Jacek byl
(i chyba nadal jest) czytelnikiem niniejszej strony.
Korespondowal za mna, zadawal pytania, az pewnego dnia
zadzwonil do mnie ... z Adelajdy.
Jacek
przyjechal tu wraz z rodzina, aby dokonac weryfikacji swych
marzen, wyobrazen i zdobytej wiedzy o Australii, z
australijska rzeczywistoscia.
Zgadzam sie,
to najlepszy sposob, aby dowiedziec sie prawdy.
|
|
SAMO
ZYCIE - JACEK (Nasza Australia)
Odcinek 1
Odcinek 2 - zaczynamy od poczatku (rok 1989) plus
refleksje o autach
Odcinek 3 - uzyskanie wizy i ... zwyczaje na
adelskich drogach
Odcinek 4 - przylot do Adeli i ... oko w oko z banda
adelskich dresiarzy
Odcinek 5 - mala stabilizacja i ... bardzo duzo
rozczarowan
Poszukiwanie miejsca za Wielka Woda - list do Jacka
Odcinek 6
- Jak zostac nauczycielem - pisze zona Jacka
Refleksje
na temat - list do Jackow
Ja tez zaliczam sie do nowej fali emigracji
- list
Odcinek 7
- pif paf - strzela Jacek
Odcinek 8
- Zapowiada sie konfrontacja!
Odcinek 9
- Australia i medycyna - kuracje wstrzasowa aplikuje zona Jacka
|
Nasza Australia - odcinek 1 |
Dzisiaj jest 25.01.2003,
a wiec jestesmy w Australii juz od 2,5 miesiaca – wyladowalismy
dokladnie 13.11.2002.
Pisze jednak dopiero teraz , poniewaz dzisiaj jest
pierwszy dzien , w ktorym mam czas zeby cos napisac no i
temperatura mi na to pozwala – komputer stoi w pokoju bez
klimatyzacji, tak ze ostatnie pare dni bylo w nim nie do
wytrzymania – nie mamy co prawda termometru ale jestem przekonany,
ze bylo w tym pomieszczeniu okolo +30 stopni,
czyli i tak o jakies 10 mniej niz na zewnatrz – niemniej jednak
dla mnie troche za duzo zeby pisac cos na powaznie przy
komputerze. No i najwazniejsze moge teraz podzielic sie moimi
wrazeniami z tego pierwszego okresu w sposob troche pelniejszy i
bardziej spokojny – nie tak bardzo pod wplywem emocji danej
chwili.
Do tej ostatniej fali upalow myslalem,
ze upal nie bedzie nigdy problemem, a jednak mylilem sie – jezeli
kilka dni pod rzad jest w granicach +40 to naprawde trudno
wytrzymac w pomieszczeniach bez klimy – na szczescie mamy klime w
kuchni i w jadalni i mozemy sie tam przeniesc z materacami na noc
– co tez robilismy przez ostatnie dwie noce.
To tyle tytulem wstepu. Ale wlasciwie to po co to
wszystko pisze? Otoz przed wyjazdem z Polski,
niemalze do ostatniej chwili caly czas szukalem w internecie
najrozniejszych informacji i opowiesci z Australii. Jak tylko
uszlyszalem w pracy, na podworku czy gdziekolwiek, ze ktos byl lub
zna kogos kto byl w Australii itp., to od
razu ruszalem na "wypytywanie".
A jednym z najwiekszych ,
najcenniejszych zrodel informacji o Australii byla strona Stana,
na ktorej sa rowniez opowiesci i wrazenia roznych osob z pobytu w
Australii.
Bedac jeszcze w Polsce poznalem kilka osob, a
slyszalem o wielu, ktorzy mysla o emigracji do Australii i co za
tym idzie szukaja wszelkich info o tym kraju. Mysle , ze te moje
wrazenia, przeplatane pisanymi osobno
wrazeniami mojej zony, beda w
miare ciekawa lektura i przede wszystkim zrodlem
informacji o Australii (na pewno nie tak obszernym jak strona
Stana, ale to nie jest moim zamiarem – Stan mozesz spac
spokojnie), - a jak nie, to moze bedzie
chociaz dobrym proszkiem nasennym co czasami rowniez jest
przedatne.
Jak patrze na ten caly okres wstecz,
to pierwsze 7 tygodni byly w pewnym sensie koszmarem. Codziennie
bylem posiniaczony psychicznie od "bicia
sie z myslami", czy wracac czy tez
nie –mialem taka mozliwosc, poniewaz z moim zakladem pracy mialem
taki uklad, ze moge do nich jeszcze wrocic, ale moja ostateczna
decyzje musze im przekazac w pierwszym tygodniu stycznia. No i w
koncu przekazelem- ''zostajemy'',
przynajmniej na dwa lata, poniewaz jest to okres po ktorym to
dopiero mozna sie pokusic o stwierdzenie,
czy Australia jest to „to” miejsce dla nas,
czy tez nie, no i po dwoch latach mozna dostac obywatelstwo,
co jest niewatpliwie rzecza bardzo przydatna
Po przekazaniu tej informcji spadl mi kamien z
serca – teraz juz nie mam do czego wracac w sensie pracy i byloby
niewatpliwie grzechem zaniechania nie skorzystac z tej mozliwosci
zostania tutaj troche dluzej i zobaczenia co z tego wyniknie.
Z perspektywy czasu moge powiedziec, ze taka
sytuacja w jakiej ja bylem przez ten okres jest zdecydowanie
bardziej uciazliwa niz gdybysmy przyjechali tutaj nie majac juz
pracy w Pl - wtedy przynajmniej bym nie tracil tyle czasu na
zastanawianie sie czy wracac czy tez nie.
A dlaczego jednak decyzja ze zostajemy – otoz po
tym okresie powiedzielismy sobie, ze jednak mimo pewnego
niezadowolenia z Australii (coraz mniejszego na szczescie z kazdym
dniem) stwierdzilismy, ze Australia ma jednak wiecej plusow niz
minusow, w porownaniu do Pl. Dla porownania
moge powiedziec, ze w trakcie pierwszego tygodnia lub dwoch,
to chyba nie udalo nam sie dostrzec zadnego – a na pewno
najbardziej bylismy zdenerwowani na wszelkie programy zwiazane z
Immigration SA – wiekszsc z nich to po prostu marketing bla, bla.
Na marginesie, jezeli czytasz to jeszcze i jestes wlascielelm lub
zarzadzajacym jakas firma i szukasz kogos do dzialu marketingu,
to zaplac wiecej ale wez kogos kto pracowal dla rzadu SA – oni
faktycznie, tak jak to Stan opisywal,
sa mistrzami swiata w marketingu.
Kolejna sprawa ktora nas na poczatku doprowadzala
do szewskiej pasji i nadal doprowadza, zwlaszcza jezeli na
zewnatrz jest +40, to jest budownictwo, a wlascicie to w jaki
sposob nie wykorzystuja obecnych na rynku mozliwosci lepszego
budowania – ja mam dodatkowe tego pecha, ze przez pewien czas
pracowalem w firmie zajmjacej sie izolacja budynkow. Krotko mowiac
mogliby oni tutaj mieszkac niewielkim kosztem (podwojne okna i
lepsza izolacja budynku) w duzo lepszych warunkach temperaturowych
– tzn. latem by nie bylo w domu + 30 stopni,
a zima +10 stopni. No ale coz,
pewnych przyzwyczajen sie nie da zmienic i my jako emigranci
musimy sie do tych warunkow pzryzwyczaic.
Oczywiscie jezeli ktos ma odpowiednie pieniadze to,
albo kupi albo wynajmie dom z pelna klimatyzacja – no ale my
jestesmy w tej chwili ta najbiedniejsza warstwa spoleczna
(strasznie to brzmi no ale taka jest prawda) i nas na to po prostu
nie stac.
Troche w to opowiadanie wdarlo sie balaganiku,
ale to dlatego, ze chcialbym sie podzielic wszelkimi wrazeniami
jak najszybciej, a niestety nie jest to latwe. Mysle ze najlepiej
bedzie jezeli zaczne opisywac nasza przygode z Australia w sposob
chronologiczny – i tak tez zrobie od nastepnego odcinka - i bede
sie staral podzielic w kazdym odcinku moimi prywatnymi odczuciami
ma jakis temat.
Dzisiaj na koniec "wypada",
po tym marudzeniu na program Immigration SA i styl budowania,
napisac cos pozytywnego.
