Strona powstala 27.08.2001  
  Strona Glowna Kontakt O stronie Ogloszenia Szukaj: wedlug slow kluczowych - wedlug pytan


 

Publikowane tu felietony Krzysztofa Deji ukazuja sie w prasie polonijnej w Australii. Znakomicie ilustruja zycie codzienne Polonusow w Krainie Oz.

Pewne wspomniane tu fakty lub zjawiska, zrozumiale dla tubylcow, moga byc niejasne dla czytelnikow z Polski. Prosimy o zadawanie pytan.

FELIETONY 3

 

<< Wczesniejsze felietony

Talent

Grzybobranie

Caddie

Nastepne felietony >>


Talent

Kiedy ostatnio wpadałem do Zenka, Maggi zawsze siedziała przy komputerze. Stukała i stukała w klawiaturę, aż któregoś dnia zapytałem, co ją tak do tego komputera przywiązało.

      -     Pozazdrościłam Clintonowej – odpowiedziała z tajemniczą miną – i postanowiłam też wydać książkę.

Trzymała w rękach pokaźnej wielkości manuskrypt, który zamierzała wysłać do największych wydawnictw w kraju.

-          Słyszałam że tamta miliony na swojej książce robi – mówiła o ostatnio wydanej książce Hilary Clinton „Living History” . - Ja na początek  zadowolę się tysiącem dolców – wyznała, podając mi stertę kartek. – Wiem że trochę piszesz to przeczytaj moje opowiadania. Może słowo wstępne skrobniesz – powiedziała jednym tchem.

-          O.K. – przytaknąłem – przeczytam, pomyślimy.

Tytuł „ Hollywood i polityka” sugerował że przez najbliższe wieczory obcował będę z gwiazdami polityki i szołbiznesu – co często się ze sobą pokrywa w ostatnich czasach.

Manuskrypt składał się z kilkunastu nie powiązanych ze sobą opowiadań. Otworzyłem na chybił-trafił i natrafiłem na: „Niemały biały domek”.

        „...Jerzy W. Krzak z dezaprobatą wyrażał się o swoim poprzedniku:

-          Nie dość że demokrata to jeszcze upodobania do męskich akcentów miał – krytykował, siedząc w pokoju owalnym. – Nie myślcie państwo że ja tak psioczę ze względu na ojca. To tu, tfu...- z grymasem na twarzy opowiadał – musiałem wszystkie meble wymieniać. Podrapał stół tym swoim saksofonem i dziury cygarem powypalał. – Jego podniecał maskulinizm. Kobiety musiały mieć coś męskiego. Nie chcę być gołosłowny – powiedział J.W.Krzak – oto dowody:

Żona – Hilary (ten od okularów z czytanki).

Sekretarka – Karol (było paru wielkich).

Kochanka – Lewiński (dotychczas nieznany).

-          Mimo że z wyglądu kobiety, ale kto ich tam naprawdę wie – powiedział lekko wzburzony.- Co więcej:

Kucharka – Marian (był już jeden w rządzie).

Córka – Chelsea (klub footbolistów).

Kotka – Tiffany. Chcecie więcej?!

-          Nie ! – wykrzyknęli zgodnym chórem zgromadzeni dziennikarze.”

 

No...dobre... - pomyślałem – interesujące, wręcz odkrywcze. Takie nagromadzenie faktów, metaforyczne ujęcie tematu, nieźle się zapowiada. Przerzuciłem kilka stron dalej, trafiłem na następną powiastkę pt. ”Michał Pan”:

      „...Michał Jackowy rozmawiał z Elżbietą Krawiec chwytając się co pewien czas nerwowo za krocze.

-          Co ci Michał? – pytała zatroskana Elżbieta.

-          Nic to – rzekł Michał – to mi tak z młodości zostało, kiedy to matuś moje gatki w proszku IXI prała.

-          Ja w takiej sytuacji, po prostu zmieniałam mężów – ze stoickim spokojem wyznała Elżbieta, zwana nie od parady Kleopatrą.

-          U mnie było gorzej – wyznał Michał – zacząłem blednąć od tego proszku, mniej więcej od środka ciężkości mojego wątłego ciała i promieniowałem w obydwie strony. Teraz to tylko włosy na głowie i paznokcie u nóg pozostały czarne...

-          A ja tak liczyłam że mógłbyś być moim ósmym – powiedziała łagodnie, opuszczając przy tym wstydliwie sztuczne rzęsy.

-          Dziewiątym – wyjęknął Michał.

-          Hm...ósmym, Michasiu – zapewniała go – za Ryszarda, to ja dwa razy wychodziłam..”

 

Przy ostatnich sekwencjach tego opowiadania tak mnie sen zmorzył, że ledwo dotarłem do końca.

No niezłe...rośnie nam druga Danielle Steel. Tyle co tamta, to pewnie Maggi nie zarobi, ale nieźle się zapowiada – pomyślałem, smacznie zasypiając.

