Strona powstala 27.08.2001  
  Strona Glowna Kontakt O stronie Ogloszenia Szukaj: wedlug slow kluczowych - wedlug pytan


 

Jacek byl (i chyba nadal jest) czytelnikiem niniejszej strony.  Korespondowal za mna, zadawal pytania, az pewnego dnia zadzwonil do mnie ... z Adelajdy.

Jacek przyjechal tu wraz z rodzina, aby dokonac weryfikacji swych marzen, wyobrazen i zdobytej wiedzy o Australii, z australijska rzeczywistoscia.

Zgadzam sie, to najlepszy sposob, aby dowiedziec sie prawdy.

 

SAMO ZYCIE - JACEK (Nasza Australia)
 

Odcinek 1   

Odcinek 2 - zaczynamy od poczatku (rok 1989) plus refleksje o autach

Odcinek 3 - uzyskanie wizy i ... zwyczaje na adelskich drogach

Odcinek 4 - przylot do Adeli i ... oko w oko z banda adelskich dresiarzy

Odcinek 5 - mala stabilizacja i ... bardzo duzo rozczarowan

Poszukiwanie miejsca za Wielka Woda - list do Jacka 

Odcinek 6 - Jak zostac nauczycielem - pisze zona Jacka

Refleksje na temat - list do Jackow

Ja tez zaliczam sie do nowej fali emigracji - list

Odcinek 7 - pif paf - strzela Jacek

Odcinek 8 - Zapowiada sie konfrontacja!

Odcinek 9 - Australia i medycyna - kuracje wstrzasowa aplikuje zona Jacka


Nasza Australia - odcinek 1

Dzisiaj jest 25.01.2003, a wiec jestesmy w Australii juz od 2,5 miesiaca – wyladowalismy dokladnie 13.11.2002.

Pisze jednak dopiero teraz , poniewaz dzisiaj jest pierwszy dzien , w ktorym mam czas zeby cos napisac no i  temperatura mi na to pozwala – komputer stoi w pokoju bez klimatyzacji, tak ze ostatnie pare dni bylo w nim nie do wytrzymania – nie mamy co prawda termometru ale jestem przekonany, ze bylo w tym pomieszczeniu okolo +30 stopni, czyli i tak o jakies 10 mniej niz na zewnatrz – niemniej jednak dla mnie troche za duzo zeby pisac cos na powaznie przy komputerze.  No i najwazniejsze moge teraz podzielic sie moimi wrazeniami z tego pierwszego okresu w sposob troche pelniejszy i bardziej spokojny – nie tak bardzo pod wplywem emocji danej chwili.

 Do tej ostatniej fali upalow myslalem, ze upal nie bedzie nigdy problemem, a jednak mylilem sie – jezeli kilka dni pod rzad jest w granicach +40 to naprawde trudno wytrzymac w pomieszczeniach bez klimy – na szczescie mamy klime w kuchni i w jadalni i mozemy sie tam przeniesc z materacami na noc – co tez robilismy przez ostatnie dwie noce.

To tyle tytulem wstepu. Ale wlasciwie to po co to wszystko pisze? Otoz przed wyjazdem z Polski, niemalze do ostatniej chwili caly czas szukalem w internecie najrozniejszych informacji i opowiesci z Australii. Jak tylko uszlyszalem w pracy, na podworku czy gdziekolwiek, ze ktos byl lub zna kogos kto byl w Australii itp., to od razu ruszalem na "wypytywanie".  A jednym z najwiekszych , najcenniejszych zrodel informacji o Australii byla strona Stana, na ktorej sa rowniez opowiesci i wrazenia roznych osob z pobytu w Australii.

Bedac jeszcze w Polsce poznalem kilka osob, a slyszalem o wielu, ktorzy mysla o emigracji do Australii i co za tym idzie szukaja wszelkich info o tym kraju. Mysle , ze te moje wrazenia, przeplatane pisanymi osobno wrazeniami mojej zony, beda w miare ciekawa lektura i przede wszystkim zrodlem informacji o Australii (na pewno nie tak obszernym jak strona Stana, ale to nie jest moim zamiarem – Stan mozesz spac spokojnie), - a jak nie, to moze bedzie chociaz dobrym proszkiem nasennym co czasami rowniez jest przedatne.

Jak patrze na ten caly okres wstecz, to pierwsze 7 tygodni byly w pewnym sensie koszmarem. Codziennie bylem posiniaczony psychicznie od "bicia sie z myslami",  czy wracac czy tez nie –mialem taka mozliwosc, poniewaz z moim zakladem pracy mialem taki uklad, ze moge do nich jeszcze wrocic, ale moja ostateczna decyzje musze im przekazac w pierwszym tygodniu stycznia. No i w koncu przekazelem- ''zostajemy'', przynajmniej na dwa lata, poniewaz jest to okres po ktorym to dopiero mozna sie pokusic o stwierdzenie, czy Australia jest to „to” miejsce dla nas, czy tez nie, no i po dwoch latach mozna dostac obywatelstwo, co jest niewatpliwie rzecza bardzo przydatna

Po przekazaniu tej informcji spadl mi kamien z serca – teraz juz nie mam do czego wracac w sensie pracy i byloby niewatpliwie grzechem zaniechania nie skorzystac z tej mozliwosci zostania tutaj troche dluzej i zobaczenia co z tego wyniknie.

Z perspektywy czasu moge powiedziec, ze taka sytuacja w jakiej ja bylem przez ten okres jest zdecydowanie bardziej uciazliwa niz gdybysmy przyjechali tutaj nie majac juz pracy w Pl  - wtedy przynajmniej bym nie tracil tyle czasu na zastanawianie sie czy wracac czy tez nie.

A dlaczego jednak decyzja ze zostajemy – otoz po tym okresie powiedzielismy sobie, ze jednak mimo pewnego niezadowolenia z Australii (coraz mniejszego na szczescie z kazdym dniem) stwierdzilismy, ze Australia ma jednak wiecej plusow niz minusow, w porownaniu do Pl. Dla porownania moge powiedziec, ze w trakcie pierwszego tygodnia lub dwoch, to chyba nie udalo nam sie dostrzec zadnego – a na pewno najbardziej bylismy zdenerwowani na wszelkie programy zwiazane z Immigration SA – wiekszsc z nich to po prostu marketing bla, bla. Na marginesie, jezeli czytasz to jeszcze i jestes wlascielelm lub zarzadzajacym jakas firma i szukasz kogos do dzialu marketingu, to zaplac wiecej ale wez kogos kto pracowal dla rzadu SA – oni faktycznie, tak jak to Stan opisywal, sa mistrzami swiata w marketingu.

Kolejna sprawa ktora nas na poczatku doprowadzala do szewskiej pasji i nadal doprowadza, zwlaszcza jezeli na zewnatrz jest +40, to jest budownictwo, a wlascicie to w jaki sposob nie wykorzystuja obecnych na rynku mozliwosci lepszego budowania – ja mam dodatkowe tego pecha, ze przez pewien czas pracowalem w firmie zajmjacej sie izolacja budynkow. Krotko mowiac mogliby oni tutaj mieszkac niewielkim kosztem (podwojne okna i lepsza izolacja budynku) w duzo lepszych warunkach temperaturowych – tzn. latem by nie bylo w domu + 30 stopni, a zima +10 stopni. No ale coz, pewnych przyzwyczajen sie nie da zmienic i my jako emigranci musimy sie do tych warunkow pzryzwyczaic.

Oczywiscie jezeli ktos ma odpowiednie pieniadze to, albo kupi albo wynajmie dom z pelna klimatyzacja – no ale my jestesmy w tej chwili ta najbiedniejsza warstwa spoleczna (strasznie to brzmi no ale taka jest prawda) i nas na to po prostu nie stac.

Troche w to opowiadanie wdarlo sie balaganiku, ale to dlatego, ze chcialbym sie podzielic wszelkimi wrazeniami jak najszybciej, a niestety nie jest to latwe. Mysle ze najlepiej bedzie jezeli zaczne opisywac nasza przygode z Australia w sposob chronologiczny – i tak tez zrobie od nastepnego odcinka  - i bede sie staral podzielic w kazdym odcinku moimi prywatnymi odczuciami ma jakis temat.

Dzisiaj na koniec "wypada", po tym marudzeniu na program Immigration SA i styl budowania, napisac cos pozytywnego.

I przyjdzie mi to bardzo latwo, poniewaz na te dwa powyzsze tematy, na ktore jeszcze przed chwila marudzilem mozna bez trudu napisac same pozytywy – a to na zasadzie porownania z Pl. Chcialbym, mimo wszystko, zyczyc immigrantom przybywajacym do Polski (zwlaszcza tym z bylych republik radzieckich), zeby ktos ze strony rzadu jakiegos wojewodztwo zalatwil im lokal przed przyjadem, odebral z lotniska, zalatwil znizki na niektore sprawy itp. Jezeli krytykowalem to tylko i wylacznie dlatego, ze tak jak Stan to opisuje na stronie, przyjezdzajac tutaj spodziewalem sie raju i wszystkiego na tip top – a taki raj po prostu nie istnieje i stad moje i pewnie nie tylko moje rozczarowanie niektorymi sprawami.

A sam program jest naprawde bardzo pomocny – co nie oznancza ze nie moglby byc jeszcze lepszy.

A budownictwo – domek w ktorym nas zakwaterowano w ramach programu On Arrival Accomodation – to domek w dzielnicy socjalnej, budowanej w latach 50. Tak wiec standard jego niewatpliwie odbiega od "normalnych " domkow, brak w nim klimy itp., ale zyczylbym Polsce zeby u nas tak wygladaly dzielnice domkow socjalnych – niestety dlugo jeszcze nie beda. Ja moge te maja pierwsza dzielnice w Adelajdzie (Clearview) porownac z Warszawa lub Poznaniem i konkluzja tego jest bardzo smutna, ale dla tych dwoch polskich miast.

Hmm, to tyle w pierwszej czesci –  jest niedzielne popoludnie (nie za gorace - +30 st) a wiec jedziemy nad morze – to jest jedna z wiekszych zalet Adeli – piekne nie przeludnione plaze. 

Pozdrawiam

J.


powrot do gory

Odcinek 2 - zaczynamy od poczatku (rok 1989) plus refleksje o autach

Witam ponownie,

Pisze to w niesamowicie komfortowych warunkach – wczoraj spadla temperatura na zewnatrz do jakis +25, i dzieki tutejszemu „wspanialemu” od strony technologicznej budownictwu, wewnatrz temperatura spadla rownie szybko – ostatniej nocy musielismy nawet skorzystac z kolder – tak wiec w pomieszczeniu, w ktorym obecnie siedze jest okolo +23 stopni. No i poza tym jest srodek dnia, nikt nie goni do pracy, dzieci w szkole i przedszkolu – zycie moze byc piekne nawet w AustraliiJ.

No ale wracamy do zasadniczego watku, czyli naszej przygody z Australia – tak jak obiecalem bedzie chronologicznie – najwazniejsze czyli to, ze jednak ( mimo marudzenia na Australie w pewnych aspektach) zdecydowalismy sie zostac juz wiecie z pierwszej czesci. Jak to sie wszystko zaczelo?

Hmm – mysle, ze juz w trakcie studiow zaczalem myslec o wyjezdzie z Pl na stale do Niemiec, czy tez Danii, wtedy nie bralem jednak Australii nawet pod uwage. Ale mialem troche pecha, poniewaz jak juz podjalem decyzje, to zmienila sie sytuacja geopolityczna (cokolwiek to znaczy), byl rok 1988/89, okragly stol itd. I bedac wtedy na stypendium w Dk nawet jakbym sie zdecydowal poprosic o azyl, to i tak Polakom juz wtedy tego statusu azylanta by nie przyznali (i tu sie klania wielki plus ustroju poprzedniego – nie trzeba bylo jechac na koniec swiata, zeby dostac status rezydenta- przyjmowali nas prawie w kazdym kraju europy zachodniej) – tak wiec wrocilem do Pl i zaczalem budowac nasza „nowa” ojczyzne z nadzieja, ze Pl moze rowniez byc kiedys normalnym krajem.

I tak sobie budowalem, ale z czasem zaczynalem sie umacniac w przekonaniu, ze nie tylko mi, ale i innym to nie wyjdzie, i ze nalezy sie skoncentrowac na budowaniu lepszego jutra dla siebie samego tudziez swoich bliskich.

Mysle, ze po raz pierwszy zaczalem sie zastanawiac ponownie nad emigracja w 1996/97 roku – i juz wiedzialen, ze nie moga to byc ani Niemcy, ani Dania, ani zaden kraj europejski, poniewaz zaden z tych krajow nie prowadzi otwartej polityki emigracyjnej, a wybitnym specjalista w zadnej poszukiwanej dziedzinie nie bylem i juz chyba nigdy nie bede. Tak wiec zostaly do wyboru 3 kraje, Australia, NZ i Kanada.

Kanade odrzucielem na samym poczatku – wiem ze jest to kraj rownie dobry do emigracji i bogaty co te dwa pozostale, a moze nawet bogatszy, no ale jak mysle o  Kanadzie, to na pierwsze miejsce wychodzi zdecydowanie jedna asocjacja – brrrrrr..... zimno i jezdza na lyzwach – a ja nie lubie ani zimna, ani sportow zimowych – moze to glupie i krzywdzace skojarzenie, ale takie mam do dzisiaj i nic z tym nie moge zrobic. Tak wiec zostala Australia i NZ.

I zaczlem dosyc ostro zbieranie informacji na temat tych dwoch krajow – niestety internet wtedy jeszcze nie byl tak popularny jak dzisiaj – nie bylo wiec to takie latwe. Na poczatku na prowadzenie wysunela sie NZ – a to dlatego, ze przy owczesnym (1997) systemie punktacji do Australii nie mielibysmy szans, a do NZ byla wieksza szansa na dostanie wizy.

Odbylem wtedy spotkanie z bratem kolegi ze szkoly sredniej, ktory wlasnie przybywal w Pl na wakacjach, a mieszkal w Australii. Jak sie okazalo przed przyjazdem do Australii, na poczatku lat 90, przez kilka lat mieszkal na Nowej Zelandii. Opowiedzial mi dosyc duzo o zyciu zarowno w Australii jak i na Nowej Zelandii.

Kolega ten sugerowal, ze jednak jezeli moge, to powinienem sie jednak starac o uzyskanie australijskiej  wizy rezydenckiej. Glowne powody pewnej przewagi Australii nad NZ byly wg tego kolegi nastepujace

  • NZ ze wzgledu na mala ilosc mieszkancow i jeszcze wieksza odleglosc od znanych stolic naszego swiata, jest zdecydowanie bardziej „na zadupiu” kulturalnym, technologicznym, itd. anizeli Australia

  • Obydwa kraje sa zdecydowanie bogatsze anizeli Pl, ale jednak w jego oczach Australia jest troszke bogatsza anizeli NZ

  • Australia jest krajem o cieplejszym klimacie.

To byly te powiedzmy trzy najwazniejsze argumenty. Dla mnie jednak najwazniejszy byl argument numer dwa, czyli sytuacja ekonomiczna kraju. Moim zdaniem jak emigrowac i ma sie do wyboru dwa kraje, ktore sa i tak „absurdalnie” odlegle od Pl, to nalezy wybrac jednak ten bogatszy. I zabralem sie za studiowanie danych mikro- i makro ekonomicznych. Jakie byly tego rezultaty? Otoz Australia wg. dostepnych mi danych statystycznych jest na poziomie Niemiec czy tez Danii, a Nowa Zelandia jest gdzies w polowie drogi miedzy Hiszpania, a tymi dwoma wymienionymi krajami, czyli z punktu widzenia Polaka, czy Polski, obydwa kraje sa bogatsze od nas, no ale jednak Australia jest troszke do przodu wzgledem NZ.

Zdecydowalismy – wybieramy Australie i robimy wszystko zeby dostac wize rezydencka do tego kraju. Byl wtedy poczatek roku 1999 – dynamiczny rozwoj internetu  (hmm...przynajmniej w moim domu) i co za tym idzie duzo latwiejszy dostep do wszystkich mozliwych informacji . Udalo mi sie znalezc adresy e-mailowe  kilkudziesieciu Polakow mieszkajacych w Australii i nawiazalem z nimi korespondencje.