I przyjdzie mi to bardzo latwo, poniewaz na te dwa
powyzsze tematy, na ktore jeszcze przed chwila marudzilem mozna
bez trudu napisac same pozytywy – a to na
zasadzie porownania z Pl. Chcialbym, mimo
wszystko, zyczyc
immigrantom przybywajacym do Polski (zwlaszcza tym z bylych
republik radzieckich), zeby ktos ze strony rzadu jakiegos
wojewodztwo zalatwil im lokal przed przyjadem, odebral z lotniska,
zalatwil znizki na niektore sprawy itp. Jezeli krytykowalem to
tylko i wylacznie dlatego, ze tak jak Stan to opisuje na stronie,
przyjezdzajac tutaj spodziewalem sie raju i wszystkiego na tip top
– a taki raj po prostu nie istnieje i stad moje i pewnie nie tylko
moje rozczarowanie niektorymi sprawami.
A sam program jest naprawde bardzo pomocny – co
nie oznancza ze nie moglby byc jeszcze lepszy.
A budownictwo – domek w ktorym nas zakwaterowano w
ramach programu On Arrival Accomodation –
to domek w dzielnicy socjalnej, budowanej w latach 50. Tak wiec
standard jego niewatpliwie odbiega od "normalnych
" domkow, brak w nim klimy itp., ale
zyczylbym Polsce zeby u nas tak wygladaly dzielnice
domkow socjalnych – niestety dlugo jeszcze
nie beda. Ja moge te maja pierwsza dzielnice w Adelajdzie
(Clearview) porownac z Warszawa lub Poznaniem i konkluzja tego
jest bardzo smutna, ale dla tych dwoch
polskich miast.
Hmm, to tyle w pierwszej
czesci – jest niedzielne popoludnie (nie za gorace - +30 st) a
wiec jedziemy nad morze – to jest jedna z wiekszych zalet Adeli –
piekne nie przeludnione plaze.
Pozdrawiam
J.
powrot
do gory
|
Odcinek 2 - zaczynamy od
poczatku (rok 1989) plus refleksje o autach |
Witam ponownie,
Pisze to w niesamowicie
komfortowych warunkach – wczoraj spadla temperatura na zewnatrz do
jakis +25, i dzieki tutejszemu „wspanialemu” od strony
technologicznej budownictwu, wewnatrz temperatura spadla rownie
szybko – ostatniej nocy musielismy nawet skorzystac z kolder – tak
wiec w pomieszczeniu, w ktorym obecnie siedze jest okolo +23
stopni. No i poza tym jest srodek dnia, nikt nie goni do pracy,
dzieci w szkole i przedszkolu – zycie moze byc piekne nawet w
AustraliiJ.
No ale wracamy do
zasadniczego watku, czyli naszej przygody z Australia – tak jak
obiecalem bedzie chronologicznie – najwazniejsze czyli to, ze
jednak ( mimo marudzenia na Australie w pewnych aspektach)
zdecydowalismy sie zostac juz wiecie z pierwszej czesci. Jak to
sie wszystko zaczelo?
Hmm – mysle, ze juz w trakcie
studiow zaczalem myslec o wyjezdzie z Pl na stale do Niemiec, czy
tez Danii, wtedy nie bralem jednak Australii nawet pod uwage. Ale
mialem troche pecha, poniewaz jak juz podjalem decyzje, to
zmienila sie sytuacja geopolityczna (cokolwiek to znaczy), byl rok
1988/89, okragly stol itd. I bedac wtedy na stypendium w Dk nawet
jakbym sie zdecydowal poprosic o azyl, to i tak Polakom juz wtedy
tego statusu azylanta by nie przyznali (i tu sie klania wielki
plus ustroju poprzedniego – nie trzeba bylo jechac na koniec
swiata, zeby dostac status rezydenta- przyjmowali nas prawie w
kazdym kraju europy zachodniej) – tak wiec wrocilem do Pl i
zaczalem budowac nasza „nowa” ojczyzne z nadzieja, ze Pl moze
rowniez byc kiedys normalnym krajem.
I tak sobie budowalem, ale z
czasem zaczynalem sie umacniac w przekonaniu, ze nie tylko mi, ale
i innym to nie wyjdzie, i ze nalezy sie skoncentrowac na budowaniu
lepszego jutra dla siebie samego tudziez swoich bliskich.
Mysle, ze po raz pierwszy
zaczalem sie zastanawiac ponownie nad emigracja w 1996/97 roku – i
juz wiedzialen, ze nie moga to byc ani Niemcy, ani Dania, ani
zaden kraj europejski, poniewaz zaden z tych krajow nie prowadzi
otwartej polityki emigracyjnej, a wybitnym specjalista w zadnej
poszukiwanej dziedzinie nie bylem i juz chyba nigdy nie bede. Tak
wiec zostaly do wyboru 3 kraje, Australia, NZ i Kanada.
Kanade odrzucielem na samym
poczatku – wiem ze jest to kraj rownie dobry do emigracji i bogaty
co te dwa pozostale, a moze nawet bogatszy, no ale jak mysle o
Kanadzie, to na pierwsze miejsce wychodzi zdecydowanie jedna
asocjacja – brrrrrr..... zimno i jezdza na lyzwach – a ja nie
lubie ani zimna, ani sportow zimowych – moze to glupie i
krzywdzace skojarzenie, ale takie mam do dzisiaj i nic z tym nie
moge zrobic. Tak wiec zostala Australia i NZ.
I zaczlem dosyc ostro
zbieranie informacji na temat tych dwoch krajow – niestety
internet wtedy jeszcze nie byl tak popularny jak dzisiaj – nie
bylo wiec to takie latwe. Na poczatku na prowadzenie wysunela sie
NZ – a to dlatego, ze przy owczesnym (1997) systemie punktacji do
Australii nie mielibysmy szans, a do NZ byla wieksza szansa na
dostanie wizy.
Odbylem wtedy spotkanie z
bratem kolegi ze szkoly sredniej, ktory wlasnie przybywal w Pl na
wakacjach, a mieszkal w Australii. Jak sie okazalo przed
przyjazdem do Australii, na poczatku lat 90, przez kilka lat
mieszkal na Nowej Zelandii. Opowiedzial mi dosyc duzo o zyciu
zarowno w Australii jak i na Nowej Zelandii.
Kolega ten sugerowal, ze
jednak jezeli moge, to powinienem sie jednak starac o uzyskanie
australijskiej wizy rezydenckiej. Glowne powody pewnej przewagi
Australii nad NZ byly wg tego kolegi nastepujace
-
NZ
ze wzgledu na mala ilosc mieszkancow i jeszcze wieksza odleglosc
od znanych stolic naszego swiata, jest zdecydowanie bardziej „na
zadupiu” kulturalnym, technologicznym, itd. anizeli Australia
-
Obydwa kraje sa zdecydowanie bogatsze anizeli Pl, ale jednak w
jego oczach Australia jest troszke bogatsza anizeli NZ
-
Australia jest krajem o cieplejszym klimacie.
To byly te powiedzmy trzy
najwazniejsze argumenty. Dla mnie jednak najwazniejszy byl
argument numer dwa, czyli sytuacja ekonomiczna kraju. Moim zdaniem
jak emigrowac i ma sie do wyboru dwa kraje, ktore sa i tak
„absurdalnie” odlegle od Pl, to nalezy wybrac jednak ten bogatszy.
I zabralem sie za studiowanie danych mikro- i makro ekonomicznych.
Jakie byly tego rezultaty? Otoz Australia wg. dostepnych mi danych
statystycznych jest na poziomie Niemiec czy tez Danii, a Nowa
Zelandia jest gdzies w polowie drogi miedzy Hiszpania, a tymi
dwoma wymienionymi krajami, czyli z punktu widzenia Polaka, czy
Polski, obydwa kraje sa bogatsze od nas, no ale jednak Australia
jest troszke do przodu wzgledem NZ.
Zdecydowalismy – wybieramy
Australie i robimy wszystko zeby dostac wize rezydencka do tego
kraju. Byl wtedy poczatek roku 1999 – dynamiczny rozwoj internetu
(hmm...przynajmniej w moim domu) i co za tym idzie duzo latwiejszy
dostep do wszystkich mozliwych informacji . Udalo mi sie znalezc
adresy e-mailowe kilkudziesieciu Polakow mieszkajacych w
Australii i nawiazalem z nimi korespondencje.