 

                                                  Wasz Chris

 

 

powrot do gory

Grzybobranie

Lubię wyprawy na grzyby, a szczególnie w towarzystwie Maggi i Zenka. Krocząc w ostępach leśnych w poszukiwaniu rodziny maślaków czy rydzów, toczymy nieraz fascynujące i zażarte dyskusje na tematy kultury i sztuki. Wyglądamy przy tym niecodziennie a prawdopodobnie i groźnie: w cienkich, białych rąkawiczkach sanitarnych, w celu ochrony palców przed trwałym zabrudzeniem, wyposażeni w nożyki zwane przez Zena – kozikami, i plastykowe torby z supermarketu. Miejscowi Aussies zdążyli się chyba już przyzwyczaić do naszego wyglądu, bo nie widać z ich strony jakiejkolwiek reakcji . Być może, kiedy już nas wyminą, swoimi 4WD, czy ute, pukają się szyderczo w czoło. Ale czego oczy nie widzą,...

Maggi w dziedzinie zbieractwa leśnego jest bezkonkurencyjna. Zawsze ma już pełną torbę, kiedy my z Zenkiem do połowy dociągamy. Ale za to wzbogacamy się intelektualnie naszą dyskusją.

Na moje utyskiwania, na brak w naszej nowej ojczyznie architektury barokowej którą tak lubię, Zen z miejsca ripostuje:

- Nie po to emigrowaliśmy taki kawał do nowego kraju, aby teraz za barokiem    wzdychać. Jak ci brak staroci to wybierz się w niedzielę na pchli targ. A swoją drogą, z tym barokiem to było trochę zamieszania – stwierdził zagadkowo.

- Co masz na myśli?

- Czy słyszałeś o Wicie Stwoszu? – egzaminował Zen.

- Głupie pytanie – rozłościłem się - najsławniejszy rzeźbiarz polski, czy ktoś nie zna ołtarza w kościele Mariackim w Krakowie?

- Nie taki on polski i nie taki sławny. Owszem teraz, ale w przeszłości...

- Co ty opowiadasz?! – zdenerwowałem się na dobre.

- To ty prawdziwej historii nie znasz – kontynuował Zen – Wit, naprawdę nazywał się Veit Stvos. Był zdolnym człowiekiem, ale miał pecha. W Norymberdze gdzie mieszkał zapanowała nowa moda - gotyk. A on był rzeźbiarzem barokowym.

- Co ty ..., przecież gotyk był pierwszy – zaprotestowałem.

- Nie przerywaj – obruszył się Zen – nie zaprzeczysz przecież że był rzeźbiarzem barokowym. A w jego mieście jak już wspomniałem wszystko było w gotyku. Co się za robotę złapał to go miejscowy biskup przeganiał mówiąc: „Nie będziesz mi tu gotyckiego kościoła barokiem zachwaszczał”. Oburzony Veit opuścił rozinne strony i zaczął emigracyjną wędrówkę.

Przybył do Bazylei, a tam podobna sytuacja – bezrobocie dla artystów barokowych. Pokręcił się trochę i wyjechał do Strasburga. Tam to samo. Proponowali mu żeby się przekwalifikował; to zapisał się na kursy malarstwa i grafiki, ale nie bardzo mu to szło. Wyjechał do Wiednia. A tam klapa, żadnej roboty. Co miało być wyrzeźbione, już dawno skończone. Ktoś poradził mu -Kraków. Tam dopiero zaczynają się murować, bo do tej pory w drewnie gustowali, to napewno coś dla siebie znajdzie. Kościół Mariacki stał pusty, to Rada Miejska uchwaliła żeby na początek machnął główny ołtarz. Długo mu to szło, ale w końcu robotę skończył. Wszyscy byli zadowoleni do czasu, kiedy król dostał cynk, że Wit w gotyckim kościele barokowy ołtarz zainstalował. Zrobiła się afera, chcieli mu wages zabrać. W końcu poszli na ugodę. Stwosz zgodził się za free nagrobek na Wawelu, Kazimierzowi Jagiellończykowi machnąć. No i przez to nie mógł opuścić kraju. Musiał czekać aż jaśnie król umrze. I tak przesiedział w tym Krakowie 19 lat. No ale przynajmniej robotę miał.

Znowu zabawiliśmy dłużej na szerokiej polanie gdzie wysypała cała kolonia dziewiczych maślaków. Maggi zawzięcie cięła małe, lepkie grzybki, przysłuchując się naszej rozmowie. Zaimponował mi Zen swą rozległą wiedzą z historii sztuki, ale nie jednym mnie już zaskakiwał.

-   Czyli już na początku XVI wieku, barok nie był łatwym kawałkiem chleba – podsumowałem.