W sumie korespondowalem przed przyjazdem tutaj z okolo 80 Polakami, na rozne tematy zwiazane z Australia i emigracja jako taka. I oto jakie byly rezultaty:

  • ca 75% Polakow mieszkajacych w Australii bylo zadowolonych z tego kraju w prawie kazdym aspekcie

  • ca 15% Polakow bylo srednio zadowolonych – tzn. byly sprawy, ktore im sie podobaly i sprawy, ktore nawet nieraz po kilkunastu latach pobytu nie ukladaly sie tak jakby tego sobie zyczyli, ale podkreslali, ze w zwiazku z tym mysla o mozliwosci zmiany kraju na inny, ale na pewno nie o powracie do Polski. Wszyscy z tej grupy podkreslali jednak przewage Australlii nad Polska

  • ca 10% byly to osby, ktore mieszkaja w Australii po kilkanascie lat, ale sa z tego kraju bardzo niezadowolone. Na moje pytania dlaczego nie chca wrocic do Polski w takim razie, albo wogole mi juz nie odpowiadali, ale zmieniali temat. Jednak jedna osoba z tej grupy dala mi odpowiedz dajaca wiele do myslenia „... poniewaz ja jestem biedny, a Australia to jest wlasnie kraj dla biednych, a Polska jest Ok ale tylko jezeli jestes w miare bogaty...”.

Ja moge powiedziec , ze po tych kilkunastu tygodniach pobytu tutaj absolutnie sie zgadzam z ta teza. Ale o tym napisze wiecej w ktoryms z nastepnych odcinkow.

Korespondowalem poprzez internet z Polakami rowniez na temat emigracji do Niemiec i do Londynu. Wyniki australijskie sa zaskakujaco dobre – tzn. tak duzy odsetek Polakow widzacych swoja nowa ojczyzne w tak pozytywny sposob. Pomyslalem wtedy, ze jezeli Polacy prezentuja taka zgodnosc pogladow co do Australii, to jednak musi w tym cos byc. To mnie ostatecznie przekonalo, musze to zobaczyc i przekonac sie o tym na wlasne oczy.

No i w miedzy czasie zaszla bardzo pozytywna zmiana.W lipcu 1999 wprowadzono pewne zmiany do Australijskich przepisow migracyjnych i nagle sie okazalo (przynajmniej w zawodzie mojej zony - nauczycielka), ze zdobycie przez nas odpowiedniej ilosci punktow nie powinno byc trudne.

Ok to tyle na dzisiaj, jezeli chodzi o nasz wyjazd. A na koniec, tak jak obiecywalem, moje wrazenia na „temat dnia”. Dzisiaj bedzie o samochodach.

Statystycznie rzecz ujmujac w Australii przypada na jeden samochod troszeczke powyzej 2 osob, a w Pl okolo 4 – tak wiec zdecydowany plus dla Australii. W 2001 roku sprzedano w Polsce okolo 350.000,00 nowych samochod (nas jest dla porownania 38 mln), a w Australii w tym samym czasie okolo 600.000,00 nowych samochow (ich jest okolo19 mln) – tak wiec kolejny jeszcze wiekszy plus dla Australii.

Ale z drugiej strony pamietam bardzo dobrze e-maila od jednego a tych niezadowlonych Polakow „....pamietaj, takich starych 30-letnich i starszych Toyot jak tutaj jezdzacych to nigdzie nie znajdziesz, przy nich nasza Syrenka to bylo ekologicznie czyste auto....” Tak wiec bylem bardzo ciekaw jak to naprawde wyglada.

Po wyjsciu z lotniska zobaczylem jedynie taxowki – i byly to bardzo ladne, biale, w wiekszosci nowe samochody – Ok pomyslalem zupelnie jak w De - to lubie. No, ale z kazdym przejechanym odcinkiem sytuacja ulegala pogorszeniu – tzn. samochodow duzo, ale strasznie zroznicowanie zwlaszcza w kwestii wieku. O Jezu, ten Polak od syrenek nie klamal – gdzie ja trafilem – to byly moje pierwsze mysli. A w poblizu naszego pierwszego miejsca zamieszkania (Clearview) sytuacja ulegla znacznemu pogorszeniu – calkiem mozliwe , ze w tych okolicach taka 30 letnia Toyota nie byla wcale najstarszym autem.

Teraz patrzac z perspyktywy tych ponad 2 miesiecy sam sie smieje z tego, jakie byly moje pierwsze wrazenia na temat rynku samochodowego – no ale takie byly i tego juz nie zmienie- przeciez tak jak pisalem trafilismy do jednej z najbiedniejszych dzielnic tego miasta i moge powtorzyc tylko, ze zyczylbym mieszkancom takich dzielnic jak Wilda w Poznaniu, czy Praga w Warszawie, zeby ich rowniez bylo stac chociaz na takie auta z zasilku socjalnego.

No ale Ok , to byly moje pierwsze wrazenia, a wiec jak wyglada ten rynek.

Samochody, zwlaszcza te, ktore w Polsce uchodza za prawie luksowe, np. Toyata Camry, Holden Commodere (po polsku Opel Omega ), czy Ford Falcon (trudno porownac ale jest to samochod klasy Forda Scorpio) sa tutaj troche tansze, np. nasi znajomi tutaj kupili niedawno 2 letnia Toyote Camry, z klima, automat, itd (co jest tutaj w standarcie) za niecale 20.000,00 AUD, a wiec bez watpienia duzo taniej niz w Pl. Dotyczy to rowniez samochodow 4WD, ktore nie tylko, ze sa tansze to jest ich zdecydowanie wiecej niz w Pl. Porownuje ceny bezwzgledne, czyli nie uwzgledniajac tego, ze srednia pensja w Pl jest 3,5 razy mniejsza anizeli w Australii.Warto dodac, ze samochody klasy Opel Omega, a wiec te ktore wymienialem powyzej, sa najczesciej kupowanymi nowymi samochodami.       

Samochy sredniej klasy, typu Toyota Corolla, rozne koreanskie, Nissan wystepuja tutaj rowniez i jezeli mialbym sie pokusic o porownanie cenowe, to sa one mniej wiecej w podobnych cenach co w Pl. Natomiast wyposazenie tych aut jest troche lepsze anizele w Pl – po prostu klima (wlasciwie to jest koniecznosc – naprawde bez tego urzadzenia trudno wytrzymac w zamknietej klatce jezeli na zewnatrz jest powyzej +40 stopni) i automat sa tutaj na porzadku dziennym.

Natomiast europejskie auta, a zwlaszcza niemieckie takie jak Marecedes, VW, Audi czy BMW sa okazami bardzo rzadkimi i chyba jednak kosztuja troche wiecej niz w Pl.

Z drugij strony jezdzi tutaj wiele niesamowitych rupieci, takich jak te wzmiankowane wczesniej 30 letnie i starsze Toyoty, Holdeny ( po naszemu Ople ), Fordy. Ale co ciekawe jezdza te auta i nie ma za nimi jakis wielkich klebow dymu – czyli silnik jest w miare Ok. No i karoseria tez nie jest tak przerdzewiala jakby to wynikalo z wieku – ale to w duzej mierze zasluga klimatu. Auta te sa w cenach ponizej 1000 AUD i w tym przedziale wiekowym nie ma juz specjalnego znaczenia dla ceny czy to auto jest tylko 20 – letnie, czy tez ma wiecej niz 40 lat. Co ciekawe jezdzi takimi autami wiele mlodych ludzi – nawet czasami w dresie. A ja nie przypominam  sobie, zeby w Polsce jakis osobnik dobrze zbudowany, w dresie, o twarzy nie pamietajacej wysilku umyslowego wsiadl do starego auta – korzystali najczesniej albo z BMW, albo z Golfa. Ale o tutejszych i polskich „chuliganach” bedzie w ktoryms z nastepnych odcinkow.

A czym my jezdzimy – tak jak pisalem nalezymy tutaj do tych najbiedniejszych i nasz samochod jak najbardziej odzwierciedla nasza przynaleznosc klasowa – jest to Ford Falcon z 1989 (mimo troche zaawansowanego wieku ma zarowno klime jak i automatyczna skrzynie biegow), z troche poobijana karoseria (a to po gradobiciu w Melbourne – ponoc bylo tutaj kiedys cos takiego jak glosi lokalna legenda), no i co najwazniejsze kosztowal nas tylko 1.800,00 AUD, a wiec 4.000 PLN, co nawet w porownaniu do rynku polskiego nie jest cena wygorowana, a moze nalezaloby nawet powiedziec, ze jest po prostu duzo tanszy niz cos takiego w PL. I co najwazniejsze jezdze nim juz ponad dwa miesiace i jeszcze ani razu nie bylem na warsztacie – oby tak dalej.

Na koniec troche o cenach paliw – sa one zdecydowanie bardziej przyjazne dla naszych kieszeni niz w Pl – bezolowiowa kosztuje w granicach 0,90 do 1,00 AUD, LPG okolo 0,50AUD i co ciekawe najdrozszy jest diesel , czasami kosztuje nawet powyzej 1,00 dolara.

To tyle moich uwag dotyczacych samochodow.

Do nastepnego.

 

powrot do gory

Odcinek 3 - uzyskanie wizy i ... zwyczaje na adelskich drogach

Dzisiaj jest piatek 07.02.2003 i  jak zwykle zaczne od temperatury – wczoraj, dzisiaj, jutro i w niedziele bedzie teoretycznie ta sama temperatura, czyli +30 stopni  –  i musze przyznac, ze jest to przy tutejszym, suchym klimacie  calkiem przyjemna temperatura do zycia  – mozna to przyrownac do jakichs +25 w Polsce.

Ostanio skonczylem na tych zminach w przepisach migracyjnych, ktore to mialy miejsce w lipcu 1999, i ktore to teorytycznie przyznawaly nam odpowiednia ilosc punktow potrzebnych do uzyskanie tej wymarzonej wizy. Wiedzac juz, ze poniekad Australie mam „w kieszeni”, zaczalem ponownie sprawdzac czy przypadkiem nic sie nie zmienilo w przepisach emigracyjnych, w ktoryms z krajow Europy Zachodniej  –  niestety jedyne zmiany mialy miejsce w przepisach dunskich z tym, ze na gorsze dla potecjalnych emigrantow. Tak wiec zaczelismy nasze przygotowania do skladania aplikacji wizowej  –  trwalo to troche, poniewaz w calym tym procesie nie spieszylismy sie za bardzo  –  ja mialem caly czas prace i brakowalo nam w zwiazku z tym tego glownego elementu stymulujacego do emigracji, jakim jest niewatpliwie brak srodkow do zycia.

Po krotkiej korespondencji e-mailowej z NOOSR (organizacja ktora uznaje kwalifikacje nauczycielskie dla potencjalnych emigrantow), majacej na celu wyjasnienie wszelkich watpliwosci zwiazanych z dokumentami, ktore nalezy wyslac do nich, w koncu na poczatku listopada 2000 roku wyslalem komplet dokumentow.

Tak na marginesie to zachecam wszystkich, ktorzy maja jakiekolwiek watpliwosci dotyczace  uznania swoich kwalifikacji do korespondowania z odpowiednia organizacja uznajaca kwalifikacje przed wyslaniem wniosku. Po pierwsze australijskie urzedy odpowiadaja (w odroznieniu od polskich) na pytania przeslane droga e-mailowa i po drugie moze to zaoszczedzic zarowno pieniedzy jak i czasu.

Po dwoch miesiacach , dokladnie 09.01.2001 przyszedl list z Australii, potwierdzajacy uznanie kwalifikacji mojej zony jako Primary School Teacher. Odetchnelismy  –  udalo sie  – pozostala czesc powinna byc jeszcze latwiejsza.

I tak faktycznie bylo, pozostale kroki, czyli:

·        zlozenie wniosku w ambasadzie

·        „zalatwienie niekaralnosci”

·        badania lekarskie

·        test z angielskiego dla drugiego doroslego aplikanta

·        po drodze tlumaczneia itd.

faktycznie okazaly sie prawie zerowa przeszkoda.

W efekcie, w kwietniu 2002, wbito nam do paszportow nasze upragnione wizy rezydenckie.

Jezeli ktos bedzie probowal podsumowac ten caly okres to mu wyjdzie, ze caly ten proces od zlozenia wniosku o uznanie kwalifikacji do otrzymania wiz trwal prawie 1,5 roku. Jest to dosyc mylace, poniewaz po drodze bylo troche przerw na nasze wlasne zyczenie. Jakby ktos sie pokusil o to, zeby wszystko zalatwiac terminowo i oczywiscie przygotowal wszystkie dokumenty, tak jak tego sobie zycza odpowiednie wladze australisjkie, to w ciagu 10 miesiecy mozna zakonczy caly ten proces -  a jak ktos aplikuje jako pielegniarka lub inna osoba z listy zawodow poszukiwanych, to moze to trwac nawet jeszcze krocej. Caly ten proces lacznie ze wszystkimi tlumaczenia, badaniami lekarskimi itd., kosztowal nas okolo 6.500,00 PLN.

To tyle w tym odcinku – obiecuje, ze w nastepnym dotrzemy juz do Australii.

OK  –  dzisiaj w ramach „tematu dnia” bedzie troche o jezdzie samochodem w Australii. Podkreslam to troche, poniewaz jeszcze nie udalo mi sie wyjechac samochodem poza Adelaide, tak wiec wlasciwie bedzie tylko o jezdzie w tym miescie, ale mysle, ze niewiele rozni sie to od tego jak jezdza w innych miastach  –  moge tak sadzic na podstawie moich doswiadczen z jazdy po Polsce, Niemczech i Danii  –  niezaleznie gdzie by sie jezdzilo w tych krajach, to mozna bez problemu wyodrebnic niektore wspolne cechy dla kierowcow w tych krajach, tudziez dla tak zwanej kultury jazdy.

Moje doswiadczenia z Polski to przede wszystkim jazda po Poznaniu , Warszawie i na trasie laczacej te dwa miasta. W Polsce wiele sie mowilo o tym jacy to chamscy sa kierowcy w Waszawie, i ze w innych miastach jezdzi sie duzo bardziej “kulturalnie”.  Moim zdaniem jednak w Warszawie sie jezdzi tak samo jak  w innych miastach, a moze nawet lepiej – a to dzieki temu, ze wiekszosc kierowcow jezdzacych po Warszawie jest przyzwyczajona do jazdy w tloku i robia to dosyc dobrze. Podkreslam,  ze sa moje osobiste wrazenie jako nie-warszawiaka.

Co jest charakterystyczne w takim razie dla jazdy w Polsce:

·        duza szybkowsc – mozna powiedziec nawet, notoryczne lamanie przez prawie wszystkich, wszelkich ograniczen predkosci

·        wpychanie sie na sile na trzeciego - czy na trasie Poznan Warszawa nawet na szostego - i inne tego typu praktyki zwiazane z tym, ze kazdemu sie ciagle gdzies spieszy

·        kiepska jakosc naszych drog

Mysle, ze sa to trzy glowne wyrozniki jazdy po polskich drogach. Zwiazane z tym sa dwie sprawy, a mianowicie z jednej strony jazda po polskich drogach jest bardzo niebezpieczna (kilku znajomych z zagranicy zrezygnowalo nawet z jazdy samochodem po Polsce)

Ale za to, z drugiej strony, jak ktos lubi wyzwania drogowe, wszelkiego rodzaju nieformalne wyscigi drogowe, tudziez nie lubi zasypiac za kierownica (zwlaszcza na dlugich odcinkach na terenie niezabudowanym), to Polska wydaje sie idealnym miejscem do jazdy samochodem. Ja musze sie przyznac, ze calkiem lubilem i praktykowalem polski styl jazdy.

Ale przeciez mialo byc o Australii i juz zaraz bedzie.

Z punktu widzenia “prawdziwego polskiego“ kierowcy, jazda po drogach australijskich jest czyms zupelnie innym, do czego nalezy sie po prostu przyzwyczaic. A oto kilka podstawowych wyroznikow (byc moze jest ich wiecej, ale na razie tylko te udalo mi sie wyodrebnic)

·        rzadko przekracza sie dopuszczalna predkosc i lamie inne przepisy drogowe  –  jest to poniekad spowodowane duza iloscia radarow rejestrujacyh tego typu wykroczenia i pozniejsza konsekwencja w egzekwowaniu naleznosci, jak i duzym generalnie respektem wobec przepisow (Ordnung muss sein – co niewatpliwie nie lezy w polskiej naturze)  –  tak wiec w efekcie tych poczynan na poczatku szlag trawia polskiego kierowce, jak jezdzi sie 50 lub 60 km / godz  –  ale moge zapewnic, ze z czasem czlowiek sie przyzwyczaja do tego. Ja jestem na etapie delektowania sie spokojnym stylem jazdy  –  ma to jednak pewne negatywne strony, czesto lapie sie na tym , ze prawie zasypiam z nudow za kierownica.