W sumie korespondowalem przed
przyjazdem tutaj z okolo 80 Polakami, na rozne tematy zwiazane z
Australia i emigracja jako taka. I oto jakie byly rezultaty:
-
ca
75% Polakow mieszkajacych w Australii bylo zadowolonych z tego
kraju w prawie kazdym aspekcie
-
ca
15% Polakow bylo srednio zadowolonych – tzn. byly sprawy, ktore
im sie podobaly i sprawy, ktore nawet nieraz po kilkunastu
latach pobytu nie ukladaly sie tak jakby tego sobie zyczyli, ale
podkreslali, ze w zwiazku z tym mysla o mozliwosci zmiany kraju
na inny, ale na pewno nie o powracie do Polski. Wszyscy z tej
grupy podkreslali jednak przewage Australlii nad Polska
-
ca
10% byly to osby, ktore mieszkaja w Australii po kilkanascie
lat, ale sa z tego kraju bardzo niezadowolone. Na moje pytania
dlaczego nie chca wrocic do Polski w takim razie, albo wogole mi
juz nie odpowiadali, ale zmieniali temat. Jednak jedna osoba z
tej grupy dala mi odpowiedz dajaca wiele do myslenia „...
poniewaz ja jestem biedny, a Australia to jest wlasnie kraj dla
biednych, a Polska jest Ok ale tylko jezeli jestes w miare
bogaty...”.
Ja moge powiedziec , ze po
tych kilkunastu tygodniach pobytu tutaj absolutnie sie zgadzam z
ta teza. Ale o tym napisze wiecej w ktoryms z nastepnych odcinkow.
Korespondowalem poprzez
internet z Polakami rowniez na temat emigracji do Niemiec i do
Londynu. Wyniki australijskie sa zaskakujaco dobre – tzn. tak duzy
odsetek Polakow widzacych swoja nowa ojczyzne w tak pozytywny
sposob. Pomyslalem wtedy, ze jezeli Polacy prezentuja taka
zgodnosc pogladow co do Australii, to jednak musi w tym cos byc.
To mnie ostatecznie przekonalo, musze to zobaczyc i przekonac sie
o tym na wlasne oczy.
No i w miedzy czasie zaszla
bardzo pozytywna zmiana.W lipcu 1999 wprowadzono pewne zmiany do
Australijskich przepisow migracyjnych i nagle sie okazalo
(przynajmniej w zawodzie mojej zony - nauczycielka), ze zdobycie
przez nas odpowiedniej ilosci punktow nie powinno byc trudne.
Ok to tyle na dzisiaj, jezeli
chodzi o nasz wyjazd. A na koniec, tak jak obiecywalem, moje
wrazenia na „temat dnia”. Dzisiaj bedzie o samochodach.
Statystycznie rzecz ujmujac w
Australii przypada na jeden samochod troszeczke powyzej 2 osob, a
w Pl okolo 4 – tak wiec zdecydowany plus dla Australii. W 2001
roku sprzedano w Polsce okolo 350.000,00 nowych samochod (nas jest
dla porownania 38 mln), a w Australii w tym samym czasie okolo
600.000,00 nowych samochow (ich jest okolo19 mln) – tak wiec
kolejny jeszcze wiekszy plus dla Australii.
Ale z drugiej strony pamietam
bardzo dobrze e-maila od jednego a tych niezadowlonych Polakow
„....pamietaj, takich starych 30-letnich i starszych Toyot jak
tutaj jezdzacych to nigdzie nie znajdziesz, przy nich nasza
Syrenka to bylo ekologicznie czyste auto....” Tak wiec bylem
bardzo ciekaw jak to naprawde wyglada.
Po wyjsciu z lotniska
zobaczylem jedynie taxowki – i byly to bardzo ladne, biale, w
wiekszosci nowe samochody – Ok pomyslalem zupelnie jak w De - to
lubie. No, ale z kazdym przejechanym odcinkiem sytuacja ulegala
pogorszeniu – tzn. samochodow duzo, ale strasznie zroznicowanie
zwlaszcza w kwestii wieku. O Jezu, ten Polak od syrenek nie klamal
– gdzie ja trafilem – to byly moje pierwsze mysli. A w poblizu
naszego pierwszego miejsca zamieszkania (Clearview) sytuacja
ulegla znacznemu pogorszeniu – calkiem mozliwe , ze w tych
okolicach taka 30 letnia Toyota nie byla wcale najstarszym autem.
Teraz patrzac z perspyktywy
tych ponad 2 miesiecy sam sie smieje z tego, jakie byly moje
pierwsze wrazenia na temat rynku samochodowego – no ale takie byly
i tego juz nie zmienie- przeciez tak jak pisalem trafilismy do
jednej z najbiedniejszych dzielnic tego miasta i moge powtorzyc
tylko, ze zyczylbym mieszkancom takich dzielnic jak Wilda w
Poznaniu, czy Praga w Warszawie, zeby ich rowniez bylo stac
chociaz na takie auta z zasilku socjalnego.
No ale Ok , to byly moje
pierwsze wrazenia, a wiec jak wyglada ten rynek.
Samochody, zwlaszcza te,
ktore w Polsce uchodza za prawie luksowe, np. Toyata Camry, Holden
Commodere (po polsku Opel Omega ), czy Ford Falcon (trudno
porownac ale jest to samochod klasy Forda Scorpio) sa tutaj troche
tansze, np. nasi znajomi tutaj kupili niedawno 2 letnia Toyote
Camry, z klima, automat, itd (co jest tutaj w standarcie) za
niecale 20.000,00 AUD, a wiec bez watpienia duzo taniej niz w Pl.
Dotyczy to rowniez samochodow 4WD, ktore nie tylko, ze sa tansze
to jest ich zdecydowanie wiecej niz w Pl. Porownuje ceny
bezwzgledne, czyli nie uwzgledniajac tego, ze srednia pensja w Pl
jest 3,5 razy mniejsza anizeli w Australii.Warto dodac, ze
samochody klasy Opel Omega, a wiec te ktore wymienialem powyzej,
sa najczesciej kupowanymi nowymi samochodami.
Samochy sredniej klasy, typu
Toyota Corolla, rozne koreanskie, Nissan wystepuja tutaj rowniez i
jezeli mialbym sie pokusic o porownanie cenowe, to sa one mniej
wiecej w podobnych cenach co w Pl. Natomiast wyposazenie tych aut
jest troche lepsze anizele w Pl – po prostu klima (wlasciwie to
jest koniecznosc – naprawde bez tego urzadzenia trudno wytrzymac w
zamknietej klatce jezeli na zewnatrz jest powyzej +40 stopni) i
automat sa tutaj na porzadku dziennym.
Natomiast europejskie auta, a
zwlaszcza niemieckie takie jak Marecedes, VW, Audi czy BMW sa
okazami bardzo rzadkimi i chyba jednak kosztuja troche wiecej niz
w Pl.
Z drugij strony jezdzi tutaj
wiele niesamowitych rupieci, takich jak te wzmiankowane wczesniej
30 letnie i starsze Toyoty, Holdeny ( po naszemu Ople ), Fordy.
Ale co ciekawe jezdza te auta i nie ma za nimi jakis wielkich
klebow dymu – czyli silnik jest w miare Ok. No i karoseria tez nie
jest tak przerdzewiala jakby to wynikalo z wieku – ale to w duzej
mierze zasluga klimatu. Auta te sa w cenach ponizej 1000 AUD i w
tym przedziale wiekowym nie ma juz specjalnego znaczenia dla ceny
czy to auto jest tylko 20 – letnie, czy tez ma wiecej niz 40 lat.
Co ciekawe jezdzi takimi autami wiele mlodych ludzi – nawet
czasami w dresie. A ja nie przypominam sobie, zeby w Polsce jakis
osobnik dobrze zbudowany, w dresie, o twarzy nie pamietajacej
wysilku umyslowego wsiadl do starego auta – korzystali najczesniej
albo z BMW, albo z Golfa. Ale o tutejszych i polskich
„chuliganach” bedzie w ktoryms z nastepnych odcinkow.
A czym my jezdzimy – tak jak
pisalem nalezymy tutaj do tych najbiedniejszych i nasz samochod
jak najbardziej odzwierciedla nasza przynaleznosc klasowa – jest
to Ford Falcon z 1989 (mimo troche zaawansowanego wieku ma zarowno
klime jak i automatyczna skrzynie biegow), z troche poobijana
karoseria (a to po gradobiciu w Melbourne – ponoc bylo tutaj
kiedys cos takiego jak glosi lokalna legenda), no i co
najwazniejsze kosztowal nas tylko 1.800,00 AUD, a wiec 4.000 PLN,
co nawet w porownaniu do rynku polskiego nie jest cena wygorowana,
a moze nalezaloby nawet powiedziec, ze jest po prostu duzo tanszy
niz cos takiego w PL. I co najwazniejsze jezdze nim juz ponad dwa
miesiace i jeszcze ani razu nie bylem na warsztacie – oby tak
dalej.
