwszą wersję epopei dokończenia „Końca Zgody Narodów” no i wspomniane już reportaże „Pieszo przez Indie”, i mnóstwo artykułów dla „Wiadomości Polskich” i „Kultury”, opowiadania dla „Wiadomości” i „Kroniki”, i londyńskiego „Dziennika Polskiego”. Miałem liczne przedruki, o których dowiadywałem się tylko przypadkowo.

Wiem, że w Indiach odżywiałeś się głównie bananami i mlekiem kokosowym. A jak było w Australii?

– Ponieważ jadam to co tubylcy włączając kanibali, nigdy nie miałem kłopotu z posiłkami, a nawet ich trawieniem. Dyzenteria, jak do tej pory, mnie ominęła. Raczej miałem problem ze znalezieniem pieniędzy na posiłki. Mówię tu głównie o Indiach i Filipinach.

W Australii było okropne anglosaskie żarcie. Chleb jak wata, wszystko spaskudzone. Jedynie herbata diabelnie mocna i wspaniała. Także doskonałe piwo. Do dziś dnia pijam te trucizny. Acha, sery i befsztyki znakomite, nawet taki wegeterianin jak ja nie oparł się pokusie. Słynie też Australia z win, ale to nie mój napitek. Nota bene, dziś w Sydney aż się roi od europejskich delikatesów, prócz tego chińskie i wietnamskie restauracje, no i indyjskie. Zanika monotonne angielskie jedzenie, chociaż pozostały znakomite fish and chips – do dziś dnia, choć nie zawsze, zawijane w gazetę! (gazeta dodaje chyba ekstra smaku?). W Australii zarabiałem stosunkowo dobrze, tak, że gdybym nie marnował czasu na pisanie powieści, artykułów i nie poświęcał się pracy społecznej, żyjąc oszczędnie, dziś byłbym stosunkowo zamożnym człowiekiem. Co zgryźliwie poddaję pod uwagę naszym władcom kulturalnym, dziś jak na ironię zajętym budową posągu Norwida!

Czy miałeś czas na zwiedzanie i podziwianie flory i fauny? Czy to prawda, że kangury spacerują w Australii po ulicach nawet w dużych miastach?

– Wybacz, że się powtarzam, bo flora i fauna to nie moje „koniki”. Na ulicach nie ma kangurów, ale pełno ich w parkach. Są dobrymi bokserami, niebezpiecznymi, choć nie agresywnymi. Koala są urocze, ale drapią, bo pazury mają jak z żelaza. Żrą tylko liście eukaliptusa. Cały busz to rozmaite odmiany eukaliptusa. Pełno węży, pająków i innego paskudztwa. Kiedyś wyniosłem z mieszkania futrzanego pająka wielkości piłki tenisowej! Podobno niejadowity. Struś emu jest chyba największym ptakiem na świecie, ale zapomniał fruwać. Pełno papug i papużek, nawet w środku miasta.

Co słyszałeś na temat planowanej zmiany nazwy Góry Kościuszki?

– Góra Kościuszki to nazwa nadana przez Strzeleckiego. Podobno tubylcy chcą zmienić nazwę na coś w ich języku. Strzelecki odkrył Ziemię Gippsa. To wielka postać w historii podróży i nauki, prawie u nas nieznana, często oczerniana w Australii. Lech Paszkowski napisał doskonałą biografię Strzeleckiego (ale ja lepszą), która polemizuje z książką paszkwilem Helen Henney wydaną 50 lat temu! Paszkowski dokonał też kolosalnej pracy „Polacy w Australii i Oceanii”. Na pewno należy mu się za to nagroda Josepha Conrada. Pisząc o Polakach w Australii i Oceanii zaprzepaścił własną karierę poetycką. To chyba największe poświęcenie dla pisarza!

Podobno Australijczycy mają tak jak my swojego Janosika, z tą różnicą, że jego bronią jest bumerang?

– Ned Kelly to rodzaj Janosika. Podczas napadów na banki i transporty złota nosił zbroję własnoręcznie wykutą z żelaza. Bumerang to prawdziwy wynalazek australijski

Czy to prawda, że niewiele brakowało abyś ożenił się a Australijką?

– Dzięki mnie B... trafiła do literatury, no i ją wzbogaciła. Nie powiem nic więcej, bo to była bardzo zawikłana i dziwna historia, zbyt wiele możliwości do nieporozumień, a bez szczegółowych wyjaśnień wyniknąłby galimatias. B... została nie tylko czołową pisarką, ale jest żoną naprawdę wybitnej osobistości. Dobrze, że się trzymała z daleka ode mnie, ale nie od literatury.

Czy brałeś pod uwagę, aby osiedlić się w Australii na stałe?

– Do dziś dnia piastuję obywatelstwo australijskie. Do Anglii wyjechałem, bo to była Mekka pisarzy anglojęzycznych. No i był tam Kedar Nath, i mogłem ewentualnie ściągnąć tam matkę.

Do USA zwabili mnie – jak wspomniałem – Janos Horvath i Bolesław Wierzbiański. Myślę, że mimo wszelkich honorów jestem bardziej znany i szanowany jako pisarz w Australii niż w Polsce. Tak więc do USA wpadłem przypadkiem i ugrzęzłem. Ale to ponownie zupełnie inna historia....

Jaki by konkretny powód tego, że po kilku latach postanowiłeś wyjechać z Anglii do USA? Kiedy dokładnie to było?

– Chyba w 1965. Już nie mogłem odwlekać wizy amerykańskiej. Rząd się zmienił. Departament Stanu nie mógł znaleźć swego listu zapraszającego. Janos Horvath wykładał gdzieś daleko. Bolesław Wierzbiański był zajęty montowaniem „Dziennika”. Dostałem pracę w „Pitsburczaninie”. Nie mogłem odżałować Australii i Pacyfiku, ale wyjechałem do Los Angeles. W Los Angeles przyjaźniłem się z Markiem Hłaską. Pisaliśmy powieść, jego ostatnią. Był też i Henryk Grynberg. Romek Polański akurat wybył... Byli Marek Niżyński i Andrzej Krakowski oraz Czesław Banasiewicz i, ze starszych, Stefan Pasternacki, Otto Lauterbach, Leonidas Ossetyński… A z innej parafii Witek K... oraz genialny rzeźbiarz – Szukalski.

Dziękuję za rozmowę. Jeśli pozwolisz, to może o Anglii i Ameryce porozmawiamy następnym razem.

Wywiad przeprowadziła Jurata Bogna Serafińska

Warszawa 2007

Dr Leszek Szymański (doktorat z historii, PUNO, Londyn, licencjat (bachelor degree) z polonistyki w London University, magisterium z politologii California State University USA), literat, dziennikarz, założyciel i pierwszy redaktor naczelny legendarnego pisma „Współczesność”.

Po wyjeździe z Polski w roku 1958 trafił przez Indie, Filipiny, Australię i Anglię do USA, gdzie mieszka obecnie. Na jesieni 2006 roku odwiedził Polskę z okazji obchodów pięćdziesięciolecia powstania „Współczesności”.



Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011