·        naduzywanie klaksonow  –  w zyciu nie bylem w kraju o takim zamilowaniu do naduzywania klaksonow  –  ale moze to jest jakies narodowe hobby lub inny sposob rozladowania napiecia zwiazanego z byciem ciagle, lub prawie ciagle, usmiechnietym i milym wobec prawie wszystkich (o tym bedzie  wiecej w jednym z nastepnych odcinkow). Po prostu cokolwiek sie zrobi, w pewnym sensie nie wg standardow drogowych, to od razu trabia  –  i nie mowie tutaj wcale o jakims lamaniu prawa, ale np. jedziesz wolno poniewaz szukasz jakies ulicy lub numeru domu to trabia, sekunde sie spoznisz na swiatlach to trabia itd.

·        zapomnij o tym, ze Ciebie ktos wpusci z podporzadkowej ulicy  –  najczesciej trzeba czekac na zmiane swiatel lub na inny cud drogowy  –  po prostu w przepisach nic nie ma o przepuszczaniu, a jak nie ma to nie wiadomo co zrobic.

·        niesamowita wrecz zyczliwosc wobec osob stojacych na poboczu z jakims problemem zwiazanym z samochodem  –  ja sam tego jeszcze na szczescie nie zaznalem (na szczescie, poniewaz znaczy to po prostu, ze do tej pory nie mialem  problemow z samochodem) – ale slyszlem o tym od wiekszoci Polakow, ktorych tutaj spotkalem.

·        w porownaniu z Poznaniem, czy tez Warszawa, to w Adeli nie znaja zupelnie pojecia o korkach drogowych  –  i to jest piekne, mozna naprawde w miare dokladnie wyliczyc ile czasu zajmie nam przejazd na jakies trasie

Tak wiec generalnie mozna stwierdzic, ze jazda po Australii jest duzo bardziej bezpieczna (co moim zdaniem jest najwazniejszym czynnikiem) i mniej stresujaca anizeli w PL – ale z drugiej strony, dla „prawdziwego polskiego” kierowcy nieco nudna.

To tyle  –  do nastepnego

 

powrot do gory

Odcinek 4 - przylot do Adeli i ... spotkanie z banda adelskich dresiarzy

Witam ponownie.

Dzisiaj jest wtorek 18.02.2003. Od kilku dni mamy tutaj wspaniala pogode – w dzien temperatura nie przekracza +30 stopni, wieje przyjemny wiaterek, deszczyk czasami nawet troche pokropi, no i najwazniejsze nie czuc upalu – a moze my sie po prostu juz do tych tutejszych temperatur przyzwyczailismy.

Ale wracajmy do spraw zwiazanych z emigracja. Tak jak pisalem w poprzednim odcinku dostalismy wizy pod koniec kwietnia. Po zobaczeniu tych wiz w naszych paszportach jakby kamien spadl mi z serca – udalo sie, mamy to na co tak dlugo czekalismy, o czym wrecz marzylismy, ale rownoczesnie pojawily sie watpliwosci, czy na pewno dobrze robimy, czy damy sobie rade tam w Australii itp. I co moze rownie wazne, Polska zaczela mi sie wydawac pieknym, bezstresowym miejscem do zycia, W pracy wszystko na luzie, ludzie przesympatyczni, po co wlasciwie wyjezdzac – ale dobrze wiem, ze bylo to wynikiem tego, ze w naszych paszportach byly te wizy, i ze w kazdej chwili moglismy wyjechac do Australii – po prostu te wszystkie codzienne ”polskie” problemy przestaly sie dla mnie liczyc.

Powiedzialem sobie, ze w maju i w czerwcu nic nie robie co mialoby jakikolwiek zwiazek z Australia, po prostu delektuje sie ostatnimi chwilami w Pl. Ale od lipca wrocilem do ostrej walki ze sprawami zwiazanymi z wyjazdem – na poczatku myslalem, ze bedzie to kilka prostych telefonow i juz – ale bardzo szybko okazalo sie, ze zalatwienie spraw zwiazanych z emigracja nie jest takie proste, a mam na mysli tutaj takie sprawy jak:

  • zakup biletow lotniczych – najpierw musielismy zdecydowac czy kupujemy w dwie strony, czy tez tylko w jedna. Potem porownac ceny, wybrac date itd. Ostatecznie skorzystalismy z pomocy Radka (tego zacnego kolegi, ktory na tej stronie opisywal swoja podroz po Australii) i w koncu na poczatku wrzesnia zarezerwowalismy bilety do Adeli - wylot z Berlina, potem Londyn, Hong Kong i juz po 36 godzinach Adela.

  • wysylka mienia – tutaj jeszcze wieksze problemy – najpierw co zabrac, a potem jaka wybrac firme do przysylki – ostatecznie pod koniec pazdziernika wybralismy Hartwiga i za przewoz droga morska 25 kartonow o wadze 650 kg i objetosci 2,6 m3 zaplacilismy 2600 pln brutto ( myselismy, ze to juz cale koszty, ale okzalo sie, ze musielismy jeszcze przy odbiorze paczek zaplacic w Adeli dodatkowe 320AUD oplat portowych, a w Pl i Hamburgu lacznie oplaty portowe wyniosly 110 PLN – tak wiec mysle, ze w Adeli troche przesadzili z tymi cenami )

  • prawo jazdy miedzynarodowe

  • sprawy zwiazane z mieszkaniem

  • konta bankowe

  • i wiele roznych innych drobnych spraw

W koncu uporalismy sie z tymi sprawami. W miedzyczasie nadal  „sadowalismy” Australie pod katem tego czy warto, czy tez nie wyjezdzac na drugi koniec swiata. Informacje, ktore zdobywalismy raczej utwierdzaly nas w przekonaniu, ze chyba warto.

Tak wiec ostatecznie 11.11.2002, o godzinie 12.45 wylecielismy z Berlina w wiadomym kierunku. Sama podroz, mimo ze dosyc dluga ( no chyba dluzsza tylko moze byc do NZ), minela bez wiekszych problemow.

13.11.2002 o godzinie 9.40 wyladowalismy w Adeli. Najpierw dosyc dlugo czekalismy na odprawe, ktora przebiegala dosyc sprawnie, niemniej ze wzgledu na to, ze samolot byl prawie pelen trwala dosyc dlugo. Wychodzimy z sali odpraw i faktycznie zgodnie z zapewnieniami czekal na nas wolontariusz z programu Meet & Greet at the Airport.

Bardzo sympatyczny Pan, ktory natabene ponoc mial dziadka Polaka i nawet ostatnio byl w Posce w celu poszukiwania swoich korzeni. Pomogl nam przy pakowaniu sie do duzej taksowki (tak wtedy myslelismy, ze duzej jak na warunki polskie, a teraz dla nas to jest auto srednich rozmiarow, po prostu nasz Ford Falcon), sam wsiadl do swojego auta  i ruszylismy.

Bylismy strasznie ciekawi jak faktycznie wyglada Adela, czy spelnia sie nasze marzenia, czy tez spelnia sie te najgorsze przepowiednie – obawialismy sie przede wszystkim tego jak wygladaja tutejsze domy – przed przyjazdem spotkalismy sie w roznych miejscach z okrsleniami takimi jak chatki na glinianych nogach, psie budy, domki dzialkowe itp. Po drodze z lotniska do centrum nie widzielismy zbyt wiele domkow. Przejazd przez centrum  - Ok, wyglada normalnie, budynki solidne i calkiem”europejskie. Oddalamy sie od centrum na polnoc i domki nadal normalne – uff co za ulga, a wiec ci ktorzy pisali o tym tragicznym budownictwie nie mieli racji.

Ale po jakis 15 min zjezdzamy z glownej ulicy i ... o Jezu a jednak mieli racje, przeciez w takiej „budzie” w Pl chyba nikt by nie zamieszkal ... o nie i do tego taksowka sie zatrzymuje w tym miejscu, numer sie zgadza, a wiec tu bedziemy mieszkac. Wychodzimy z taksowki z dosyc kwasnymi minami - mamo ja chce do domu  - az chcialo mi sie tak zawyc, no ale ze wzgledu na naszego sympatecznego gospadarza nie wypadalo. Wchodzimy do srodka – hmmm... od tej strony domek prezentuje sie lepiej, ale nadal jestesmy w pewnej depresji. Ale najwazniejsza mysl dla nas to sie wreszcie wyspac z wyprostowanymi nogami. I wreszcie po wyjsciu naszego wolotariusza kladziemy sie spac i mysle, ze po 7 sekundach wszyscy juz spalismy.

Mysle, ze tak wygladaly nasze mysli w duzym skrocie w ciagu kilku pierwszych godzin pobytu w Adeli – dzisiaj patrze na to zupelnie inaczej – no ale o tym pisalem juz w pierwszej czesci.      

 

Temat Tygodnia – dzisiaj bedzie troche o chuliganach.

Jedna z rzeczy, ktora mnie najbardziej w Polsce denerwowala to byli wlasnie polscy chuligani, zwani rowniez  dresiarzami, ze wzgledu na szczegolne zamilowanie do tego rodzaju odziezy. Czesto poruszali sie z psami lub czyms co kiedys bylo psem – zazwyczaj preferowali bardzo agresywne rasy typu pit bull itp. Mysle, ze bardzo pasowali do tych psow, zwlaszcza rownie bezmyslnym wyrazem twarzy. Czesto przebywali w publicznych miejscach, typu place zabaw , parki, podworka itp blokujac w ten sposob dostep do tych miejsc dla „normalnych” ludzi, ktorzy to podobnie jak polska policja raczej unikali z nimi kontaktu, ze wzgledu na wlasne bezpieczenstwo.

A jak to wyglada tutaj – hmmm ... przez pewien czas wogole ich nie widzalem lub moze nie zauwazalem – a poruszalem sie po zupelnie publicznych miejscach. Az pewnego razu ich spotkalem w parku, niedaleko mojego obecnego miejsca zamieszkania. Poszedlem z dziecmi, zona i psem na nasz spacer wieczorny do pobliskiego parku (tam jest ulubiony plac zabaw mojego synka). Juz z daleka zauwazylismy, ze na placu zabaw jest troche „mlodziezy” i po odglosach slyszalnych z dosyc duzej odleglosci mozna bylo sie domyslec, ze sa oni pod wplywem. Postanowilismy jednak nie zmieniac celu naszego spaceru. Jak juz bylismy bardzo blisko tej grupki mlodziezy akademickiej (niektorzy rowniez byli ubrani w dresy) to nasz maly, swoim zwyczajem wyskoczyl z wozka , zeby pojsc na swoj plac zabaw. I wtedy ta grupka mlodziezy  po prostu zmienila miejsce zabawy na pobliskie laweczki, a nasze dzieci mogly sie spokojnie bawic na placu zabaw.

Po paru minutach podszedl do nas jeden chlopak z tej grupy (wyrazem twarzy nie wiele odbiegajacy od tak dobrze nam znanych polskich dresiarzy) i grzecznie sie spytal czy moze poglaskac naszego psa (piesek ten jest ponoc bardzo ladny i czesto spotykamy sie z taka reakcja przychodniow na jego widok).

I to wszystko – oni siedzieli obok popijajac pyfko i inne napoje usmierzajace bol codziennosci, a nasze dzieci bawily sie na placu zabaw. Byl to dla nas szok. Pozniej mielismy jeszcze kilka razy stycznosc z tutejszymi chuliganami i kontakt ten wygladal zazwyczaj tak samo. Rozmawialem na ten temat z kilkoma osobami w szkole z naszej czesci Europy ( Pl, Czechy, Rosja ) i wszystkich wrazenia byly podobne na ten temat. Jeden z kolegow nawet powiedzial, ze to chyba nie sa prawdziwi „chuligani” i ze jakby to wyslac dobrze wyszkolonych w boju codziennym w Pl dwoch naszych dresiarzy to w ciagu kilku godzin zaczeliby bez wiekszego wysilku rzadzic miastem.

Mysle, ze tutejsi „chuligani” mogliby spokojnie stac sie pozytywna wizytowka Adeli – ilosc emigrantow z Pl zwiekszylaby sie bardzo szybko.

P.S. Zdaje sobie dobrze sprawe, ze w Adeli jak i wszedzie sa prawdziwe przestepstwa i niebezpieczni ludzie – niemniej jest to mysle na duzo mniejsza skale niz w Pl.

Pozdrawiam

jacek  


powrot do gory

Odcinek 5 - mala stabilizacja i ... bardzo duzo rozczarowan

Dzisiaj mamy 9 marca i temperatury duzo przyjemniejsze do zycia dla kogos z naszej strefy geograficznej – niemniej bylo juz kilka zimnych nocy w efekcie czego trzeba bylo rano wlaczyc piecyk – klania sie to wspaniale australijskie budownictwo – po prostu  grzech w jaki sposob uszczelniaja budynki.

Jezeli chodzi o porzadek chronologiczny tej opowiesci to mysle, ze te czesc mamy juz za soba -  w poprzednim odcinku dotarlismy juz do Adeli. Tak wiec teraz bede sie dzielil z wami wrazeniami na rozne tematy „dnia”.

Do tej pory bylo raczej pozytywnie o Australii, czas wiec na te gorsze strony – a ostatnio ich jakby bylo nawet za duzo, a moze po prostu jestesmy w innym stadium wykresu W, o ktorym to Stan pisze na swojej stronie. Musze jednak dodac, ze mimo dosyc duzej ilosci uwag krytycznych jaka pojawi sie w tym odcinku nadal jeszcze jestem zdania, ze mimo wszystko Australia ma duzo wiecej plusow anizeli Polska.

W szkole jezyka angielskiego zajelismy sie tematem pt. „Working in Australia” i mysle ze temat ten, a zwlaszcza uwagi studentow na ten temat, wymknely sie spod kontroli naszego nauczyciela – bardzo zreszta sympatycznego i jak na Australijczyka niezwykle swiatlego. Generalnie zeszlo na temat pt. work expierence,  bez ktorych to zapomnij o znalezieniu pracy w Australii.  Mysle, ze nalezy dodac w tym miejscu, ze  u nas w grupie wiekszosc osob sa to swiatli emigranci z Europy lub bylych republik radzieckich ( skilled independent ) – wspolna cecha dla nas wszystkich jest wyzsze wyksztalcenie i w miare szeroka wiedza ogolna o „swiecie” (rzecz niesamowicie rzadka u tubylcow), ktora w duzym stopniu rzutuje na nasze spojrzenie na Australie. A co do tych work experience – niektorzy z nas (ja jeszcze nie) robili takie po kilka nawet miesiecy nie otrzymujac grosza za to – a fakt, ze przed przyjadem tutaj zajmowali sie sprawami duzo bardziej nieraz skomplikowanymi nie ma znaczenia dla przebiegu twojej praktyki. Ja tylko napisze krotko – najlepsze podsumowanie padlo w momencie jak biedny nauczyciel sie spytal jak traktuja nas na takich praktykach – i wtedy jedna ze studentek odpowiedziala szczerze „jak niewolnikow” i  odpowiedz ta spotkala sie z niesamowitym wrecz poparciem wiekszosci studentow, ktorzy przeszli te praktyki.

Jak jestem przy szkole i poziomie wyksztalcenia tubylcow, to jeszcze dodam dwie uwagi.U nas w klasie jedynym Europejczykiem bez wyzszego wyksztaktalcenia jest mlody chlopak ( bodajze 20 lat ) z kraju, w ktorym samolot to „letadlo”. Otoz mlodzieniec ow przybyl tutaj jakies 5 lat temu – w kraju swoich ojcow byl pilkarzem zawodowym i rzadko odwiedzal szkole w jakiejkolwiek postaci, kryl go klub pilkarski ( jeden z lepszych w naszej czesci Europy ). Chlopak ten powiedzil mi, ze z przyczyn jak wyzej u siebie w kraju to mogl marzyc o tym, ze moze uda mu sie kiedys skonczyc jakas zawodowke, i  strasznie sie zdziwil jak po dwoch latach w Australii byl jednym z lepszych uczniow w swojej australijskiej klasie, a po kolejnych dwoch dostal sie na studia na tutejszym Uniwersytecie.

Kilka dni temu mielismy spotkanie z Niemcami z instytutu  Goethego, w sprawie nauczania przez nas w tutejszych szkolach jezyka niemieckiego – osoby te wypowiadaly sie poczatkowo dosyc delikatnie na temat poziomu nauczania w tutejszych szkolach – az w koncu puscilo i przestali sie hamowac – na moje pytanie czy moj niemiecki nadal jest na poziomie pozwalajacym mi nauczac w tutejszych szkolach srednich odpowiedzieli z usmiechem, ze tutaj niektorzy nauczyciele, ktorzy ucza niemieckiego sami nie znaja tego jezyka najlepiej, i ze my z naszych europejskim wyksztalceniem mozemy bez zadnego problemu nauczac w Australii jezyka niemieckiego.