Na koniec troche o cenach
paliw – sa one zdecydowanie bardziej przyjazne dla naszych
kieszeni niz w Pl – bezolowiowa kosztuje w granicach 0,90 do 1,00
AUD, LPG okolo 0,50AUD i co ciekawe najdrozszy jest diesel ,
czasami kosztuje nawet powyzej 1,00 dolara.
To tyle moich uwag
dotyczacych samochodow.
Do nastepnego.
powrot
do gory
|
Odcinek 3 - uzyskanie wizy i ...
zwyczaje na adelskich drogach |
Dzisiaj jest piatek 07.02.2003 i jak zwykle
zaczne od temperatury – wczoraj, dzisiaj, jutro i w niedziele
bedzie teoretycznie ta sama temperatura, czyli +30 stopni – i
musze przyznac, ze jest to przy tutejszym, suchym klimacie
calkiem przyjemna temperatura do zycia – mozna to przyrownac do
jakichs +25 w Polsce.
Ostanio skonczylem na tych zminach w przepisach
migracyjnych, ktore to mialy miejsce w lipcu 1999, i ktore to
teorytycznie przyznawaly nam odpowiednia ilosc punktow potrzebnych
do uzyskanie tej wymarzonej wizy. Wiedzac juz, ze poniekad
Australie mam „w kieszeni”, zaczalem ponownie sprawdzac czy
przypadkiem nic sie nie zmienilo w przepisach emigracyjnych, w
ktoryms z krajow Europy Zachodniej – niestety jedyne zmiany
mialy miejsce w przepisach dunskich z tym, ze na gorsze dla
potecjalnych emigrantow. Tak wiec zaczelismy nasze przygotowania
do skladania aplikacji wizowej – trwalo to troche, poniewaz w
calym tym procesie nie spieszylismy sie za bardzo – ja mialem
caly czas prace i brakowalo nam w zwiazku z tym tego glownego
elementu stymulujacego do emigracji, jakim jest niewatpliwie brak
srodkow do zycia.
Po krotkiej korespondencji e-mailowej z NOOSR
(organizacja ktora uznaje kwalifikacje nauczycielskie dla
potencjalnych emigrantow), majacej na celu wyjasnienie wszelkich
watpliwosci zwiazanych z dokumentami, ktore nalezy wyslac do nich,
w koncu na poczatku listopada 2000 roku wyslalem komplet
dokumentow.
Tak na marginesie to zachecam wszystkich, ktorzy
maja jakiekolwiek watpliwosci dotyczace uznania swoich
kwalifikacji do korespondowania z odpowiednia organizacja uznajaca
kwalifikacje przed wyslaniem wniosku. Po pierwsze australijskie
urzedy odpowiadaja (w odroznieniu od polskich) na pytania
przeslane droga e-mailowa i po drugie moze to zaoszczedzic zarowno
pieniedzy jak i czasu.
Po dwoch miesiacach , dokladnie 09.01.2001
przyszedl list z Australii, potwierdzajacy uznanie kwalifikacji
mojej zony jako Primary School Teacher. Odetchnelismy – udalo
sie – pozostala czesc powinna byc jeszcze latwiejsza.
I tak faktycznie bylo, pozostale kroki, czyli:
·
zlozenie wniosku w ambasadzie
·
„zalatwienie niekaralnosci”
·
badania lekarskie
·
test z angielskiego dla drugiego
doroslego aplikanta
·
po drodze tlumaczneia itd.
faktycznie okazaly sie prawie zerowa przeszkoda.
W efekcie, w kwietniu 2002, wbito nam do
paszportow nasze upragnione wizy rezydenckie.
Jezeli ktos bedzie
probowal podsumowac ten caly okres to mu wyjdzie, ze caly ten
proces od zlozenia wniosku o uznanie kwalifikacji do otrzymania
wiz trwal prawie 1,5 roku. Jest to dosyc mylace, poniewaz po
drodze bylo troche przerw na nasze wlasne zyczenie. Jakby ktos sie
pokusil o to, zeby wszystko zalatwiac terminowo i oczywiscie
przygotowal wszystkie dokumenty, tak jak tego sobie zycza
odpowiednie wladze australisjkie, to w ciagu 10 miesiecy mozna
zakonczy caly ten proces - a jak ktos aplikuje jako pielegniarka
lub inna osoba z listy zawodow poszukiwanych, to moze to trwac
nawet jeszcze krocej. Caly ten proces lacznie ze wszystkimi
tlumaczenia, badaniami lekarskimi itd., kosztowal nas okolo
6.500,00 PLN.
To tyle w tym odcinku – obiecuje, ze w nastepnym
dotrzemy juz do Australii.
OK – dzisiaj w ramach „tematu dnia” bedzie
troche o jezdzie samochodem w Australii. Podkreslam to troche,
poniewaz jeszcze nie udalo mi sie wyjechac samochodem poza
Adelaide, tak wiec wlasciwie bedzie tylko o jezdzie w tym miescie,
ale mysle, ze niewiele rozni sie to od tego jak jezdza w innych
miastach – moge tak sadzic na podstawie moich doswiadczen z
jazdy po Polsce, Niemczech i Danii – niezaleznie gdzie by sie
jezdzilo w tych krajach, to mozna bez problemu wyodrebnic niektore
wspolne cechy dla kierowcow w tych krajach, tudziez dla tak zwanej
kultury jazdy.
Moje doswiadczenia z Polski to przede wszystkim
jazda po Poznaniu , Warszawie i na trasie laczacej te dwa miasta.
W Polsce wiele sie mowilo o tym jacy to chamscy sa kierowcy w
Waszawie, i ze w innych miastach jezdzi sie duzo bardziej
“kulturalnie”. Moim zdaniem jednak w Warszawie sie jezdzi tak
samo jak w innych miastach, a moze nawet lepiej – a to dzieki
temu, ze wiekszosc kierowcow jezdzacych po Warszawie jest
przyzwyczajona do jazdy w tloku i robia to dosyc dobrze.
Podkreslam, ze sa moje osobiste wrazenie jako nie-warszawiaka.
Co jest charakterystyczne w takim razie dla jazdy
w Polsce:
·
duza szybkowsc – mozna powiedziec
nawet, notoryczne lamanie przez prawie wszystkich, wszelkich
ograniczen predkosci
·
wpychanie sie na sile na trzeciego -
czy na trasie Poznan Warszawa nawet na szostego - i inne tego typu
praktyki zwiazane z tym, ze kazdemu sie ciagle gdzies spieszy
·
kiepska jakosc naszych drog
Mysle, ze sa to trzy glowne wyrozniki jazdy po
polskich drogach. Zwiazane z tym sa dwie sprawy, a mianowicie z
jednej strony jazda po polskich drogach jest bardzo niebezpieczna
(kilku znajomych z zagranicy zrezygnowalo nawet z jazdy samochodem
po Polsce)
Ale za to, z drugiej strony, jak ktos lubi
wyzwania drogowe, wszelkiego rodzaju nieformalne wyscigi drogowe,
tudziez nie lubi zasypiac za kierownica (zwlaszcza na dlugich
odcinkach na terenie niezabudowanym), to Polska wydaje sie
idealnym miejscem do jazdy samochodem. Ja musze sie przyznac, ze
calkiem lubilem i praktykowalem polski styl jazdy.
Ale przeciez mialo byc o Australii i juz zaraz
bedzie.
Z punktu widzenia “prawdziwego polskiego“
kierowcy, jazda po drogach australijskich jest czyms zupelnie
innym, do czego nalezy sie po prostu przyzwyczaic. A oto kilka
podstawowych wyroznikow (byc moze jest ich wiecej, ale na razie
tylko te udalo mi sie wyodrebnic)
·
rzadko przekracza sie dopuszczalna
predkosc i lamie inne przepisy drogowe – jest to poniekad
spowodowane duza iloscia radarow rejestrujacyh tego typu
wykroczenia i pozniejsza konsekwencja w egzekwowaniu naleznosci,
jak i duzym generalnie respektem wobec przepisow (Ordnung muss
sein – co niewatpliwie nie lezy w polskiej naturze) – tak wiec w
efekcie tych poczynan na poczatku szlag trawia polskiego kierowce,
jak jezdzi sie 50 lub 60 km / godz – ale moge zapewnic, ze z
czasem czlowiek sie przyzwyczaja do tego. Ja jestem na etapie
delektowania sie spokojnym stylem jazdy – ma to jednak pewne
negatywne strony, czesto lapie sie na tym , ze prawie zasypiam z
nudow za kierownica.