 

Wasz Chris

 

Caddie

Od paru tygodni Zenek zanudzał nas nową pasją, którą zaraził się od swojego bossa z pracy. Ten zapalony golfista-amator, postanowił wyuczyć Zenka na osobistego tragarza, zwanego caddie. Caddie zwykle dźwiga, czyści i opiekuje się ekwipunkiem golfisty, jak również doradza mu w trakcie gry. Zenek bardzo się przejął swoją nową rolą i całymi dniami studiował filozofię golfa.

Przeczytał kilka książeczek, wgłębiając się w tajniki terminów golfowych, zagrywek, sytuacji, regulaminu i zapisu. Jest tego tak dużo że głowa pęka. Maggi wręcz unikała Zenka ostatnio, jak przykrego zapachu. Ja wpadałem kurtuazyjnie na godzinkę i cierpliwie go słuchałem. Jego: 3 par, birdie, putter, wedge, 3-wood, 5-iron, double-bogey, i tym podobne... że ti to nie herbata, tylko pierwsze uderzenie do poszczególnych dołków z małego plastykowego bolca. A eagle to nie drapieżne ptaszysko przelatujące właśnie nad polem golfowym, ale zrobienie dołka o dwa uderzenia mniej niż przewidziano, a albatross, to o trzy mniej itp. A na przykład, zrobienie w par3 eagle, to już hole-in-one, a za to często są wyznaczane dodatkowe nagrody pieniężne. Przyznaję, jest to czarna magia. Chyba tylko Anglicy mogli coś tak skomplikowanego wymyślić.

Zen na dobre zaczął się przygotowywać do swojej nowej roli. Boss opowiadał mu że zagra w zawodach, gdzie wystąpią również zawodnicy profesjonalni, tak że poziom będzie bardzo wysoki.

Ja  i Maggi, naśmiewaliśmy się na początku z Zenka że wystąpi w roli wielbłąda, o co ten się nawet na nas obraził, ale później próbował nam ignorantom wyjaśnić, że kadi to poważna i odpowiedzialna rola doradcy golfisty. A taki na przykład caddie Tigera Woodsa, to kupę pieniędzy zarabia i często z nim robią wywiady. Co więcej, tak pochłonęła Zenka ta zabawa, że zaczął nas egzaminować:

-          Jaki club należy użyć kiedy piłka wpadnie w bunker?

-          Co to znaczy five-under?

-          Jak wygląda chipping, a co to drop shot?

Pytania przyprawiające nas o ból głowy, bo pojęcia nie mieliśmy jak z tego wybrnąć. Maggi zaczynała już poważnie rozważać, rozstanie z małżonkiem. Mieszały nam się pojęcia: fairway z fairplay, putting z pettingiem. A Zen nas dręczył.

Nadszedł wreszcie czas zawodów.

Zaopatrzeni przez Zenka w karty wstępu, pojechaliśmy z Maggi na pole golfowe.

Zen udał się tam znacznie wcześniej, aby dobrze przygotować sprzęt bossa. Przed wyjściem doradził nam abyśmy nie stali przy jednym dołku, czy siedzieli przy finałowym green, tylko towarzyszyli Zenkowi który wraz z bossem przeprawi się przez 18 dołków. W ten sposób będziemy mieli full picture, jak to się wyraził Zenek.

Muszę przyznać, że szczerze mu współczułem. To prawie 7 kilometrów marszu. Ja z Maggi ledwie wyrabialiśmy, a Zen z tym tobołkiem wypełnionym żelastwem (samych irons miał dziewięć). Ciągle czyścił białym ręcznikiem (po kryjomu wyciągniętym z szafy), brudne kije golfowe, za każdym razem przecierając też piłeczkę; ledwie dyszał podążając za swym energicznym bossem.

Wszystko szło względnie dobrze do 4 dołka. Kiedy to Zen doradził bossowi aby ten zamiast pitching-wedge, użył 7-iron ze względu na przeciwny wiatr. Piłka z kosmiczną prędkością minęła chorągiewkę na green, i wpadła w tzw. Water hazard, czyli po prostu do małego stawu.

Na dziewiątym Zen popełnił następny błąd, myląc puttera z driverem. Na dziesiątym, też się nie popisał wyrywając kilka małych krzewów, tarasujących prostą drogę do celu. Za ten wyczyn, boss został ukarany dwoma karnymi punktami (two-shots penalty). A furię złości wywołał u swojego szefa chęcią rekompensaty za poprzednie uchybienia. A mianowicie, wepchnął drzewcem chorągiewki piłkę do dołka, uważając chyba że nikt jego ruchu nie zauważy. I upierał się do końca że sama wpadła. Oczywiście, boss został zdyskwalifikowany, a Zen wyleciał na zbitą ... (czymkolwiek by się to nie nazywało) z funkcji kadiego.

Po tym incydencie Zenek już nigdy nie wspominał o golfie.

Teraz, tylko częściej wraca z pracy z bólem głowy.

 

            Wasz Chris

 

powrot do gory