To tyle moich wrazen w tym odcinku. Teraz czas na moja zone.

..............

Tym razem to ja sie odzywam, aby przedstawić Wam moje wrażenia z Australii.

Otóż, moje wrażenia odnośnie Australii są w zdecydowanej cześci negatywne. Pewnie wpływa na to wiele spraw, w znacznej czesci moze osobistych i zwiazanych z moim takim, a nie innym charakterem (Koziorożec!!!), naszą sytuacją rodzinną (małe dziecko), i innymi sprawami. Ale tym niemniej, wiele moich negatywnych odczuć zależy tez bezpośrednio od tutejszej rzeczywistości, więc i pewnie i wy się na nie natkniecie lądując tu. 

Pierwsza, b.generalna sprawa - to odległość i tęsknota za krajem, rodziną, przyjaciółmi, dawnym życiem. Ja to znoszę okropnie - żyję wyłącznie wizją wyjazdu do Polski na Gwiazdkę w tym roku - a zupelnie przerażajaca jest alternatywa, że może nas być na taki wyjazd po prostu nie stać. Było nie było na 4 osoby to 15,000 zł. Zupelnie niedorzeczna zatem staje sie moja wizja, że mieszkając tu można co roku latać na wakacje do Polski. Nikogo (naprawdę NIKOGO) z poznanych tu przez nas Polaków na to nie stać. A w większości ludzie pracują - obie dorosłe osoby w rodzinie. Fakt, że nikt tez specjalnie z tego powodu nie rozpacza, i generalnie ludzie wydają się być bardzo zadowoleni z życia tutaj, wcale do Polski nie tęskniąc. Mnie na razie się wydaje, ze nigdy na stałe tu nie zamieszkam - z wielu innych powodów niż tylko odległość. Druga sprawa, że stąd nie tylko do Polski jest tak potowrnie daleko - praktycznie czlowiek jest tutaj ujajony i gdzie by nie chciał lecieć, to jest to mocno drogie.  

Poza tym urządzanie się na nowo jest też potwornie męczace. Zwlaszcza jak człowiek równa do tego, co stracił w Polsce. Wiem, że nie powinno się tak robić, ale mnie do furii doprowadza fakt, że nie możemy kupić np. mebli czy rzeczy, które sa potrzebne, bo to za drogo (w końcu ile rzeczy można na raz kupować – kasa leci potwornie szybko, a ciągle czegoś brakuje). Generalnie koszty urzadząnia się są strasznie wysokie, mimo że rynek używanych produktów kwitnie. Niektóre rzeczy są tańsze niż w Polsce, inne strasznie drogie – kupowanie używanych rzeczy jest jak wiadomo ryzykowne – my się np. od miesiąca męczymy z lodówką (używaną – ca 5 lat za 350$)), która ma gwarancję na 90 dni i mimo 4 napraw gwarancyjnych ciagle nawala. A nie chcemy jej oddac, bo nowej nie kupimy (szkoda kasy, jako ze nasz plan zakłada ucieczkę stąd po 2 latach!!!), a druga używana może być jeszcze gorsza. I tak jest ze wszystkim. Przez miesiąc nie prasowaliśmy, bo nie bylo żelazka, potem deski do prasowania. I tak na kazdym kroku. Nie mówiąc o tym, że takie szukanie się po nowym domu, gdzie co jest, połowa rzeczy w kartonach, bo brak mebli itd. -  jest potwornie wkurzające. Nam do tego dochodzi bałaganiący w kółko syn. Clou tego punktu to KOSZTY – wynajmu, mebli, samochodu, opłat, życia na co dzien i  wszystkiego. Pewnie Jacek oceni to w kwotach bezwzglednych – ja mogę tylko powiedzieć, że nasze wyliczenia przedwyjazdowe przekroczyliśmy i to znacznie. Z tego względu myślę też, że ludziom, którzy przyjechali w czasach, gdy od poaczątku dostawało się zasiłek, było o niebo łatwiej. Na pewno wpłynęło to pozytywnie na ich wizję Australii od samego początku.

Ponadto, do kosztów urządzania się dochodzą niespodziewane koszty dotyczące dokumentów, tłumaczeń, leków itp. Wszelkie informacje uzyskane od Immigration SA podzielcie przez 4!!!!!! Wiekszość z tego jest bowiem zwykłą propagandą. My np. przejechaliśmy się na tłumaczeniach dokumentów – oni obiecują, że przez dwa lata od przyjazdu możesz za darmo tłumaczyć dokumenty związane z wykształceniem, pracą itp. Owszem, możesz – maks 3 dokumenty na osobę. A za pozostałe palcisz po 40—50 $ za stronę.  Od nas np. wymagano też tlumaczenia polskiego prawa jazdy (przy wydawaniu australijskiego) mimo ze mieliśmy międzynarodowe prawo jazdy wydane w Poslce – to że tam jest tekst angielski bylo dla nich niewystarczające. Ale tu już byliśmy na tyle zbuntowani wszechobecną tu biurokracją i niekompetencją (Tak, tak!!!), że poszliśmy na skargę do urzędu rzecznika praw obywatelskich (Ombudsmana). I wywalczyliśmy swoje. Czyli 100 $ udało nam się chwilowo zaoszczedzić (kwota ta odpowiada mniej więcej SKROMNYM ZAKUPOM tygodniowym dla naszej rodziny).

Niestety, planujemy obecnie przeniesienie się do Victorii (b.luźno – wydaje się, że tam jest więcej pracy dla nauczycieli) – no i tam do rejestracji na nauczyciela (którą nota bene wprowadzono miesiąc temu!!!! – przedtem nie była konieczna) wymagane są tutejsze (czytaj: australijskie) tłumaczenia wszystkich dokumentów związanych z edukacją i pracą. Jak dla mnie to jest dobre 12-15 stron tekstu – policzcie sobie sam!!!! Oczywiście, ma to swoje uzasadnienie – jeżeli każdy migrant, który tu przyjeżdża, musi ptrzetłumaczyć na miejscu ileś dokumentów, to ilu tutejszych tłumaczy ma pracę!!!

Wizja czekających tu etatów (np.nauczycielskich) też jest złudna!!!. Obecnie w szkolach panuje tendencja odchodzenia od jezykow europejskich i przoduje nauka j. azjatyckich. A tych parę etatów germanistów, które tu jeszcze są – to oczywiście są oblegane. Jest tu sporo ludzi z niemieckimi przodkami, są Europejczycy mówiący po niemiecku i generalnie pracy – za mało. Ja bedę próbowała sie przekwalifikować na primary teacher (tylko już w tym roku nie dostanę się na studia, bo za późno złożyłam papiery), więc rok do tyłu.

Jedyne, co mogę robić (oprócz nauki angielskiego w naszej szkółce – chyba ok. 500 godzin przysługuje nam gratis, a szkoła jest b.dobra – jedna z niewielu rzeczy godnych polecenia)  to work experience – z jednej strony przydatne, ale wkurza mnie wizja kolejnej harówki za darmo przez nie wiadomo ile czasu. Więc my dojrzewamy do decyzji, żeby wyjechać w „country” (czytaj na zadupie) . Tam ponoć o pracę jako nauczyciel łatwiej, więc już wolę zdobywać doświadczenie w pracy dostając za to kasę, niż siedzieć w Adeli i pracować za darmo. 

Generalnie panuje tu rasizm i dyskryminacja migrantów. Zwlaszcza nowoprzyjezdnych. Zgadzamy sie w tej kwestii z wiekszością ludzi w naszej grupie w szkółce. No bo jak nazwiecie fakt, że Jacka podanie o pracę, w której ma lata doświadczeń, są odrzucane na pierwszym etapie selekcji z dopiskiem , ze brak odpowiednich kwalifikacji – rozumiem, po rozmowie, gdzie język może okazać się nie wystarczający. Ale résumé i aplikacja napisane są bezbłędnie (z pomocą miesjcowych – fachowców z naszej szkółki).  Czyli odrzuca – nazwisko, fakt niedawnego przyjazdu tu, itp.

A słynna uprzejmość Australijczyków – to kolejny mit. Ja się nie spotkałam. Tzn. wszędzie, gdzie jesteś klientem (sklepy, knajpy itp.), to owszem. W Polsce też tak jest. W urzędach fakt – tu są milsi. Wszędzie np. są zabawki dla dzieci. Ale niekomeptencja i spychologia taka sama jak w Poslce. A już na drogach – totalna chamowa, gorsza niż u nas. Nie mówiąc o umiejetnościach jazdy. U nas jak kogoś wkurza, że za wolno przed nim jedziesz szukajac np. numeru domu,  to cię wyprzedzi. Tu nie – trąbi. Ale używając słynnego Aussie-marketingu, nazywa się to, że tu zasady ruchu drogowego oparte są na zasadzie „Give way”. Grunt to propaganda.

I ta totalna ignorancja – ostatnio kasjerka w sklepie pyta nas, skad jesteśmy (slychać że nie stąd oczywiście). My, że z Polski. A ona na to „To tam gdzie ta kiełbasa? Polish sausage???” - bo tu jest taki rodzaj kielbasy – która notabene obok polskiej kiełbasy nawet nie leżała!! (A to żarcie tutaj – ohyda!!! Wędliny totalnie niejadalne. Jedyna jadalna wedlina, to taka z polskiego rzeznika STANDOM. Wszyscy zresztą tam się zaopatrują, co sprawia, że w naszym loklanym STANDOMIE często bywa jak u Stanislawa Bareji – cztaj lata głębokiego kryzysu – mianowicie, albo jeszcze nie dowieźli, albo są akurat „przed ubojem” albo coś. Ale za to jak już coś jest – to jest b.dobre.) Choć z drugiej strony mięso mają tutaj dobre - wołowina pychotka!!!!  Jacek nawet próbował kangura i twierdzi, że pyszny. Ja jakoś mam opory – za bardzo lubię kangury w tym drugim sensie. A wracając do ekspedientki, to była jedna z tych lotniejszych. Pozostałe to na taką odpowiedź tylko się uśmiechną, a w oczach widzisz pytanie „Z POLSKI??? A CO TO JEST????” No, chyba, że ktoś ma przodków z Polski – to się mniej więcej orientuje.

Wracajac do ignorancji – to naprawdę zwala z nóg. Fakt, że my się na razie mało obracamy w kregach Aussie – jedyni, z którymi mamy do czynienia, to nauczyciele w szkole (b.fajni i na poziomie), oraz obsługa w sklepach i urzędach – tu juz dużo gorzej. Ostatni etap to wiara spotykana w „Centrelinku” – czyli na zasiłku - po wielu widać na kilometr, że od pokoleń nie skalali się pracą, ale mniemanie o sobie mają, że wszystko im się należy. A generalnie ta fikcja pomocy przy szukaniu pracy jest zatrważająca – miliony agencji job network service, gdzie możesz się do woli rejestrować poszukując pracy. Tylko że oni nic dla ciebie nie zrobią. Jedynie jak znajdziesz ogłoszenie, które oni firmują, to zamiast samemu wysyłać aplikację, możesz zadzwonić do danej agencji, żeby oni to zrobili. Oni mają twoje gotowe resume (które ty im dostarczyłeś) i wyślą je za ciebie. Choć gwarancji nie masz, bo nikt sie do ciebie i tak nie odezwie. Ani oni, żeby potwierdzić, czy coś zrobili, ani firma, która i tak cię nie zatrudni, jak nie masz doświadczeń australisjkich. Więc i tak leżysz.

Nie będę opisywać, jak trudno jest wynajać mieszkanie – my tu akurat mieliśmy trochę szcześcia – jedna z agentek się zgodziła na nas i przekonała właściciela, żeby nam wynajął domek nawet mimo naszego psa. Jacek twierdzi, że to dlatego, że to jest małe (2 sypialnie) – ale ogólnie mamy szczeście, bo poza tym jest b.fajne i dobrze położenie (dogodny dojazd do centrum i zakupy).  I to byla jedyna agentka na chyba z 5, która nam w ogóle odpowiedziała. Pozostałe z założenia, po przyjęciu aplikacji już się nie odezwały. Wiadomo, nowi w kraju, bez pracy = kłopoty. A nie chcę przygnębiać Was opisem niektórych ruder, które oglądaliśmy – po prostu tragedia.

A co do domów – to niestety zaczyna się powoli jesień – na dworze temp. spada – i w domu też, wprost proporcjonalnie. Rano zaczyna być dość zimno, tak że zaczynamy się bać zimy. Brak izolacji i  pojedyncze okna – to sprawia, ze temperatura zimą wewnątrz jest niewiele wyższa od tej na zewnątrz. Wyobrażacie sobie zimę przy 12 stopniach w domu????? My już kupujemy grzejniki olejowe. A prąd wlaśnie zdrożał o 30% (to też tak jak w Polsce, prawda???) jedyna pociecha ze spadku temeperatury, to to, że wreszcie można w nocy normalnie spać. Przedtem, jak było pod 40˚, to często zdarzało mi sie nie spac, bo było za gorąco. Człowiek lezy i dyszy jak ryba wyjęta z wody. Czasami przenosilismy spanie do jadalni pod klimę -  wtedy było w miarę ok, tylko te wędrówki z materacami co wieczór i rano też były irytujące. Nie mówiąc o dzieciakach, które też się w nocy męczyły – starsza córka miała regularne napady bezsenności, a mały ataki szczekającego kaszlu i duszności (tu w Adelajdzie zresztą ponoć  sporo dzieci miewa  problemy oddechowe/astmę  ze względu na klimat). 

I tak na kazdym kroku sie zastanawiamy – od czego my uciekliśmy i w co wpadliśmy??? Stąd nasza wizja, że za dwa lata (dzieci się akurat nauczą angielskiego, a my dostaniemy obywatelstwo – na wszelki wypadek ) spadamy stąd – albo do Polski, a jak tam bedzie źle, to może do UK??? Tam nadal potrzebują nauczycieli (podobno....), a zawsze to bliżej i podróż do Polski 10x tańsza.

Może z czasem nasze wrażenia też się poprawią – od razu dam wam znać. Czasami zaglądamy na forum emigrantów wypowiadających sie na temat emigracji, m.in. do Australii – ludzie piszą, np. że od lat dziękują sobie codziennie za decyzję wyjazdu do Australii. Strasznie im zazdroszczę – ja od przyjazdu tutaj codziennie wstaję wkurzona, że oto muszę spędzić tu kolejny dzień. 

I na koniec wracając do porównań z Polską – wiele z nagłówków z gazet tu to jakby żywcem przeniesione z Polski – oto np. kobieta zmarła w parę dni po tym, jak jak wypisano z pogotowia – bo personel przemęczony, przepracowany, za dużo pacjentów , więc cos przegapili itp. Pociąg sie wykoleił, bo zepsuty był jakiś czujnik. Matka zamaltretowała na śmierć 3-miesięczne niemowlę. Brak tylko strajków i kobiet żebrających na ulicy z dziećmi.

A następnym razem opiszę moje doświadczenia z państwowymi dentystami (tragiczne), oraz nasze wrażenia o służbie zdrowia (mieszane).

PS. Nie uwierzycie,  ale najwiekszym problemem jaki mamy ze szkołą naszej córki są WSZY!!!!Nie ma tygodnia, żeby nie wróciła ze szkoły bez wszy. Majątek tracimy na szampony i inne środki. A za tydzień i tak jest to samo. Już powoli zaczynamy ze strachem przeglądać te jej włosy, no bo ile można???? W Polsce moje dzieci chodziły do przedszkoli, żłobków i szkół – i nigdy nie miały wszy. A tu na wejście w pierwszym dniu szkoły nam powiedziono, że to jest „common problem”. I jak widać jest.

.........

To tyle w tym odcinku – i pamietajcie, ze to nasze wrazenia dyktowane chwila, i ze za tydzien moga byc zupelnie inne  i co najwazniejsze wasze odczucia nawet na te same tematy moga byc inne.

Pozdrawiam

Jacek

powrot do gory

Poszukiwanie miejsca za Wielka Woda - list do Jacka

Jacek,

chcialbym Wam przekazac kilka swoich spostrzezen z mojego okresu zycia rozpoczetego otrzymaniem kart stalego pobytu w USA. Pomine etap otrzymywania Green Cards - jest on nieistotny dla tej przypowiesci, i Wy i ja startowalismy jako permanent residents (w USA nazywa sie to humorystycznie Resident Alien).

W lutym 1994 roku wyladowalem z zona w stanie Nebraska - amerykanski Mid West, stan slabo zaludniony, czysty, dosc zamozny, spokojny ... nudny po prostu i niezbyt ladny (no, ale od wielu lat na 5-7 miejscu rankingu The Most Livable State in US , cokolwiek to znaczy).