·
naduzywanie klaksonow – w zyciu
nie bylem w kraju o takim zamilowaniu do naduzywania klaksonow –
ale moze to jest jakies narodowe hobby lub inny sposob
rozladowania napiecia zwiazanego z byciem ciagle, lub prawie
ciagle, usmiechnietym i milym wobec prawie wszystkich (o tym
bedzie wiecej w jednym z nastepnych odcinkow). Po prostu
cokolwiek sie zrobi, w pewnym sensie nie wg standardow drogowych,
to od razu trabia – i nie mowie tutaj wcale o jakims lamaniu
prawa, ale np. jedziesz wolno poniewaz szukasz jakies ulicy lub
numeru domu to trabia, sekunde sie spoznisz na swiatlach to trabia
itd.
·
zapomnij o tym, ze Ciebie ktos
wpusci z podporzadkowej ulicy – najczesciej trzeba czekac na
zmiane swiatel lub na inny cud drogowy – po prostu w przepisach
nic nie ma o przepuszczaniu, a jak nie ma to nie wiadomo co
zrobic.
·
niesamowita wrecz zyczliwosc wobec
osob stojacych na poboczu z jakims problemem zwiazanym z
samochodem – ja sam tego jeszcze na szczescie nie zaznalem (na
szczescie, poniewaz znaczy to po prostu, ze do tej pory nie
mialem problemow z samochodem) – ale slyszlem o tym od wiekszoci
Polakow, ktorych tutaj spotkalem.
·
w porownaniu z Poznaniem, czy tez
Warszawa, to w Adeli nie znaja zupelnie pojecia o korkach
drogowych – i to jest piekne, mozna naprawde w miare dokladnie
wyliczyc ile czasu zajmie nam przejazd na jakies trasie
Tak wiec generalnie mozna stwierdzic, ze jazda po
Australii jest duzo bardziej bezpieczna (co moim zdaniem jest
najwazniejszym czynnikiem) i mniej stresujaca anizeli w PL –
ale z drugiej strony, dla „prawdziwego polskiego” kierowcy nieco
nudna.
To tyle – do nastepnego
powrot
do gory
|
Odcinek 4 - przylot do Adeli i
... spotkanie z banda adelskich dresiarzy |
Witam ponownie.
Dzisiaj jest wtorek 18.02.2003. Od kilku dni mamy tutaj
wspaniala pogode – w dzien temperatura nie przekracza +30 stopni,
wieje przyjemny wiaterek, deszczyk czasami nawet troche
pokropi,
no i najwazniejsze nie czuc upalu – a moze my sie po prostu juz do
tych tutejszych temperatur przyzwyczailismy.
Ale
wracajmy do spraw zwiazanych z emigracja. Tak jak pisalem w
poprzednim odcinku dostalismy wizy pod koniec kwietnia. Po
zobaczeniu tych wiz w naszych paszportach jakby kamien spadl mi z
serca – udalo sie, mamy to na co tak dlugo czekalismy, o czym
wrecz marzylismy, ale rownoczesnie pojawily sie watpliwosci, czy
na pewno dobrze robimy, czy damy sobie rade tam w Australii itp. I
co moze rownie wazne, Polska zaczela mi sie wydawac pieknym,
bezstresowym miejscem do zycia, W pracy wszystko na luzie, ludzie
przesympatyczni, po co wlasciwie wyjezdzac – ale dobrze wiem, ze
bylo to wynikiem tego, ze w naszych paszportach byly te wizy, i ze
w kazdej chwili moglismy wyjechac do Australii – po prostu te
wszystkie codzienne ”polskie” problemy przestaly sie dla mnie
liczyc.
Powiedzialem sobie, ze w maju i w czerwcu nic nie robie co mialoby
jakikolwiek zwiazek z Australia, po prostu delektuje sie ostatnimi
chwilami w Pl. Ale od lipca wrocilem do ostrej walki ze sprawami
zwiazanymi z wyjazdem – na poczatku myslalem, ze bedzie to kilka
prostych telefonow i juz – ale bardzo szybko okazalo sie, ze
zalatwienie spraw zwiazanych z emigracja nie jest takie proste, a
mam na mysli tutaj takie sprawy jak:
-
zakup biletow lotniczych – najpierw musielismy zdecydowac czy
kupujemy w dwie strony, czy tez tylko w jedna. Potem porownac
ceny, wybrac date itd. Ostatecznie skorzystalismy z pomocy Radka
(tego zacnego kolegi, ktory na tej stronie opisywal swoja podroz
po Australii) i w koncu na poczatku wrzesnia zarezerwowalismy
bilety do Adeli - wylot z Berlina, potem Londyn, Hong Kong i juz
po 36 godzinach Adela.
-
wysylka mienia – tutaj jeszcze wieksze problemy – najpierw co
zabrac, a potem jaka wybrac firme do przysylki – ostatecznie pod
koniec pazdziernika wybralismy Hartwiga i za przewoz droga
morska 25 kartonow o wadze 650 kg i objetosci 2,6 m3
zaplacilismy 2600 pln brutto ( myselismy, ze to juz cale koszty,
ale okzalo sie, ze musielismy jeszcze przy odbiorze paczek
zaplacic w Adeli dodatkowe 320AUD oplat portowych, a w Pl i
Hamburgu lacznie oplaty portowe wyniosly 110 PLN – tak wiec
mysle, ze w Adeli troche przesadzili z tymi cenami )
-
prawo jazdy miedzynarodowe
-
sprawy zwiazane z mieszkaniem
-
konta bankowe
-
i wiele roznych innych drobnych spraw
W
koncu uporalismy sie z tymi sprawami. W miedzyczasie nadal
„sadowalismy” Australie pod katem tego czy warto, czy tez nie
wyjezdzac na drugi koniec swiata. Informacje, ktore zdobywalismy
raczej utwierdzaly nas w przekonaniu, ze chyba warto.
Tak
wiec ostatecznie 11.11.2002, o godzinie 12.45 wylecielismy z
Berlina w wiadomym kierunku. Sama podroz, mimo ze dosyc dluga ( no
chyba dluzsza tylko moze byc do NZ), minela bez wiekszych
problemow.
13.11.2002 o godzinie 9.40 wyladowalismy w Adeli. Najpierw dosyc
dlugo czekalismy na odprawe, ktora przebiegala dosyc sprawnie,
niemniej ze wzgledu na to, ze samolot byl prawie pelen trwala
dosyc dlugo. Wychodzimy z sali odpraw i faktycznie zgodnie z
zapewnieniami czekal na nas wolontariusz z programu Meet & Greet
at the Airport.
Bardzo sympatyczny Pan, ktory natabene ponoc mial dziadka Polaka i
nawet ostatnio byl w Posce w celu poszukiwania swoich korzeni.
Pomogl nam przy pakowaniu sie do duzej taksowki (tak wtedy
myslelismy, ze duzej jak na warunki polskie, a teraz dla nas to
jest auto srednich rozmiarow, po prostu nasz Ford Falcon), sam
wsiadl do swojego auta i ruszylismy.
Bylismy strasznie ciekawi jak faktycznie wyglada Adela, czy
spelnia sie nasze marzenia, czy tez spelnia sie te najgorsze
przepowiednie – obawialismy sie przede wszystkim tego jak
wygladaja tutejsze domy – przed przyjazdem spotkalismy sie w
roznych miejscach z okrsleniami takimi jak chatki na glinianych
nogach, psie budy, domki dzialkowe itp. Po drodze z lotniska do
centrum nie widzielismy zbyt wiele domkow. Przejazd przez centrum
- Ok, wyglada normalnie, budynki solidne i calkiem”europejskie.
Oddalamy sie od centrum na polnoc i domki nadal normalne – uff co
za ulga, a wiec ci ktorzy pisali o tym tragicznym budownictwie nie
mieli racji.
Ale
po jakis 15 min zjezdzamy z glownej ulicy i ... o Jezu a jednak
mieli racje, przeciez w takiej „budzie” w Pl chyba nikt by nie
zamieszkal ... o nie i do tego taksowka sie zatrzymuje w tym
miejscu, numer sie zgadza, a wiec tu bedziemy mieszkac. Wychodzimy
z taksowki z dosyc kwasnymi minami - mamo ja chce do domu - az
chcialo mi sie tak zawyc, no ale ze wzgledu na naszego
sympatecznego gospadarza nie wypadalo. Wchodzimy do srodka –
hmmm... od tej strony domek prezentuje sie lepiej, ale nadal
jestesmy w pewnej depresji. Ale najwazniejsza mysl dla nas to sie
wreszcie wyspac z wyprostowanymi nogami. I wreszcie po wyjsciu
naszego wolotariusza kladziemy sie spac i mysle, ze po 7 sekundach
wszyscy juz spalismy.