Mamy tu znajomych-naszych-znajomych i mozemy pomieszkac za darmo przez 6 tygodni (kupujemy zywosc, placimy za zuzywane utlilities i telefony). Mamy po 29 lat, studia, kilka lat pracy w instytucjach finansowych w miescie w srodkowej Polsce, ja znam angielski bardzo dobrze, zona w ogole nie zna, mamy 1500 US$ w kieszeni ... w tym 1000 US$ dlugu. W Polsce powodzilo nam sie przyzwoicie, raczej spokojny rozwoj kariery, pewnie za rok-dwa dziecko. Co nami powodowalo? - teraz mozna to okreslic jako zadza przygod, ale tak naprawde to moja nieodparta chec Bycia Gdzies Indziej. Zaczynamy ...

Praca:

- Znajomi Amerykanie umozliwili kilka interviews (to niemalo, ale niczego nie zapewnia, trzeba po prostu umiec robic cos pozytecznego dla pracodawcy, a ponadto zatrudnienie takiego Alien'a jest ryzykowne: moze nic nie umie, a moze jest dziwny, chyba sie nie dogadamy ... etc.). Mysle, ze dostalem (juz po 6 tyg., to bylo cos pieknego!) prace jako Survey Crew Assistant, bo pryncypal byl ciekaw coz to ze mnie za zwierze: obcy ze smiesznego kraju z Europy, ale ma M.Sc. in  Engineering, gada po angielsku i nawet mozna go zrozumiec - kuriozum! Mam 8 US$ per hour i medical coverage. Zasada ogolna: trzeba przekonac potencjalnego pracodawce, ze warto czlowieka zatrudnic - stad te prace za darmo.

Dobra znajomosc jezyka jest konieczna do otrzymania sensownej pracy, nie mowiac o pojsciu do college'u, wiec wielu z przybyszow rozpoczyna kursy jezykowe. Jest ich duzo i sa bardzo dobre ... maja tylko jedna wade: w US przewaznie trzeba za nie slono placic, np. przygotowawczy do egzaminu wstepnego do college to 1000 US$ za 2 miesiace. Przyjaciel w Kanadzie uczeszczal na takowy, tyle ze darmowy, a rzad dawal mu 1000 CAD miesiecznie, aby mogl sie utrzymac podczas okresu nauki ...

Domy:

- urzadzanie mieszkanka: aby sie do niego wprowadzic, musialem znalezc prace, bez niej nikt mi nie wynajmie niczego nadajacego sie do zamieszkania.

Pelne wyposazenie kuchni i lazienki, ale zero mebli. Deposits  za wszystko:  utilities razem 300 US$, rent deposit  350US$. Kanapy nikt nie sprzeda na kredyt, trzeba gotowka. Ogolnie jednak mieszkanko (nie domek!) jest OK: malutkie (450 sq ft), ale w dobrej dzielnicy (w US to bardzo wazne), dobrze utrzymane, klima dziala super, caly dwupietrowy drewniany dom nawet bardzo sie nie trzesie, gdy biegniemy po schodach. Widzielismy jednak mase kiepskich rental buildings, takze ruder okropnych i cale dzielnice biedoty - tam nie chcesz mieszkac, jak mowia w US. Oczywiscie, sa wielkie dzielnice ladnych, pieknych i slicznych rezydencji, takich za 80-250K US$; takie w Kalifornii kosztuj± od pol miliona do sky is the limit.

BTW, niedawno obejrzalem na I-necie kilkanascie zdjec domkow i ulic w Christchurch, NZ (pono typowych ...). Ogolnie: w US bylby to standard dzielnic biednych robotnikow, zadna rodzina zarabiajaca razem ponad 25K US$ p.a. (czyli 13 US$ p.h. na jedna osobe) nie chcialby za nic tak mieszkac ... ciekawy przyczynek do rozwazan o NZ jako raju na ziemi. Rodzina z Polski ze slabiutkim angielskim zarabiajaca po 3 latach w Nebrasce w dwie osoby - maz jako malarz pokojowy, zona na tasmie produkcyjnej pakujac mieso - mieszkala w duzo ladniejszym domu, w znacznie piekniejszej okolicy. 

Samochody:

- wiekszosc nowych (2-3 lata), z pelnym wyposazeniem i duzymi silnikami - raj! Tak, dla kogos majacego na auto min. 10-15K US$ (czyli od 200 US$ miesiecznie pozyczki na 4-5 lat). Duzo pojazdow 5-10 letnich - te juz sa sporo tansze, 2-6K US$, ale czesto wymagaja napraw drogich jak zeby skalnych smokow. Nasze pierwsze: Mercury Sable z 150K mil na liczniku za 2.5K US$ - ladna i duza, ale psujaca sie bestia, niedlugo potem Subaru GL ze 100K mil za 1.5K US$ (rozlatywal sie, niestety ...), a w pol roku potem nowy Hyundai Pony za 6K US$ - dla nas wtedy luksus, tyle, ze w US jest to najnizsza polka, niebezpieczny (bo maly) i malo prestizowy ... :-)

Jezyk:

- ja mowilem dobrze, rozumialem tez niezle, ale dopiero po roku moglem powiedziec wszystko kazdemu wszedzie, a godzinny State of the Union Address Clintona moglem sluchac jednym uchem rozumiejac wszystko bez trudu. Akcent stracilem po 2-3 latach.

Po roku w US zaczalem studia MBA jednoczesnie pracujac 30 godzin/tydz. - zaczela sie jazda 'bez trzymanki'. Mialem dla siebie i zony pol dnia tygodniowo, poza tym praca i studia od 8

rano do 10 wieczorem. Przez dwa i pol roku.

Zona ... hmm, zero angielskiego. Ogladala godzinami telewizje, czytala setki gazet i magazynow, rozmawiala, a po 2 latach poszla do community college, gdzie byla jedna z lepszych studentek. Co jest bliskie nastepnemu tematowi -

Ludzie:

- ignorancja mieszkancow takich stanow (wiekszosci w US) jest wielka, arognacja tez niemala. NIC nie wiedza o swiecie, niewiele o czymkolwiek poza jedzeniem, samochodami, baseball'em i futbolem amerykanskim. Nic ich tez inne sprawy nie interesuja: maja dobrze wykonywac swoja prace, kupowac co 3 lata nowe autko, co 20 nowy dom, placic podatki i keep smiling! Pytano jak dlugo jechalismy z Polski (driving), pytano czy mamy w Polsce zarowki i klamki u drzwi, czy ten nasz ojczysty niemiecki jest trudny.

Na pytanie o sport narodowy odpalilem kiedys: Chopping wood!! i wtedy odpuscili. W swojej firmie bylem jedynym z M.Sc. i MBA in making. Postanowilem, ze ukoncze studia, ze nie damy sie ignorancji, obojetnosci, samotnosci, pustce - i przetrwamy.

Udalo sie, ale naprawde trzeba byc twardym psychicznie. Przychodzi to z czasem, choc niekiedy moze zlamac czlowieka. 

... OK, Nebraskanie staraja sie byc mili, ale naprawde niewiele dbaja o innych (w europejskim, egalitarnym rozumieniu). Trzeba sobie uprzytomnic, ze za pieknym usmiechem nie kryje sie zadna gleboka mysl, ze jest to tylko usmiech i zyczenie milego dnia - i wtedy czlowiek zyje zdrow robiac swoje. 

Bol:

- innego swiata jest dla wielu niemaly. Inne jedzenie, zapachy, dzwieki, rosliny, telewizja, ksiazki, hobby, sporty narodowe. Jest tez daleko do domu - i o tym trzeba po prostu zapomniec, skoncentrowac sie na wykorzystaniu jak najlepiej czasu danego tu-i-teraz. Za pare lat bedzie latwiej i beda pieniadze na podroz. Gorzka obserwacja wygloszona kiedys przez amerykanskiego komentatora (mysle, ze pasuje takze do Oz, Kiwilandii i Kanady):

Ameryka to kraj imigrantow, ktorzy robia wszystko, aby tu sie dostac, a potem ciezko pracuja, aby na wakacje pojechac do kraju, z ktorego przybyli. 

Nasza decyzja o powrocie po 4 latach:

- chyba przede wszystkim z powodu braku fascynacji zyciem w tym miejscu. Kiedys czytalem zdanie: tutaj sa ladniejsze domy, ale w moim kraju one rozmawiaja ze soba. It's a kind of magic.

Juz wiem, ze caly swoj swiat trzeba nosic we wlasnej glowie i wtedy moze byc dobrze wszedzie.

Serdecznie pozdrawiam,

W.

List zostal opublikowany za zgoda jego autora.



powrot do gory

Odcinek 6 - Jak zostac nauczycielem - pisze zona Jacka.

Wreszcie mam czas na napisanie kolejnego odcinka naszych wrażeń z Australii – jest przerwa wielkanocna, co oznacza dwa tygodnie wolnego od szkoły, praktyk itp. Choć nie do końca, bo w zeszłym tygodniu spędziłam parę dni na treningu dla nauczycieli – jeden był obowiązkowy przed rejestracją w Departamencie Edukacji (tzw. mandatory notification course – wszyscy nauczyciele w Australii są prawnie zobowiązani do zgłaszania faktów maltretowania, wykorzystywania i zaniedbywania dzieci), drugi wybrałam sama, bo stwierdziłam, że podobnie jak w Polsce, im więcej papierów człowiek ma tym lepiej. Więc muszę tu zbierać australijskie papiery.

Generalnie moja sytuacja zawodowa zaczyna się krystalizować – dostałam obowiązkową tu rejestrację nauczycielską, odbyłam konieczne szkolenia (pierwsza pomoc, i ww. mandatory notification), więc mogę się zarejestrowaćw Departmencie Edukacji, który potem zacznie szukać dla mnie pracy. Tutaj jest tak, ze szkoły publiczne zgłaszają zapotrzebowanie na poszczególnych nauczycieli, a departament dopasowuje z bazy danych osobę spełniającą warunki i składa jej ofertę zatrudnienia. Przy czym bardzo trudno jest otrzymać stały etat – praktycznie ponoć coś takiego mozliwe jest tylko w „country” – czyli w bliższej lub dalszej odległości od obszaru metropolitalnego Adelajdy. Może to byc 50 km stąd, a może być 500, w totalnej głuszy. W Adeli i bliskiej okolicy głównie  otrzymać można kontrakt – czyli umowę na czas określony – w zalezności od potrzeb szkoły – mogą to byc 3 tygodnie, a może byc rok szkolny. Jeżeli raz odmówi się przyjęcia oferty, która odpowiada twoim kwalifikacjom i lokalizacji, jaką zaznaczyłeś w swoim formularzu do DETE (dep. edukacji), to do końca kwartału nie otrzymasz kolejnej oferty. Jeżeli odmówisz drugi raz, nie będziesz brany pod uwagę do końca roku szkolnego. Jednym słowem, twój wpływ na to, w której szkole będziesz pracować, jest zerowy.  Możesz tylko z grubsza wybrać sobie rejon zatrudnienia.

A jeżeli nie otrzymasz żadnej oferty pracy, to pozostaje tzw. relief teaching – czyli zastępstwa. Polega to na tym, że departament wydaje ci list uprawniający do pracy jako TRT (temporary relief teacher), i z tym listem zgłaszasz się do szkół, w których chciałbyś pracować na zastępstwach. Możesz tez zgłosić sie do rejonowego systemu TRT – który z reguły obsługuje ileś tam szkół w swoim regionie. I potem codziennie rano czekasz – może zadzwoni telefon, że masz przeyjchać na 8,30-9,00 tu czy tam, na tyle i tyle godzin zatępstwa. Wtedy pakujesz się i jedziesz. Oczywiście możesz odmówić – w tym przypadku departament nie wyciąga żadnych konsekwencji wobec ciebie, to się odbywa niejako poza nimi, ale primo, nie zarobisz, secundo, jak szkoła stwierdzi, że często odmawiasz, to też przestanie dzwonić do ciebie.  Ja na razie cała sytuację znam tylko z teorii, ale pewnie niedługo poznam ją w praktyce. Nie liczę specjalnie na jakiś kontrakt (jestem germanistą), nie wspomnę nawet o stałej umowie.

Nasze wyobrażenia (sama już nie wiem, na czym oparte) że w SA brak nauczycieli języków, okazały się mylne. Tzn. może i brak – ale większość szkół od jakiegoś czasu przechodzi na języki azjatyckie,  argumentując to położeniem geograficznym i bliższym związkom z krajami Azji niż Europy. Zapewne słusznie.

Tak więc nastawiam się głownie na zastępstwa – taki system pracy ma ponoć swoje zalety – zero odpowiedzialności za program czy wyniki nauczania, czasem materiały na zastępstwo sa przygotowane przez nauczyciela prowadzącego (czasem nie i trzeba mieć coś swojego, żeby wypełnić dzieciom czas – nie chodzi w tej sytuacji o konkretną realizację jakiegoś materiału, ale raczej o zapewnienie klasie opieki i zajęcia). Pracujesz codziennie (o ile masz tyle ofert) gdzie indziej, inne dzieci, inni nauczyciele. To też ma plusy i minusy – ale ja np. strasznie nie lubię takiej niepwenosci co rano, i za każdym razem innych ludzi. Może da się do tego przywyczaić.

No i ta niepewność zarobków – podobno w pierwszym kwarale zastępstw jest mało, potem coraz lepiej, a pod koniec roku, można nawet pracowac 4-5 dni w tygodniu. Dniówka wychodzi ciut wyższa od normalnej stawki nauczycielskiej – rekompensuje to brak zarobków w ferie. Ponoć czasami nawet się zdarza, że jak spodobasz się w szkole, to ona może rekomendować cię na etat lub kontrakt, jeżeli zaistnieje taka potrzeba w danej szkole. A departament może (ale nie musi) nawet taką rekomendację uwzględnić.

Ogólnie rzecz biorąc, departament edukacji jest tu dla mnie najmniej ulubioną instytucją, plasuje się nawet przed Immigration SA.  Tak zbiurokratyzowanej instytucji jeszcze nie widziałam, podobnie jak takiej niekompetnecji i spychologii. Moim zdaniem wszystkie zatrudnione tam osoby dostaly się po protekcji, bo nikt z tych, z którymi ja rozmawiałam (a byłam tam osobiście 4 razy, dzwoniłam chyba ze 6) nie potrafił udzielić mi dokładnych informacji w odpowiedzi na moje pytania, jak ten system fukncjonuje. (Nota bene, w Australii, podobnie jak w Polsce i chyba wszędzie, większość osób dostaje prace z polecenia – rodziny, znajomych itp. – czyli network; słyszałam od Australijczyków zorientowanych w temacie, że 70% stanowisk nie jest w ogóle ogłaszana, tylko obsadzana przez network).

Wracając do DETE, każdy z kim rozmawiałam, w chwili gdy stwierdzał, że nie jest w stanie odpowiedzieć na moje pytania, albo wołał na pomoc kolejną osbe, która czasami potrafiła coś więcej  powiedzieć, a czasami nie, i tylko brała numer telefonu obiecując, że oddzwoni ktoś kompetentny. Czasami nawet ktoś oddzwaniał, aczkolwiek nie zawsze, a przez telefon też nigdy do końca nie udało mi się nic dowiedzieć.

Najbardziej podobała mi się sytuacja sprzed dwóch tygodni, kiedy wreszcie po spełnieniu wszelkich wymogów chciałam się w DETE zarejestrować  - wtedy okazało, że niestety mam już nieaktualny formularz (dostałam go od nich miesiąc wcześniej), bo teraz obowiązuje nowy. Niestety jeszcze nie został wydrukowany, będzie za miesiąc, ale w internecie pojawi sie może już za tydzień!!!! W każdym razie, tego starego już przyjąć nie mogą. Zabrakło mi słów, odczekałam cierpliwie, aż w internecie pojawi się nowy formularz, wydrukowałam go, wypełniłam (nie zauważyłam specjalnych różnic!), i poszłam ponownie się zarejestrować. Pani w recepcji (jedna z moich tam ulubionych postaci!) zaczeła sprawdzać formularz i pytać mnie, dlaczego nie wypełniłam tej i tej rubryki. (wypełnienie tego formularza to jest wyższa szkoła jazdy, sama instrukcja wypełniania jest dwa razy dłuższa od formularza), na co ja mówię, że to jest tylko dla absolwentów, a  ona z rozbrajającą miną mówi, że to jest nowy formularz i ona go jeszcze nie widziała na oczy. Załamałam ręce, no bo pewnie nikt z nich jeszcze go nie zna, więc nie wiem, jak sobie poradzą z wprowadzeniem moich danych do bazy.  Zwłaszca, że to bedą dane nietypowe, no bo przecież ja jestem oversesas trained, nie mam dyplomu stąd, pracowałam też tylko zagranicą – czy oni aby będą wiedzieli, co z tym zrobić???? No cóż, już niedługo pewnie przekonam się na własnej skórze, jak im to poszło.

I to by było na tyle – kolejny odcinek (o słuzbie zdrowia) wkrótce.



powrot do gory

Refleksje na temat - list do Jackow

Mirek wybral dla zony Jacka ladne imie, Kasia. Zrobil to dla ulatwienia narracji.

 

Czesc,

mam na imie Mirek. Z zainteresowaniem przegladam strone Stana i ostatnimi czasy zaciekawily mnie Kasiu Twoje oraz Twojego meza losy "Australijczykow".

Chcialbym sie podzielic wrazeniami, tudziez doswiadczeniami immigranta - jednak nie australijskiego, a amerykanskiego. Choc to bardzo odlegly kraj, mysle ze systemy wladzy, zwyczaje, edukacja, kultura sa bardzo zblizone do australijskich, jest to wszakze rowniez "kraj anglosasow".

Przebywalem wraz z malzonka w USA od jesieni 1999 roku do jesieni 2001. Po wyladowaniu w niezwyklej krainie i pierwszych kontaktach z ziemia Kolumba, bylismy nastawieni bardzo pozytywnie, podobalo nam sie niemal wszystko, bylo inaczej niz w Polsce - jakby bardziej kolorowo, dobrej jakosci drogi, super samochody, tanie paliwo, rowniotko wystrzyzone trawniki, zadbane otoczenie wokol domow, w tym okresie jeszcze bujna zielen, takze potezne sklepy zawierajace prawie wszystko co do szczescia potrzebna itp.

W pierwszych dniach goscili nas znajomi mieszkajacy na stale w Stanach Zjednoczonych, oni to pomogli nam w zlatwieniu pierwszej pracy, mieszkania, wprowadzili nas mniej, lub wiecej w zycie na obczyznie. Przyjechalismy do USA posiadajac wizy turystyczne z zamiarem znalezienia sponora, legalnej pracy, oraz w pozniejszym czasie, otrzymania zielonej karty (te trzy rzeczy to niespelnione marzenia wielu wielu ludzi). Jednak na poczatku trzeba zlapac jakakolwiek prace, zeby miec na chleb, w moim przypadku bylo to malowanie (bynajmniej nie artystyczne) zalatwione u znajomego moich znajomych

Jak wywnioskowalem z Twoich opisow, bylas nastawiona na "nie", prawie w kazdej sprawie na obczyznie, a w kazdym razie bylo duzo wiecej minusow, anizeli plusow. Wlasnie do tego chcialbym sie w glownej mierze odniesc w tym liscie.

Otoz w moich oczach wyglada to nastepujaco: po przyjezdzie w pierwszych dnaich jestesmy pozytywnie nastawieni (nalezaloby raczej powiedziec, ze zbyt wiele oczekujemy), mamy ambicje aby znalezc fajna - oczywiscie dobrze platna prace, fajne mieszkanie itp. Jednak w konfrontacji z panujacymi realiami zmuszeni jestesmy brac to, co akurat jest.

Przewaznie nie jest to wymazona praca i inne okolicznosci z tym zwiazane, zatem po przyjeciu takiej, czy innej propozycji, zaczynamy pracowac, placic za mieszkanie i inne rzeczy, w zasadzie jestesmy zdani sami na siebie. I tu "swiatopoglad" nabiera nieco pesymistycznego posmaku.

Przywiezionych oszczednosci juz dawno nie ma, pojawia sie walka o przetrwanie (na pewno nie krwawa, ale jest). Zastanawiamy sie  wtedy, czy dobrze zrobilismy wyjezdzajac z Polski, gdzie mielismy wszystko co do szczescia potrzebne, a tu nie mamy prawie nic, wszystko musimy zdobywac od nowa. Jednak poki co, musi tak byc, przynajmniej do czasu kiedy uda nam sie odrobic to co przeznaczylismy, aby sie tutaj dostac. 

W USA panuje tygodniowy system wyplacania wynagrodzenia, co przyczynia sie, poza tym ze sa o wiele wiele wieksze zarobki, do tego ze na koniec miesiaca nie zostaje nam 5 centow w portfelu.

Po, powiedzmy ustabilizowaniu sie sytuacji, zaczynamy zarabiac i odkladac jakies tam pieniadze. Po odpracowaniu kosztow przesiedlenia jednak juz nie myslimy tak intensywnie zeby wrocic do kraju z dwoch powodow: po pierwsze juz troche przywyklismy do nowej rzeczywistasci, po drugie pojawia sie szansa na zarobiebie i odlozenie wiekszej gotowki, z ktora to potem jest sens wracac do kraju. Z w/w powodow pozostajemy przy wykonywanej pracy, usilnie w czasie wolnym szukajac ofert w swoim fachu (w moim przypadku - informatyka), glownie za posrednictwem internetu (jak sie pozniej okaze internetowe poszukiwania to fikcja).

Tak mijaja tygodnie i miesiace. Po mniej wiecej pol-rocznym pobycie nadchodzi okres depresji, chce nam sie wyc, poniewaz jest nam bardzo, bardzo zle (znam osoby, ktore po przyjezdzie byly zachwycone Ameryka, deklarowaly podroze, zwiedzanie itp. jednak po mniej wiecej pol roku plakaly za swoim krajem i bliskimi).

Jednak zerwac tak ze wszystkim nie jest latwo i pozostajemy na obczyznie. Jakby nie bylo zycie juz nabralo jakiegos biegu, lepszego lub gorszego. Legalnych ofert pracy jak nie bylo tak nie ma i zbytnio nie ma perspektyw. Mija rok na obcej ziemi, czlowiek jest juz zadomowiony, zna juz teren, zwyczaje, gdzie go moga oszukac, a gdzie nie, wie co i jak. Juz przywyklismy do rzeczywistosci, ale problem (a raczej dylemat) powrotu jest nadal aktualny.

Znajomych, w podobnej sytuacji, nekaja podobne mysli i watpliwosci, probujemy przedluzuc waznosc wizy, ale z negatywnym rezultatem, po utracie waznosci otrzymujemy status "czarnego rezydenta". Szanse na legalne zatrudnienie daza do zera, pobyt przedluza sie do 2 lat.

I tutaj moje spostrzezenie, uwazam ze 2 lata do czas graniczny gdzie mozna jeszcze wrocic do kraju, choc i tak jest to bardzo trudne, aby podjac taka decyzje. Dluzszy pobyt kwalifikuje czlowieka do pozostania na obcej ziemi, ze wzgledu na przyzwyczajenie i obawe przed konfrontacja ze stara rzeczywistascia - czyli w Polsce. Niepewnosc jutra, brak pracy itp.

Moja malzonka i ja postanawiamy jednak wrocic (decyzji nie podjelismy bez walki ze soba nawzajem). Nakladaly sie na to rowniez inne sprawy, jak np. atak terrorystyczny we wrzesniu 2001 i inne "wagliki" z tym zwiazane, ale glownym powodem byla swiadomosc bytu "czarnego rezydenta" i niezbyt ciekawa przyszlosc z tym zwiazana.

Wrocilismy w pazdzierniku. Na poczatku zadowoleni, nie przejmujac sie zbytnio sytuacja w kraju, jednak po czasie ok. roku, po przywyknieciu do szarej rzeczywistosci, po osluchaniu sie o politycznych przekretach i w ogole o sytuacji w kraju (u progu wejscia do Unii Europejskiej), po dwukrotnym remoncie zawieszenia w samochodzie, ze wzgledu na fatalny stan drog, po konfrontacji z obowiazujacymi prawami i zasadami (Katarzyno - mie narzekaj na biurokracje w Australii) w polskiej rzeczywistosci, pojawila sie mysl ponownego wypadu gdzies w swiat.

Po rozejrzeniu sie w cyber przestrzeni uwaga skupia sie na Krainie Oz. Jednak minie jeszcze troche czasu zanim przygotujemy sie do przygotowania potrzebnych papierow, zamysl jednak pozostaje.

27.04.2003.

pozdrowienia dla wszystkich imigrantow

powrot do gory

Ja tez zaliczam sie do nowej fali emigracji - list

Witaj Stan, witaj Jacku i "Kasiu"

Ja tez zaliczam sie do nowej fali emigracji. Przyjezdzajac tutaj znalam tylko dwie osoby, ktore zreszta pomogly mi niezmiernie. Kazda w inny sposob.  Jedna to „tubulec”, znajacy bardzo dobrze realia lecz kompletnie nie rozumiejacy rozterek z jakimi borykalam sie w tych pierwszych miesiacach. Druga - to Polka mieszkajaca tu od ok 30 lat, z fantastycznym podejsciem do wszelakich probemow - „Magda, nie przejmuj sie, ulej to”. Ciezko jednak bylo „ulac” pierwsze roczarowania, porazki i rozterki.

Emigracja nie jest latwa, szczegolnie kiedy podejmuje sie ten krok bedac w wieku „srednim”, czyli jak to bylo w moim przypadku - tuz przed 30-stka.

Wczoraj wlasnie minal rok od momentu mojego przyjazdu (mieszkam w pieknym zakatku Melbourne), znalazlam chwile na mala refleksje i nagle doznalam olsnienia - wreszcie nie czuje sie tak cholernie zle jak przed paroma miesiacami. Czytajac wspomnienia "Kasi" usmiechalam sie szeroko, bo to byly tez moje mysli! Ja przyplacilam to dotatkowo mala depresja i totalnym zniecheceniem do czegokolwiek. Teraz, po roku patrze na wszystko zupelnie inaczej. Jest o niebo lepiej i ja zaczelam postrzegac to miejsce jako moj dom. Pracuje (mam bardzo dobra prace, ktora znalazlam po miesiacu szukania, ale wciaz rozgladam sie za inna), ciesze sie kazdym dniem, klimatem, plaza, tysiacem mozliwosci "czynnego wypoczynku" (kazdy weekend spedzamy na pieszych wedrowkach - nic nie kosztuje a "laduje akumulatory") ... doceniam po prostu zycie, takie jakim ono jest.

Podobno kazdy emigrant do konca zycia bedzie mial skrzywiona dusze. Jesli wrocisz do Polski, bedziesz tesknic za Australia. Pozostajac tu zawsze bedzie brakowac ci Polski. Jest to cos o czym pisze Mirek. Poznawszy lepszy swiat (uwazam ze jednak Australia- ze swoja biurokracja, sluzba zdrowia, systemem edukacyjnym itp, jest jednak lepszym niz Polska swiatem), ciezko bedzie przystosowac sie do szarej polskiej rzeczywistosci.

Jestem bardzo ciekawa jak tocza sie losy Jacka i jego rodziny - napiszcie czasem - moze bede mogla Wam jakos pomoc, przynajmniej "duchowo". Czytanie tych wspomnien inspiruje mnie do napisania mojej historii. Postaram sie to zrobic i jesli Stan stwierdzisz ze nie jest koszmarnie nudna, moze opublikujesz to na swojej stronie. Moze komus to pomoze w podjeciu decyzji o wyjezdzie, lub tez doda otuchy ze warto przeczekac pierwsze ciezkie miesiace.

Najwazniejsze jest jedno - nie mozna przyjezdzac tu wygorowanymi oczekiwaniami raju na ziemi (tak jak bylo ze mna i pewnie z wieloma osobami). Jest to normalne miejsce, w ktorym trzeba ciezko pracowac by cokolwiek osiagnac. Z perspektywy roku stwierdzam ze warto bylo!

Pozdrawiam serdecznie, Magda

powrot do gory

Odcinek 7 - pif paf - strzela Jacek

12.06.2003

Po dlugim okresie milczenia odzywam sie ponownie.

Jak zwykle zaczne od temperatury. Na zewnatrz pada, ale jest calkiem przyjemnie jak  na zime, + 17 stopni. Natomiast wewnatrz tyle samo lub mniej (w nocy okolo +7  - co daje srednia okolo +12) co sprawia, ze jest strasznie nieprzyjemnie, a ma byc jeszcze zimniej. Ogrzewac mozna, owsze, ale jest to bardzo kosztowne. Po prostu ledwo sie wylaczy ogrzewanie to w domu temperatura spada momentalnie – daje o sobie znac zero izolacji. I tak ma byc do konca wrzesnia – brr... fakt ten jest bardzo motywujacy do powrotu do Polski - przynajmniej dla mnie.

Dlaczego tak dlugo nie pisalem?? – po prostu nic specjalnego sie nie dzialo oprocz popodania w coraz wieksza tesknote za krajem (rodzina i znajomymi) i depresje z tego powodu – nie chcialem tym nikogo zameczac. Niestety stan ten trwa i trwa  i nic sie nie zanosi na to aby sie zmienil, a wrecz to zimno sprawia, ze stan ten sie poglebia  i ze w efekcie jestesmy coraz blizsi decyzji o powrocie do PL.

Jestesmy tutaj juz ponad pol roku i mysle, ze moge sie pokusic o pewne podsumowania dotyczace pewnych tematow.

1.

Opieka spoleczna – tutaj sytuacja jest bardzo oczywista – wielki plus dla Australii w porownaniu do tego co znamy z PL. Faktycznie po okresie dwoch lat (jak juz zaczna przyslugiwac pelne zasilki) mozna wyzyc bedac na zasilku z Centrelinku – a dokladnie rzecz ujmujac nie trzeba sie specjalnie martwic o to co do garnka wlozyc, czy o to czy bedzie sie mialo dach nad glowa. Natomiast trzeba byc swiadomym tego, ze bedzie sie na samym dnie tutejszej drabiny spolecznej i dla wielu osob, ktore mysla o przyjezdzie tutaj i stac ich w Polsce na przejscie calego procesu emigracyjnego, kupno biletow itd, bedzie to poziom nizszy anizeli ten, na ktorym zyli/zyja w PL. Niemniej w porownaniu do tego, co dostaje sie w PL pozostajac bez pracy, jest to niemal raj.

2.

Miejsce na rynku pracy – tutaj sytuacja wyglada zdecydowanie gorzej. To znaczy porownujac generalnie do sytuacji w PL to jest duzo lepiej jezeli chodzi o mozliwosc znalezienia „czegos”, stabilnosc posady, relacje zarobki a koszty zycia – faktycznie jest tak jak tego oczekiwalem, ale... To ale to jest to, ze jest tak dla kogos kto ma tutejsze doswiadczenia, tutejsze wyksztalcenie i najlepiej zeby jeszcze byl nativem. A jak wiadomo wiekszosc z nas, ktora tutaj przyjezdza nie spelnia zadnego z tych 3 warunkow.  

Wiele sposrod osob, ktore tutaj poznalismy jest zawodowo ponizej swojej pozycji jaka mieli w Polsce i finansowo rowniez na tle spoleczenstwa prezentuja sie gorzej anizeli w PL – jest to dokladnie tak jak opisuje Stan na swojej stronie.

Przyczyn takiej sytuacji jest kilka. Najwazniejsza jest brak znajomosci. Tak jak juz chyba to, w ktoryms z wczesniejszych odcinkow opisywalem, jednym z pierwszych tematow jakie przerabialismy na lekcjach jezyka angielskiego byla „ czytanka” o tym, ze 70% miejsc pracy w Australii „rozchodzi sie po znajomych". Dodatkowo praktycznie wszedzie chca od ciebie referencji miejscowych lub ewentualnie z jakiegos innego kraju anglojezycznego. Efekt tego jest taki, ze wielu emigrantow pracuje ponizej swoich poprzednich stanowisk. Im wyzsze stanowisko miales w PL tym trudniej Ci bedzie na tutejszym rynku pracy (nie dotyczy to oczywiscie wybitnych specjalistow lub osob z branzy, w ktorej sa naprawde duze braki personalne na tutejszym rynku – na dzien dzisiejszy mysle, ze to tylko moga byc pielegniarki).

Natomiast osoby, ktore w Polsce jak i tutaj wykonuja swoj zawod –  tzw. „fachowcy", maja sie tutaj lepiej anizeli w PL.

Do tego dochodzi jezyk. Znajomosc i zdawanie roznych egzaminow, a komfort jezykowy w miejscu pracy, to zupelnie dwie rozne sprawy. A rozumienie jest najwiekszym problemem – kazdy tubylec posluguje sie troche innym jezykiem (nazwijmy go poprawnym , o ile potrafi) wobec cudzoziemca, a innym w rozmowach z kolegami. Przyczynia sie to do tego, ze czuje sie czlowiek bardzo wyobcowany w swoim srodowisku pracy. Nie spotkalem tutaj jeszcze zadnej osoby z PL, ktora by mi powiedziala, ze czulaby sie w kontaktach z tubylcami w pracy tak dobrze i swobodnie jak to mialo miejsce w Polsce, a wiekszosc z tych osob zna angielski po latach pobytu tutaj bardzo dobrze.