Mysle, ze tak wygladaly nasze mysli w duzym skrocie w ciagu kilku
pierwszych godzin pobytu w Adeli – dzisiaj patrze na to zupelnie
inaczej – no ale o tym pisalem juz w pierwszej czesci.
Temat Tygodnia – dzisiaj bedzie troche
o chuliganach.
Jedna z rzeczy, ktora mnie najbardziej w Polsce denerwowala to
byli wlasnie polscy chuligani, zwani rowniez dresiarzami, ze
wzgledu na szczegolne zamilowanie do tego rodzaju odziezy. Czesto
poruszali sie z psami lub czyms co kiedys bylo psem – zazwyczaj
preferowali bardzo agresywne rasy typu pit bull itp. Mysle, ze
bardzo pasowali do tych psow, zwlaszcza rownie bezmyslnym wyrazem
twarzy. Czesto przebywali w publicznych miejscach, typu place
zabaw , parki, podworka itp blokujac w ten sposob dostep do tych
miejsc dla „normalnych” ludzi, ktorzy to podobnie jak polska
policja raczej unikali z nimi kontaktu, ze wzgledu na wlasne
bezpieczenstwo.
A
jak to wyglada tutaj – hmmm ... przez pewien czas wogole ich nie
widzalem lub moze nie zauwazalem – a poruszalem sie po zupelnie
publicznych miejscach. Az pewnego razu ich spotkalem w parku,
niedaleko mojego obecnego miejsca zamieszkania. Poszedlem z
dziecmi, zona i psem na nasz spacer wieczorny do pobliskiego parku
(tam jest ulubiony plac zabaw mojego synka). Juz z daleka
zauwazylismy, ze na placu zabaw jest troche „mlodziezy” i po
odglosach slyszalnych z dosyc duzej odleglosci mozna bylo sie
domyslec, ze sa oni pod wplywem. Postanowilismy jednak nie
zmieniac celu naszego spaceru. Jak juz bylismy bardzo blisko tej
grupki mlodziezy akademickiej (niektorzy rowniez byli ubrani w
dresy) to nasz maly, swoim zwyczajem wyskoczyl z wozka , zeby
pojsc na swoj plac zabaw. I wtedy ta grupka mlodziezy po prostu
zmienila miejsce zabawy na pobliskie laweczki, a nasze dzieci
mogly sie spokojnie bawic na placu zabaw.
Po
paru minutach podszedl do nas jeden chlopak z tej grupy (wyrazem
twarzy nie wiele odbiegajacy od tak dobrze nam znanych polskich
dresiarzy) i grzecznie sie spytal czy moze poglaskac naszego psa
(piesek ten jest ponoc bardzo ladny i czesto spotykamy sie z taka
reakcja przychodniow na jego widok).
I to
wszystko – oni siedzieli obok popijajac pyfko i inne napoje
usmierzajace bol codziennosci, a nasze dzieci bawily sie na placu
zabaw. Byl to dla nas szok. Pozniej mielismy jeszcze kilka razy
stycznosc z tutejszymi chuliganami i kontakt ten wygladal
zazwyczaj tak samo. Rozmawialem na ten temat z kilkoma osobami w
szkole z naszej czesci Europy ( Pl, Czechy, Rosja ) i wszystkich
wrazenia byly podobne na ten temat. Jeden z kolegow nawet
powiedzial, ze to chyba nie sa prawdziwi „chuligani” i ze jakby to
wyslac dobrze wyszkolonych w boju codziennym w Pl dwoch naszych
dresiarzy to w ciagu kilku godzin zaczeliby bez wiekszego wysilku
rzadzic miastem.
Mysle, ze tutejsi „chuligani” mogliby spokojnie stac sie pozytywna
wizytowka Adeli – ilosc emigrantow z Pl zwiekszylaby sie bardzo
szybko.
P.S.
Zdaje sobie dobrze sprawe, ze w Adeli jak i wszedzie sa prawdziwe
przestepstwa i niebezpieczni ludzie – niemniej jest to mysle na
duzo mniejsza skale niz w Pl.
Pozdrawiam
jacek
powrot
do gory
|
Odcinek 5 - mala stabilizacja i
... bardzo duzo rozczarowan |
Dzisiaj mamy 9 marca i temperatury duzo przyjemniejsze do zycia
dla kogos z naszej strefy geograficznej – niemniej bylo juz kilka
zimnych nocy w efekcie czego trzeba bylo rano wlaczyc piecyk –
klania sie to wspaniale australijskie budownictwo – po prostu
grzech w jaki sposob uszczelniaja budynki.
Jezeli chodzi o porzadek chronologiczny tej opowiesci to mysle, ze
te czesc mamy juz za soba - w poprzednim odcinku dotarlismy juz
do Adeli. Tak wiec teraz bede sie dzielil z wami wrazeniami na
rozne tematy „dnia”.
Do
tej pory bylo raczej pozytywnie o Australii, czas wiec na te
gorsze strony – a ostatnio ich jakby bylo nawet za duzo, a moze po
prostu jestesmy w innym stadium wykresu W, o ktorym to Stan pisze
na swojej stronie. Musze jednak dodac, ze mimo dosyc duzej ilosci
uwag krytycznych jaka pojawi sie w tym odcinku nadal jeszcze
jestem zdania, ze mimo wszystko Australia ma duzo wiecej plusow
anizeli Polska.
W
szkole jezyka angielskiego zajelismy sie tematem pt. „Working in
Australia” i mysle ze temat ten, a zwlaszcza uwagi studentow na
ten temat, wymknely sie spod kontroli naszego nauczyciela – bardzo
zreszta sympatycznego i jak na Australijczyka niezwykle swiatlego.
Generalnie zeszlo na temat pt. work expierence, bez
ktorych to zapomnij o znalezieniu pracy w Australii. Mysle, ze
nalezy dodac w tym miejscu, ze u nas w grupie wiekszosc osob sa
to swiatli emigranci z Europy lub bylych republik radzieckich (
skilled independent ) – wspolna cecha dla nas wszystkich jest
wyzsze wyksztalcenie i w miare szeroka wiedza ogolna o „swiecie”
(rzecz niesamowicie rzadka u tubylcow), ktora w duzym stopniu
rzutuje na nasze spojrzenie na Australie. A co do tych work
experience – niektorzy z nas (ja jeszcze nie) robili takie po
kilka nawet miesiecy nie otrzymujac grosza za to – a fakt, ze
przed przyjadem tutaj zajmowali sie sprawami duzo bardziej nieraz
skomplikowanymi nie ma znaczenia dla przebiegu twojej praktyki. Ja
tylko napisze krotko – najlepsze podsumowanie padlo w momencie jak
biedny nauczyciel sie spytal jak traktuja nas na takich praktykach
– i wtedy jedna ze studentek odpowiedziala szczerze „jak
niewolnikow” i odpowiedz ta spotkala sie z niesamowitym wrecz
poparciem wiekszosci studentow, ktorzy przeszli te praktyki.
Jak
jestem przy szkole i poziomie wyksztalcenia tubylcow, to jeszcze
dodam dwie uwagi.U nas w klasie jedynym Europejczykiem bez
wyzszego wyksztaktalcenia jest mlody chlopak ( bodajze 20 lat ) z
kraju, w ktorym samolot to „letadlo”. Otoz mlodzieniec ow przybyl
tutaj jakies 5 lat temu – w kraju swoich ojcow byl pilkarzem
zawodowym i rzadko odwiedzal szkole w jakiejkolwiek postaci, kryl
go klub pilkarski ( jeden z lepszych w naszej czesci Europy ).
Chlopak ten powiedzil mi, ze z przyczyn jak wyzej u siebie w kraju
to mogl marzyc o tym, ze moze uda mu sie kiedys skonczyc jakas
zawodowke, i strasznie sie zdziwil jak po dwoch latach w
Australii byl jednym z lepszych uczniow w swojej australijskiej
klasie, a po kolejnych dwoch dostal sie na studia na tutejszym
Uniwersytecie.
Kilka dni temu mielismy spotkanie z Niemcami z instytutu
Goethego, w sprawie nauczania przez nas w tutejszych szkolach
jezyka niemieckiego – osoby te wypowiadaly sie poczatkowo dosyc
delikatnie na temat poziomu nauczania w tutejszych szkolach – az w
koncu puscilo i przestali sie hamowac – na moje pytanie czy moj
niemiecki nadal jest na poziomie pozwalajacym mi nauczac w
tutejszych szkolach srednich odpowiedzieli z usmiechem, ze tutaj
niektorzy nauczyciele, ktorzy ucza niemieckiego sami nie znaja
tego jezyka najlepiej, i ze my z naszych europejskim
wyksztalceniem mozemy bez zadnego problemu nauczac w Australii
jezyka niemieckiego.
To
tyle moich wrazen w tym odcinku. Teraz czas na moja zone.
..............
Tym razem to ja sie odzywam, aby przedstawić Wam moje wrażenia z
Australii.
Otóż, moje wrażenia odnośnie Australii są w zdecydowanej cześci
negatywne. Pewnie wpływa na to wiele spraw, w znacznej czesci moze
osobistych i zwiazanych z moim takim, a nie innym charakterem
(Koziorożec!!!), naszą sytuacją rodzinną (małe dziecko), i innymi
sprawami. Ale tym niemniej, wiele moich negatywnych odczuć zależy
tez bezpośrednio od tutejszej rzeczywistości, więc i pewnie i wy
się na nie natkniecie lądując tu.
Pierwsza, b.generalna sprawa - to odległość i tęsknota za krajem,
rodziną, przyjaciółmi, dawnym życiem. Ja to znoszę okropnie - żyję
wyłącznie wizją wyjazdu do Polski na Gwiazdkę w tym roku - a
zupelnie przerażajaca jest alternatywa, że może nas być na taki
wyjazd po prostu nie stać. Było nie było na 4 osoby to 15,000
zł. Zupelnie niedorzeczna zatem staje sie moja wizja, że
mieszkając tu można co roku latać na wakacje do Polski. Nikogo
(naprawdę NIKOGO) z poznanych tu przez nas Polaków na to nie stać.
A w większości ludzie pracują - obie dorosłe osoby w rodzinie.
Fakt, że nikt tez specjalnie z tego powodu nie rozpacza, i
generalnie ludzie wydają się być bardzo zadowoleni z życia tutaj,
wcale do Polski nie tęskniąc. Mnie na razie się wydaje, ze nigdy
na stałe tu nie zamieszkam - z wielu innych powodów niż tylko
odległość. Druga sprawa, że stąd nie tylko do Polski jest tak
potowrnie daleko - praktycznie czlowiek jest tutaj ujajony i gdzie
by nie chciał lecieć, to jest to mocno drogie.
Poza tym urządzanie się na nowo jest też potwornie męczace.
Zwlaszcza jak człowiek równa do tego, co stracił w Polsce. Wiem,
że nie powinno się tak robić, ale mnie do furii doprowadza fakt,
że nie możemy kupić np. mebli czy rzeczy, które sa potrzebne, bo
to za drogo (w końcu ile rzeczy można na raz kupować – kasa leci
potwornie szybko, a ciągle czegoś brakuje). Generalnie koszty
urzadząnia się są strasznie wysokie, mimo że rynek używanych
produktów kwitnie. Niektóre rzeczy są tańsze niż w Polsce, inne
strasznie drogie – kupowanie używanych rzeczy jest jak wiadomo
ryzykowne – my się np. od miesiąca męczymy z lodówką (używaną – ca
5 lat za 350$)), która ma gwarancję na 90 dni i mimo 4 napraw
gwarancyjnych ciagle nawala. A nie chcemy jej oddac, bo nowej nie
kupimy (szkoda kasy, jako ze nasz plan zakłada ucieczkę stąd po 2
latach!!!), a druga używana może być jeszcze gorsza. I tak jest ze
wszystkim. Przez miesiąc nie prasowaliśmy, bo nie bylo żelazka,
potem deski do prasowania. I tak na kazdym kroku. Nie mówiąc o
tym, że takie szukanie się po nowym domu, gdzie co jest, połowa
rzeczy w kartonach, bo brak mebli itd. - jest potwornie
wkurzające. Nam do tego dochodzi bałaganiący w kółko syn. Clou
tego punktu to KOSZTY – wynajmu, mebli, samochodu, opłat, życia na
co dzien i wszystkiego. Pewnie Jacek oceni to w kwotach
bezwzglednych – ja mogę tylko powiedzieć, że nasze wyliczenia
przedwyjazdowe przekroczyliśmy i to znacznie. Z tego względu myślę
też, że ludziom, którzy przyjechali w czasach, gdy od poaczątku
dostawało się zasiłek, było o niebo łatwiej. Na pewno wpłynęło to
pozytywnie na ich wizję Australii od samego początku.
Ponadto, do kosztów urządzania się dochodzą niespodziewane koszty
dotyczące dokumentów, tłumaczeń, leków itp. Wszelkie informacje
uzyskane od Immigration SA podzielcie przez 4!!!!!! Wiekszość z
tego jest bowiem zwykłą propagandą. My np. przejechaliśmy się na
tłumaczeniach dokumentów – oni obiecują, że przez dwa lata od
przyjazdu możesz za darmo tłumaczyć dokumenty związane z
wykształceniem, pracą itp. Owszem, możesz – maks 3 dokumenty na
osobę. A za pozostałe palcisz po 40—50 $ za stronę. Od nas np.
wymagano też tlumaczenia polskiego prawa jazdy (przy wydawaniu
australijskiego) mimo ze mieliśmy międzynarodowe prawo jazdy
wydane w Poslce – to że tam jest tekst angielski bylo dla nich
niewystarczające. Ale tu już byliśmy na tyle zbuntowani
wszechobecną tu biurokracją i niekompetencją (Tak, tak!!!), że
poszliśmy na skargę do urzędu rzecznika praw obywatelskich
(Ombudsmana). I wywalczyliśmy swoje. Czyli 100 $ udało nam się
chwilowo zaoszczedzić (kwota ta odpowiada mniej więcej SKROMNYM
ZAKUPOM tygodniowym dla naszej rodziny).
Niestety, planujemy obecnie przeniesienie się do Victorii (b.luźno
– wydaje się, że tam jest więcej pracy dla nauczycieli) – no i tam
do rejestracji na nauczyciela (którą nota bene wprowadzono miesiąc
temu!!!! – przedtem nie była konieczna) wymagane są tutejsze
(czytaj: australijskie) tłumaczenia wszystkich dokumentów
związanych z edukacją i pracą. Jak dla mnie to jest dobre 12-15
stron tekstu – policzcie sobie sam!!!! Oczywiście, ma to swoje
uzasadnienie – jeżeli każdy migrant, który tu przyjeżdża, musi
ptrzetłumaczyć na miejscu ileś dokumentów, to ilu tutejszych
tłumaczy ma pracę!!!
Wizja czekających tu etatów (np.nauczycielskich) też jest
złudna!!!. Obecnie w szkolach panuje tendencja odchodzenia od
jezykow europejskich i przoduje nauka j. azjatyckich. A tych parę
etatów germanistów, które tu jeszcze są – to oczywiście są
oblegane. Jest tu sporo ludzi z niemieckimi przodkami, są
Europejczycy mówiący po niemiecku i generalnie pracy – za mało. Ja
bedę próbowała sie przekwalifikować na primary teacher (tylko już
w tym roku nie dostanę się na studia, bo za późno złożyłam
papiery), więc rok do tyłu.
Jedyne, co mogę robić (oprócz nauki angielskiego w naszej szkółce
– chyba ok. 500 godzin przysługuje nam gratis, a szkoła jest
b.dobra – jedna z niewielu rzeczy godnych polecenia) to work
experience – z jednej strony przydatne, ale wkurza mnie wizja
kolejnej harówki za darmo przez nie wiadomo ile czasu. Więc my
dojrzewamy do decyzji, żeby wyjechać w „country” (czytaj na
zadupie) . Tam ponoć o pracę jako nauczyciel łatwiej, więc już
wolę zdobywać doświadczenie w pracy dostając za to kasę, niż
siedzieć w Adeli i pracować za darmo.
Generalnie panuje tu rasizm i dyskryminacja migrantów. Zwlaszcza
nowoprzyjezdnych. Zgadzamy sie w tej kwestii z wiekszością ludzi w
naszej grupie w szkółce. No bo jak nazwiecie fakt, że Jacka
podanie o pracę, w której ma lata doświadczeń, są odrzucane na
pierwszym etapie selekcji z dopiskiem , ze brak odpowiednich
kwalifikacji – rozumiem, po rozmowie, gdzie język może okazać się
nie wystarczający. Ale résumé i aplikacja napisane są bezbłędnie
(z pomocą miesjcowych – fachowców z naszej szkółki). Czyli
odrzuca – nazwisko, fakt niedawnego przyjazdu tu, itp.