Ja rowniez mam pewne doswiadczenia w tym zakresie. Od pewnego czasu pracuje w jednej z wiekszych firm w Adelaidzie, pracuje przy linii produkcyjnej – jako robotnik niewykwalifikowany; obsluguje duze maszyny do spawania. W Polsce takie miejsca pracy tylko zwiedzalem jako pilot wycieczek turystycznych, ale moge powiedziec, ze wyglada to duzo, duzo lepiej anizeli Ursus lub Nowa Huta (te dwa zaklady zwiedzalem kilka razy). Faktycznie dba sie tutaj o pracownika, wyplaca sie pensje na czas itp. I zarobki sa w miare dobre jak na taka prace, porownujac z innymi zakladami w Adeli.

Zyczylbym takiego traktowania pracownikow we wszystkich firmach w PL.

Ciekawostka jest jednak moze to, co mi opowiadaly dwie osoby pracujace w tym miejscu od dluzszego czasu (po kilkanascie lat kazda z tych osob) – jedna z tych osob to Grek mieszkajacy tutaj okolo 20 lat, a druga to syn emigrantow z PL. A co one powiedzialy? Otoz zaklad ten zdecydowanie zmienil sie na plus we wszystkich prawie aspektach okolo 6 lat temu, kiedy to kierownictwo zakladu przeszlo w rece niemieckie i wprowadzono pewne niemieckie standardy pracy (do dzisiaj szefem na Australie jest Niemiec). Druga rzecza z tym zwiazana jest to, ze od tego czasu zaczeli sie interesowac praca w tym zakladzie w wiekszym stopniu Ozzie. Przed tymi zmianami na lepsze ponoc odsetek emigrantow pracujacych w tym zakladzie byl duzo wiekszy. W grupie osob, ktore zaczely prace ze mna, a bylo to okolo 150 osob, ja bylem jedynym obcokrajowcem. Jak to powiedzial wprost kolega Grek – „... jak poczuli latwa prace i dobrze platna, to nawet im sie zachcialo pracowac ...”

A jak ja sie czuje w tym miejscu – nie najlepiej musze przyznac i fakt, ze nie popracuje tam zapewne za dlugo, poniewaz jak to mi czesto powtarzaja jestem za wolny (i mysle, ze tak faktycznie jest ), wcale mnie nie smuci. A nie czuje sie najlepiej z dwoch powodow. Jezyk jest pierwszym z nich – po prostu zwyczjanie nie rozumiem o czym oni rozmawiaja. W szkole, w sklepie, TV - nie ma zadnych wiekszych problemow, natomiast w zakladzie nic, no powiedzmy prawie nic. Rozumiem przede wszystkim dwa slowa, a sa to fuck.... i bloody... natomiast nie rozumiem tego co jest pomiedzy nimi – co prawda slowa te stanowia okolo polowy wypowiedzi, niemniej ciekawym by bylo zrozumienie tego co jest takie f... i bl... Teraz, po kilku tygodniach moge rozmawiac i rozumiec poszczegolne osoby i prowadzic z nimi namiastki konwersacji , natomiast w grupie nadal tylko wiem , ze sa o czyms nie najlepsze zdania, ciekawe tylko o czym.

Tak wiec w pracy czuje sie zupelnie wyobcowany i do tego praca, ktora wykonuje jest bardzo monotonna (wrecz nudna) i to tez wplywa nie najlepiej na moj stosunek do tej pracy – nie mam nic przeciwko pracy przy tasmie produkcyjnej, ale przyjechalem tutaj z innymi marzeniami i aspiracjami, i jest to dla mnie jak kubel zimnej wody. I do tego czlowiek ma bardzo duzo czasu na myslenie w takiej pracy, co na mnie wplywa dosyc depresyjnie, gdyz mysli mam raczej dosyc smutne i jednostronne, najlepiej mysle obrazuje to ponizszy tekst  - wiem wielkim poeta nigdy nie zostane

 

„zycie spawacza punktowego”

 

Pif, paf  kolejny spaw
minuta za minuta, godzina za godzina
Pif, paf  kolejny spaw
za duzo czasu w pracy na myslenie masz
Pif, paf  kolejny spaw
na wlasne zyczenie prze.... zycie masz
Pif, paf  kolejny spaw

 

(ja naprawde nikogo nie chce obrazac – po prostu opisuje moje wlasne wrazenia)

 

Wiem, ze ktos moze powiedziec ”... jak sie kretynie nie podoba to spadaj stad i idz szukac innej pracy ...” i ma taki ktos racje, ale tylko w pewnym stopniu, poniewaz ja szukalem i nadal szukam czegos w moim poprzednim „fachu”, ale naprawde bez tutejszych doswiadczen lub chociazby studiow naprawde trudno znalezc cos "innego", a przeciez trzeba z czegos zyc.

I co najgorsze w przerwach miedzy tymi pif, paf nie ma czlowiek z kim porozmawiac o jakis wspolnych sprawach.

Ale sa i pozytywy takiej pracy – mozna utrzymac z takiej pracy rodzine, co w Polsce raczej byloby trudne. I mimo wszystko poziom i swiadomosc tych ludzi (na ile udalo mi sie to zlapac z tych indywidualnych rozmow) jest jednak wyzsza niz w takim duzym polskim zakladzie pracy przy linii produkcyjnej.

3.

Australia jako kraj do zycia i / lub emigracji – hm... tutaj na poczatku musze napisac rzecz najwazniejsza i oczywista, a mianowicie, ze co osoba to bedzie inna opinia dotyczaca calosci aspektu lub jakies czesci.

Na pewno jest wysmienitym miejscem do zycia dla tubylcow, czyli dla osob tutaj urodzonych – czego nie mozna powiedziec o Polsce, ktora raczej do tej pory nie jest miejscem dobrym do zycia nawet dla  dosyc znacznej liczby Polakow (mam na mysli przede wszystkim aspekt ekonomiczny) – po prostu wielu Polakow nie moze sobie pozwolic na to aby zyc „godnie”  od tej materialnej strony.

Musze przyznac, ze Australia spelnila wiele moich oczekiwan jakie mialem przyjezdzajac tutaj, ale sa niestety rowniez pewne aspekty, ktore sprawiaja, ze trudno mi sobie wyobrazic abym tu mogl spedzic reszte zycia - moze to sie zmieni po przyjezdzie do Polski  - wg wielu tu spotkanych osob jest to najlepsze kuracja na tesknote.

Pierwszym aspektem jest to tesknota za rodzina, znajomymi – po prostu za ta czescia zycia w Polsce, ktora byla wolna od spraw takich jak polityka, ekonomia, itp. Po prostu brakuje mi mozliwosci wyskoczenia do Polski na weekend i podladowania akumulatorow. Wydaje mi sie, ze to jest mozliwe tylko w Europie.

A drugi aspekt (zdecydowanie mniej istotny) jest powiazany z pierwszym tzn. ta odlegloscia i izolacja geograficzna Australii. Jest to cos jakby klaustrofobia geograficzna – nieraz jak zaczne o tym myslec jak polozona jest Australia i o tym , ze stad nie mozna sobie tak po prostu wyjechac (w takim europejskim, samochodowym stylu) to po prostu dreszcze mnie przechodza i chec jak najszybszej ucieczki stad.

Sa to dwa aspekty, ktorych wogole nie bralem pod uwage myslac o emigracji do Australii. A moze po prostu ja nie nadaje sie do emigracji albo „... musze jeszcze kilka lat przecierpiec, a potem to jakos bedzie ...” (tak mi powiedziala jedna ze studentek w naszej szkole). Mysle, ze tesknoty nigdy nie da sie wyeliminowac.

4.

Tubylcy – przed przyjazdem tutaj jak wiecie wypytywalem wiele osob jak to tutaj jest. W kilku koresondencjach pojawil sie jako duzy pozytyw tubylcow pelen luzu styl bycia objawiajacy sie miedzy innymi tym, ze oni zupelnie niczym sie nie przejmuja i np. w pidzamach chodza do sklepow, caly czas sie usmiechaja do wszystkich i to slynne „no worries mate” jako dowod na ten luz calkowity. Przy czym te objawy luzu byly najczesciej przytaczane przez osoby bedace tutaj jako turysci. I musze przyznac, ze bardzo mi sie to podobalo

Z perpektywy tych kilku miesiecy tutaj interpretacja tych faktow sie zupelnie zmienila.

Dzisiaj jak widze kogos w pidzamie albo na bosaka w sklepie to najchetniej poslalbym go do lazni miejsckiej na gruntowna kapiel – nie ma to nic wspolnego z luzem, raczej z niechlujstwem.

Usmiech do wszystkich. Hmmm... do turystow to owszem, poniewaz to jest przeciez biznes – nawet Polacy sa znani w swiecie z goscinnosci i usmiechu wobec turystow.

Ale w urzedzie, czy innym miejscu gdzie powinni Tobie wyswiadczyc jakas usluge (inna niz turystyczno – biznesowa) czesto jak slysza, ze Ty nie jestes native’m to nagle usmiech ten znika lub nabiera innego wyrazu – moze to jest jest moja nadinterpretacja, ale podobne zdanie wyraza duza ilosc emigrantow w naszej szkolce, zwlaszcza ci, ktorzy przyjechali tutaj ze Stanow i maja jakies porownanie.

W tym momencie warto nadmienic, ze Australia do 1972 miala oficjalnie wpisaną polityke czystosci rasowej (nie znam dokladnej nazwy), ktora wyrazala sie tym, ze nie byli tutaj mile widziani „nie blondyni” – ja jako czlowiek o ciemnej karnacji nie mialbym szans.

Krotki komentarz: ta polityka nazywala sie "white Australia policy", a nie "blond Australia policy". Rzeczywiscie dyskryminowala imigracje pochodzenia pozaeuropejskiego. Przepraszam, ze sie wtracam. Stan

I trudno mi sobie wyobrazic, zeby w ciagu 30 lat udalo to sie calkowicie wyplenic.

Moim zdaniem rowniez dzisiejsza otwarta polityka immigracyjna spowodowala to, ze wielu zwlaszcza mlodych i gorzej wyksztalconych zyje w przekonanniu, ze Australia jest najlepszym krajem na swiecie (bo przeciez przyjezdza tutaj tyle emigrantow) i w zwiazku z tym czesto patrza na nas emigrantow troche z gory.

5.

Sklepy i ceny –  oczywiscie bedzie o Adeli i o moich doswiadczeniach. Tutaj trzeba powiedziec, ze oferta jest gorsza niz w Polsce (ta izolacja geograficzna daje znac o sobie), ale jednak jak najbardziej wystarczajaca do zycia – no moze z wyjatkiem piwa – jest , ale ceny sa takie, ze glowa od tego juz boli, nie trzeba czekac na kaca.

- sklepy mniejsze niz w PL, wezszy i plytszy asortyment niz w PL

- spozywka jednak drozsza (jakby podsumowac nasze wydatki tygodniowo to
jakies 30 % wiecej niz w PL)

- warzywa zaj... drogie

- wina na tym samym poziomie

- piwo - wybor maly i zaj.....drogo

- napoje porownywalne do cen PL

- pieczywo - zaj...... drogie i zdaniem mojej zony i wielu Polakow (mi osobiscie pasuje) nie do strawienia

- nabial - maly wybor i drozej

- wedliny - drozej i zabic producentow trzeba jak najszybciej za to jak zmarnowali polprodukty w postaci np. wysmienitej wolowiny

- kuchnie wschodu - duzo wiekszy wybor niz w PL i taniej

- mrozonki - duzo wiekszy wybor niz w PL i taniej i mi bardzo smakuja

- TV i dvd plus taka elektronika chyba tansze niz w PL

- pralki i lodowki - drozsze niz u nas

- meble - chyba jednak drozsze

- paliwo – tansze

- auto - srednia klasa to samo, europejskie drozsze (ale to oczywiste przez te odleglosc), duze i luksusowe u nas, tutaj bardziej na porzadku dziennym i faktycznie tansze niz w PL

 

To tyle w tym odcinku – za jakis czas kolejny odcinek mam nadzieje zdolam napisac moimi skostnialymi dlonmi.


powrot do gory

Odcinek 8 - Zapowiada sie konfrontacja!

25.07.2003

Witam ponownie po dluzszej przerwie.

Jak zwykle zaczne od temperatury. Na zewnatrz jak na zime, w polskim rozumieniu, jest po prostu super. Wewnatrz zdecydowanie mniej przyjemniej. Wlasnie wlaczylem sloneczko i mam nadzieje, ze za jakies 10-15 minut zrobi sie w miare cieplo ( czyli okolo 16 -17 stopni ). Klawiatura juz odmarzla po nocy, tak wiec z pisaniem od tej strony nie ma wiekszych problemow.

Dzisiejszy odcinek bedzie zdecydowanie krotszy.  Spowodowane jest to ogromem zajec i prac zwiazanych z pakowaniem i przygotowaniem do wyjazdu. Wyjezdzamy za kilka dni i to do Polski.

Czytajac internet o tym co dzieje sie w Polsce mozna by przypuszczac, ze nam sie kierunki pomylily, ale tak moge was zapewnic, ze robimy to calkiem swiadomie. Dlaczego juz teraz, a nie dopiero po otrzymaniu obywatelstwa, czyli po 2 latach. Otoz zadecydowal o tym los, ktory jest nieprzewidywalny – tym razem objawil sie w postaci powaznej choroby bliskiej osoby z rodziny.

Na sam wyjazd bardzo sie cieszymy z jednej strony, a z drugiej martwimy. Cieszymy sie, ze zobaczymy rodzine, przyjaciol, nasze osiedle, ze po prostu bedziemy u siebie. No i oczywiscie cieszymy sie rowniez na wiele atrakcji na zywo, jakie tutaj do nas docieraly z conajmniej tygodniowym opoznieniem – takie opoznienie maja te wiadosci pokazywane na SBS z Polski. Mysle, ze jednym z pierwszych krokow bedzie zapisanie sie do jakies partii w Polsce, jeszcze nie wiem do jakiej, ale to jest chyba bez znaczenia – w kazdej mam zagwarantowny duzy ubaw i dostep do wielu atrakcji.

Cieszymy sie rowniez z tego, ze bedziemy mogli skonfrontowac nasze wspomnienia z Polski (tak pozytywne) z rzeczywistoscia – jest duza szansa na to, ze sie szybko wyleczymy z Polski i wrocimy do Australii juz "zdrowi"  i duzo bardziej pewni slusznosci decyzji o emigracji do Australii. A martwimy sie tym, czy uda nam sie na ten krotki, a moze dluzszy czas, odnalezc w Polsce. Czy damy sobie rade z problemami codziennosci tak zupelnie odmiennymi od tych australijskich.

W naszych planach oczywiscie zamierzamy wrocic do Australii jak tylko sie wyjasnia nasze sprawy w Polsce. Co ciekawe z kazdym dniem widzimy coraz wiecej pozytywow zycia tutaj – poczynajac od najdrobniejszych spraw, a konczacach na calkiem kompleksowych tematach. Tak sie zastanawialismy ostatnio, czy takie wahania dzieja sie tylko w naszych glowach czy tez jest to wspolne dla wiekszosci emigrantow.

Tak wiec zobaczymy jak to bedzie – czy nas okradna juz na lotnisku w Warszawie, czy moze nigdy. Bedziemy Was informowac na biezaco – no chyba, ze moja ulubiona firma Tpsa nie da nam dostepu do sieci.

Do uslyszenia wkrotce.


powrot do gory

Odcinek 9 - Australia i medycyna - pisze zona Jacka

31.07.2003

UWAGA: Ten odcinek, jak na razie ostatni pisany z Australii, publikujemy niejako zaocznie.

Jackowie, po podrozy z przygodami, dotarli juz do goscinnej Polski. A tak przy okazji, ten Jacek wie jak sie urzadzic, tu ... jest nadal zimno (w nocy 5, w w ciagu dnia 15 stopni).

Glos oddaje zonie Jacka, Kasi.

 

Ja również załączam moje kolejne wrażenia – zaczęłam pisać to jakoś w kwietniu, ale jakoś utknęłam na dentystach i zarzuciałam temat na całe 3 miesiące... troche to spowodowane awersją do tematu, a troche – nawałem spraw w związku z powrotem do Pl. Ale teraz – dokończenie.

Jak obiecałam poprzednio, oto nasze kontakty z tutejszą służbą zdrowia, jakbyśmy to pięknie nazwali w ojczyźnie. Otóż kontakty te mieliśmy już dość liczne i urozmaicone – nasz synek bardzo chorował zaraz po przyjeździe, a ja z kolei miałam straszne problemy z  zębami. Tak więc w działaniu tutejszego systemu opieki zdrowotnej mamy juz dość dobrą oreintację.Niestety, opinia moja, podonie jak o całej Australii, raczej średnia. Jeżeli chodzi o podstawową opiekę zdrowotna, to funkcjonuje tu (wprowadzany od paru lat również w Poslce) system lekarza rodzinnego zwanego tutaj GP (general practitioner), aczkolwiek działa ciut odmiennie niż w Polsce – tu mianowcie GP obejmuje wszystko, włącznie z badaniami ginekologicznymi, antykoncepcją, itp. Cokolwiek człowiekowi nie dolega, idzie do GP, który albo leczy, albo kieruje dalej. GP jest praktycznie za darmo, pokrywa to państwo w systemie Medicare, do którego od początku jesteśmy uprawnieni. Nie wiem jeszcze w 100%, jak to jest – my w każdym razie jak chodzimy do GP z dziećmi, to zawsze jest za darmo, my czasem dolacmy 5 $ (różnicę miedzy ceną wiztyty a refundacją Medicare). W niektórych klinikach za darmo jest np. od 8-16, potem trzeba coś dopłacac. (Aktualizacja – ostatnio system ulega zmianie – dopłacać trzeba coraz więcej i częściej, odzywa się niedobór lekarzy i niechęć państwa do płącenia za wszystko – niech pacjent płaci więcej sam... chyba to coś w tym rodzaju – z ostatniej chwili, lekarze w Adeli prowadza „industrial action” w Pl zwaną bardziej swojsko „strajk” – nie wykonują operacji planowych, bo za mało zarabiają. To nasze drugie tego rodzaju przeżcyie w Australii – byliśmy już świadkami 4-dniowego strajku tutjeszego MPK. Niedługo ma być zresztą kolejny – niestesty, jakoś ciągle nie mogę znlaeźć czasu na systematyczne oglądanie wiadomości, więc nie zabardzo znam szczegóły. Ale jak wszędzie – pewnie chodzi o pieniądze...) Wracając do zdrowia....

W ogóle na poczatku byłismy załamani – jak Jonatan zachorował chyba 3 tygodnie po przyjeżdzie, i chcieliśmy go umówić do lekarza, którego ktoś nam poelcił, to nam kazano przyjść za tydzień. W kolejnej klinice – niejaki postęp – wizyta już następnego dnia, a Jonek  non stop płakał i miał wysoką temperaturę. W końcu gdzieś tam nas przyjęłi od razu (właśnie w klinice, gdzie teraz po wielu próbach w innych miejscach chodzimy już na stałe!), ku naszemu zdziwieniu lekarka (która notabene zrobiła na nas dobre wrażenie) skwitowała, że to infekcja wirusowa i nic nie trzeba robić. W Polsce przy każdej infekcji, nawet wiruswoej, otrzymywalismy stertę recept na różne syropy i inne prochy, więc trochę nas zdziwił ten brak, ale postanowiliśmy spróbować leczyć to po tutejszemu – i faktycznie – po dwóch dniach zaczęło się poprawiac. Ile kasy do przodu!!!!   Niestey, tydzień później Jonek znów był chory – zaczął w nocy płakać i skarżyć się na ból ucha. Po paru godzinach płaczu poddaliśmy sie i pojechaliśmy nad ranem do szpitala  „Women’s and Children’s Hospital”. Przyjęto nas miło, na szczęście nie było innych pacjentów, lekarz był dziwaczny, najpierw kazał zaaplikować srodek przeciwbólowy, żeby Jonek przestał płakać, potem go zbadał i stwierdził, że ucho to pryszcz, nie ma zapalenia tylko jest opuchnięta błona bębenkowa od kataru i przejdzie, na razie dawać tylko silny środek przciwbólwy (paracetamol z kodeiną), ale  zapisał nam antybiotyk na infekcję skóry – tydzień wcześniej Jonatana strasznie pogryzły komary w ogródku Stana (!), i jedno z tych ugryzień, na buzi,  Jonek strasznie podrapał i zaczęło się paprać. Okazało się że to infekcja gronkowca, która zaczeła się rozłazić na całe ciało, i na to wlasnie był ten antybiotyk. Najdziwniejsze w tym wszytkim było to, że mówiłam temu lekarzowi, że Jonatan jest prawdopodobnie uczulony na Cefaklor (tuż przed wyklotem do Australii był leczony cefaklorem, który wywołał wyspkę i nawrót infekcji po tygodniu – w przeddzień wylotu, co spowodowało że musieliśmy podróż przesunąc o dwa dni), i jak on nam dał antybiotyk (to nam się najbardziej podobało, że leki dostaliśmy na miejscu!), to upewniałam się, czy to nie jest z tej samej grupy co cefaklor- i on mowił, że nie. A potem GP się zdziwił, bo jak powiedziałam co brał w szpitalu, to stwierdził, ze to to samo co Cefaklor. No coz, grunt ze pomogło i nie było komplikacji. 

Potem jescze nie raz byliśmy w szpitalu z Jonkiem, tym razem już w innym, bo sie przeprowadziliśmy i ten mamy bliżej. Nawet raz jechalismy karetką – bo oczywiście Jonatan zaczął plakac w nocy, ze go boli brzuch, a nasz samochod był na warsztacie. (Na szczęście mamy Ambulance cover – inaczej musielibysmy płacićza przyjazd karetki jakieś potowrne pieniądze – tu wskazówka dla potencjalnych przyjezdnych – albo od początku wykupcie prywatne ubezpieczenie zdrowotne – większość z firmu ubezpiecznowych w tej branzy daje Ambulance cover za darmo, albo od razu wykupcie to sami – kosztuje chyba 80 A$ na rok na całą rodzinę a nigdy nie wiadomo...) Wezwana karetka nawet go nie zbadala, tylko powiedzieli, że mogą nas zawieźc do szpitala. Wiec pojechalismy. Izba przyjeć taka jak w Poznaniu na Krysiewicza (może Krysiewicz po ostatnich remontach nawet lepszy...), oprócz tego że tu mieszanka dorosłych i dzieci. Czekanie tak samo długie – o tyle, ze tu w poczekalni bylismy stosunkowo krotko, zaraz nas wprowadzono do gabinetu, za to tam spędziliśmy chyba ze 3 godziny, co jakis czas wpadal lekarz, coś tam powiedział, o coś się spytał, wyszedl, za jakis czas przyszedł ktoś inny, i tak to trwalo, mało kto mi cokolwiek mówił o co chodzi. . W koncu zrobili mu rtg brzucha, i odeslali nas do domu z diagnozą ze to nie wyrostek. Po trzech dniach płakania, ze ciagle boli go brzuch, znów byliśmy w szpitalu. Po raz kolejny najbardziej rozbawiła nas scena w rejestracji, gdzie pierwsza siostra nas wypytuje, o co chodzi, rejstruje itd. po czym daje jakis numerek i każe go przekazac koleżance, ktora siedzi obok niej. Ale nie, ona nie może jej podać, tylko musi przez okienko podać nam, a my przez osobne okienko tamtej. No cóż, widocznie taka procedura....tym razem wyjatkowo zajmowal sie nami jeden lekarz, i do tego jakis solidny – stwierdzil, ze wyrostek zdecydowanie nie, ale może byc infekcja ukladu moczowego, i kazał nam sie udać na oddzial. Oddział zrobil na nas wrażenie – zdecydowanie lepszy od oddziałów dziecięcych, ktore widzialam w Polsce. Fakt tez, ze akurat nie bylo prawie wcale pacjentow, wyjatkowy spokój. Jonatan poleżał tam pare godzin, zbadano mu mocz, na szczęście nie bylo infekcji, więc stwierdzono ze to jednak zatwardzenie jest przyczyna problemow (sorry za taki przyziemny temat!!!) , i po lewatywie, ktora przyniosła pożądany efekt, wypuszczono nas do domu.

Odpukac od tej pory byliśmy w szpitalu jeszcze tylko raz – Saskii ktoś w szkole przygniótł palec  krzesłem, i bardzo ja bolało, więc po 2 dniach pojechaliśmy do szpitala. Powrót nastąpił szybko – siostra po wstęnym badaniu powiedziała, że na lekarza będziemy czekac ze 6 godzin, a on i tak rtg nie każe robić, więc lepiej wracać do domu i wziąc Panadol – to takie tutejsze panaceum na wszystko.  

Poza tym dostalismy tez skierowanie  od GP do okulisty z Jonatanem (kotrola, ktora przypada po 6 miesiacach od ostatniej wizyty, jeszcze w Polsce). Termin wyznaczono nam za 3 miesiace. I przy tej okazji wreszcie okazało się, że o dziwo tu dzieci też mają ksiażeczki zdrowia. Mimo ze Jonatan byl tu u lekarza chyba z 10 razy, i raz byl szczepiony (GP byla bardzo zdziwiona, ze chcemy jakas adnotacje o szczepieniu na jego karcie szczepień z Polski!), nikt nigdy nam nie powiedział, ze mamy zalatwić ksiażeczkę zdrowia. Dopiero ta przychodnia okulistyczna sie upomniała, ze mamy ją przynieść. Wiec zaczęliśmy sie dopytywać, skad coś takiego wziąć, dotarlismy do odpowiedniej instytucji, dostalismy ksiazeczkę i nawet od razu umowiono nas na bilans za niecale 4 tygodnie. Takie totalne niedoinformowanie po prostu zbija mnie z nog – tak sie zastanawiam, co kiedy sie jeszcze okaże być potrzebne, może za parę lat ( o ile jeszcze tu bedziemy) nagle sie okaze, ze trzeba miec taki czy inny dokument...

Dentysta to osobna sprawa. Jako niepracujacym i w związku z tym posiadającym kartę „Heath concession card” przysluguje nam państwowy dentysta za symboliczne dziesięć dolarow za wizytę. Ale na wizytę można iść dopiero jak cię boli zab. Takich publicznych klinik jest tu parę plus Dental Adelaide Hospital (odpowiednik naszego Instytutu Swięcickiego w Poznaniu), i  w niektorych miejscach nawet przyjmują cię, dopiero jak zadeklarujesz, że ból nie dje ci w nocy spać. Jak boli ale spać możesz – to... Panadol. Ale jak mocno cię boli, to może cię umówią nawet na ten sam dzień. Przy czym zapomnieć trzeba, ze moze np. jakis przeglą ogólny  albo coś – nie, jest to emergency i dentysta obejrzy tylko i wyłączenie ten ząb , ktory cię boli. Jeżeli  – tak jak niestety było w moim przypadku, konieczne jest dluzsze leczenie, zrobi ci pierwszy etap, a na nastepny cię wezwą jak przyjdzie twoja kolej. Kolejka jest w tej chwili na dwa lata. Jako że moje zęby (mimo regularnych wizyt i leczenia przez ostatni miesiąc przed wyjazdem, kiedy to wymienilam wszytkie podejrzane plomby) totalnie zaczely sie sypac tutaj (nie wiem czemu, po 3 tygodniach pobytu nagle zaczeły mnie boleć zęby, wypadly mi dwie plomby, po prostu koszmar – ktoś mnie potem uśwaidamiał, żę stres może tak działać...), zmuszona bylam korzystac z pomocy ww. dentystów państwowych,  jako że nie bylo nas stać na prywatne leczenie. Skutki okazaly sie bardzo średnie – owszem jedną plombę wymieniono mi bez problemu i kłopot byl z glowy, w drugim zębie (oczywiście ososbna wizyta, pani w rejestracji mi wypomniała, żę przecież wczoraj bylam, to czemu znowu przychpdzę i czy aby naprawde tak mnie boli....) stwierdzono, że trzeba leczyc kanałowo, wyjęto mi nerwy, zalożono tymczasowy opatrunek i na pozostale 3 etapy leczenia wezwą mnie jak przyjdzie moja kolej, za okolo dwa lata, pocieszając mnie przy tym, że tu są świetne wypełnienia tymczasowe i ten opatrunke moze te dwa lata wytrzymać, a jak nie i zacznie mnie znowu boleć to moge przecież przyjść w każdej chwili, bo to już będzie emergency.

Kolejnym razem udałam się do Adelaide Dental, które stanowczo odradzam – czasem trafi sie tu na lekarza, czasem na studenta. Nie wiem wprawdzie, kim był czowiek który się tu mną zajął – ale po zrobieniu mi rentgena szczęki (zapomniał zapytać czy jestesm w ciązy, o fartuchu ochronnym też zapomniał...) nic nie stwierdził, tylko że może to nadwrażliwy ząb i może usunięcie kamienia pomoże. Usuwanie kamienia w jego wykonaniu to był kosmzar, który zniechęcił mnie do wizyt w ADH na zawsze. Wykupiłam ptrywatne ubezpieczenie, odczekałam 2 miesiące karencji, i zamówiłam wizytę o dentysty Heath Parnters (mój ubezpieczyciel> Ku mojemu dziweinu – wiztya za 6 tygodni!!!! No cóż, odczekałam, mając nadzieję, ze zacznie mi kończyć to leczenie kanałowe. Gdzie tam – pierwsza wizyta to – przegląd!!! kKtory zresztą potwierdził, żę trzeba robić leczenie kanłowe – kolejna wziyta – za 6 tygodni!!!! Umówiłam się zatem od razu na 3 wizyty pod rząd, żeby to załatwić w miesiąć a nie pół roku. Ząb już wreszcie wyleczony, ale na dwójce robi mi się próchnica widoczna gołym okiem – moja dentystka jej nie widziała. Wiedząc juz, że i tak będę niedługo w Polsce, nie wymuszałam na niej dokładniejszego badania – wyleczę to już w Polsce u mojej dentystki. 

Ostatnia rzecz – od maja (zaczęła się jesień i zima – Jacek chyba pisał o temperaturze w naszym domu, nie???)  wpadliśmy w ciąg chorowania – non stop. Do tej pory był jeden tydzień, kiedy wszyscy byliśmy ok, a tak to na zmianę chorujemy. Dzieci o dziwo najlżej. Jacek przeszedł tu takie zapalenie oskrzeli, jakiego ja jeszcze nie widziałam. Ja pierwszą infekcje leczyłam tak jak mi kazał mój GP – panadol i przejdzie. Po 2 tygdoniach zażądałam antybiotyku (w międzyczasie jak Jonatan miał dziwną wyspkę w niedzielny wieczór byliśmy ponownie w Modury Hospital – jakoże ja wtedy padałam już na twarz, poprosiłam przy okazji lekarza o antybiotyk dla mnie. Tenże – zajadająć trzymane w ręu chipsy – powiedział  (DOSŁOWNIE) „ Ja słyszałem twój kaszel, to nie jest kaszel, antybiotyk tylko ci zaszkodzi – symbolicznie osłuchał mi plecy – australisjkim zwuczajem prze ubranie...i poszedł). W poniedziałek mój GP wreszcie uległ i dał mi antybiotyk. Od tej pory przechodziłam jescze ze trzy – lżejsze infekcje, i jedną anginę – taką, że lekarka powiedziała z podziwem „Your throat is HORRIBLE!”. Wyszłam z niej tydzień temu, odpukać o tygodnia jesteśmy znów wszyscy zdrowi – obyśmy tak przetrwali do wylotu w niedzielę (27/07) ...

I to na tyle – Jacek pisze, ze od decyzji o powrocie nasze widzenie Australii zmieniło się na lepsze – może trochę, ja tam po moich kolejnycyh wizytach w Departmaencie Edukacji w tym tygodniu znów bluzgam na całego. Może trochę się poprawiło, bo poznaliśmy trochę więcej ludzi, faktycznie doceniliśmy parę rzeczy, które tu są lepsze (dla mnie głównie biblioteki), no i czas robi swoje – człowiek przywyka w końcu do nowego mieszkania, otoczenia itp. Ja wkażdym razie cieszę sie na wyjazd do PL – aczkolwiek generalnie planujemy kiedyś tu wrócić i posiedzieć jeszcze rok - półtora... I wtedy ocenic to bardziej obiektywnie – jak się da. Zobaczymy.

Na razie tyle.

 

I na zakonczenie trzy grosze od redaktora tej strony. A wlasciwie zyczenia wszystkiego najlepszego dla odwaznych i przedsiebiorczych Jackow.

Ci, ktorzy nadal sie mecza w Australii, mowia Wam: Darz Bor !!


powrot do gory