A
słynna uprzejmość Australijczyków – to kolejny mit. Ja się nie
spotkałam. Tzn. wszędzie, gdzie jesteś klientem (sklepy, knajpy
itp.), to owszem. W Polsce też tak jest. W urzędach fakt – tu są
milsi. Wszędzie np. są zabawki dla dzieci. Ale niekomeptencja i
spychologia taka sama jak w Poslce. A już na drogach – totalna
chamowa, gorsza niż u nas. Nie mówiąc o umiejetnościach jazdy. U
nas jak kogoś wkurza, że za wolno przed nim jedziesz szukajac np.
numeru domu, to cię wyprzedzi. Tu nie – trąbi. Ale używając
słynnego Aussie-marketingu, nazywa się to, że tu zasady ruchu
drogowego oparte są na zasadzie „Give way”. Grunt to propaganda.
I
ta totalna ignorancja – ostatnio kasjerka w sklepie pyta nas, skad
jesteśmy (slychać że nie stąd oczywiście). My, że z Polski. A ona
na to „To tam gdzie ta kiełbasa? Polish sausage???” - bo tu jest
taki rodzaj kielbasy – która notabene obok polskiej kiełbasy nawet
nie leżała!! (A to żarcie tutaj – ohyda!!! Wędliny totalnie
niejadalne. Jedyna jadalna wedlina, to taka z polskiego rzeznika
STANDOM. Wszyscy zresztą tam się zaopatrują, co sprawia, że w
naszym loklanym STANDOMIE często bywa jak u Stanislawa Bareji –
cztaj lata głębokiego kryzysu – mianowicie, albo jeszcze nie
dowieźli, albo są akurat „przed ubojem” albo coś. Ale za to jak
już coś jest – to jest b.dobre.) Choć z drugiej strony mięso mają
tutaj dobre - wołowina pychotka!!!! Jacek nawet próbował kangura
i twierdzi, że pyszny. Ja jakoś mam opory – za bardzo lubię
kangury w tym drugim sensie. A wracając do ekspedientki, to była
jedna z tych lotniejszych. Pozostałe to na taką odpowiedź tylko
się uśmiechną, a w oczach widzisz pytanie „Z POLSKI??? A CO TO
JEST????” No, chyba, że ktoś ma przodków z Polski – to się mniej
więcej orientuje.
Wracajac do ignorancji – to naprawdę zwala z nóg. Fakt, że my się
na razie mało obracamy w kregach Aussie – jedyni, z którymi mamy
do czynienia, to nauczyciele w szkole (b.fajni i na poziomie),
oraz obsługa w sklepach i urzędach – tu juz dużo gorzej. Ostatni
etap to wiara spotykana w „Centrelinku” – czyli na zasiłku - po
wielu widać na kilometr, że od pokoleń nie skalali się pracą, ale
mniemanie o sobie mają, że wszystko im się należy. A generalnie ta
fikcja pomocy przy szukaniu pracy jest zatrważająca – miliony
agencji job network service, gdzie możesz się do woli rejestrować
poszukując pracy. Tylko że oni nic dla ciebie nie zrobią. Jedynie
jak znajdziesz ogłoszenie, które oni firmują, to zamiast samemu
wysyłać aplikację, możesz zadzwonić do danej agencji, żeby oni to
zrobili. Oni mają twoje gotowe resume (które ty im dostarczyłeś) i
wyślą je za ciebie. Choć gwarancji nie masz, bo nikt sie do ciebie
i tak nie odezwie. Ani oni, żeby potwierdzić, czy coś zrobili, ani
firma, która i tak cię nie zatrudni, jak nie masz doświadczeń
australisjkich. Więc i tak leżysz.
Nie będę opisywać, jak trudno jest wynajać mieszkanie – my tu
akurat mieliśmy trochę szcześcia – jedna z agentek się zgodziła na
nas i przekonała właściciela, żeby nam wynajął domek nawet mimo
naszego psa. Jacek twierdzi, że to dlatego, że to jest małe (2
sypialnie) – ale ogólnie mamy szczeście, bo poza tym jest b.fajne
i dobrze położenie (dogodny dojazd do centrum i zakupy). I to
byla jedyna agentka na chyba z 5, która nam w ogóle odpowiedziała.
Pozostałe z założenia, po przyjęciu aplikacji już się nie
odezwały. Wiadomo, nowi w kraju, bez pracy = kłopoty. A nie chcę
przygnębiać Was opisem niektórych ruder, które oglądaliśmy – po
prostu tragedia.
A
co do domów – to niestety zaczyna się powoli jesień – na dworze
temp. spada – i w domu też, wprost proporcjonalnie. Rano zaczyna
być dość zimno, tak że zaczynamy się bać zimy. Brak izolacji i
pojedyncze okna – to sprawia, ze temperatura zimą wewnątrz jest
niewiele wyższa od tej na zewnątrz. Wyobrażacie sobie zimę przy 12
stopniach w domu????? My już kupujemy grzejniki olejowe. A prąd
wlaśnie zdrożał o 30% (to też tak jak w Polsce, prawda???) jedyna
pociecha ze spadku temeperatury, to to, że wreszcie można w nocy
normalnie spać. Przedtem, jak było pod 40˚, to często zdarzało mi
sie nie spac, bo było za gorąco. Człowiek lezy i dyszy jak ryba
wyjęta z wody. Czasami przenosilismy spanie do jadalni pod klimę
- wtedy było w miarę ok, tylko te wędrówki z materacami co
wieczór i rano też były irytujące. Nie mówiąc o dzieciakach, które
też się w nocy męczyły – starsza córka miała regularne napady
bezsenności, a mały ataki szczekającego kaszlu i duszności (tu w
Adelajdzie zresztą ponoć sporo dzieci miewa problemy
oddechowe/astmę ze względu na klimat).
I
tak na kazdym kroku sie zastanawiamy – od czego my uciekliśmy i w
co wpadliśmy??? Stąd nasza wizja, że za dwa lata (dzieci się
akurat nauczą angielskiego, a my dostaniemy obywatelstwo – na
wszelki wypadek ) spadamy stąd – albo do Polski, a jak tam bedzie
źle, to może do UK??? Tam nadal potrzebują nauczycieli
(podobno....), a zawsze to bliżej i podróż do Polski 10x tańsza.
Może z czasem nasze wrażenia też się poprawią – od razu dam wam
znać. Czasami zaglądamy na forum emigrantów wypowiadających sie na
temat emigracji, m.in. do Australii – ludzie piszą, np. że od lat
dziękują sobie codziennie za decyzję wyjazdu do Australii.
Strasznie im zazdroszczę – ja od przyjazdu tutaj codziennie wstaję
wkurzona, że oto muszę spędzić tu kolejny dzień.
I
na koniec wracając do porównań z Polską – wiele z nagłówków z
gazet tu to jakby żywcem przeniesione z Polski – oto np. kobieta
zmarła w parę dni po tym, jak jak wypisano z pogotowia – bo
personel przemęczony, przepracowany, za dużo pacjentów , więc cos
przegapili itp. Pociąg sie wykoleił, bo zepsuty był jakiś czujnik.
Matka zamaltretowała na śmierć 3-miesięczne niemowlę. Brak tylko
strajków i kobiet żebrających na ulicy z dziećmi.
A
następnym razem opiszę moje doświadczenia z państwowymi dentystami
(tragiczne), oraz nasze wrażenia o służbie zdrowia (mieszane).
PS. Nie uwierzycie, ale najwiekszym problemem jaki mamy ze szkołą
naszej córki są WSZY!!!!Nie ma tygodnia, żeby nie wróciła ze
szkoły bez wszy. Majątek tracimy na szampony i inne środki. A za
tydzień i tak jest to samo. Już powoli zaczynamy ze strachem
przeglądać te jej włosy, no bo ile można???? W Polsce moje dzieci
chodziły do przedszkoli, żłobków i szkół – i nigdy nie miały wszy.
A tu na wejście w pierwszym dniu szkoły nam powiedziono, że to
jest „common problem”. I jak widać jest.
.........
To
tyle w tym odcinku – i pamietajcie, ze to nasze wrazenia dyktowane
chwila, i ze za tydzien moga byc zupelnie inne i co najwazniejsze
wasze odczucia nawet na te same tematy moga byc inne.
Pozdrawiam
Jacek
powrot
do gory
|
Poszukiwanie miejsca za Wielka Woda -
list do Jacka |
Jacek,
chcialbym Wam
przekazac kilka swoich spostrzezen z mojego okresu zycia
rozpoczetego otrzymaniem kart stalego pobytu w USA. Pomine etap
otrzymywania Green Cards - jest on nieistotny dla tej
przypowiesci, i Wy i ja startowalismy jako permanent residents
(w USA nazywa sie to humorystycznie Resident Alien).
W lutym 1994 roku
wyladowalem z zona w stanie Nebraska - amerykanski Mid West,
stan slabo zaludniony, czysty, dosc zamozny, spokojny ... nudny
po prostu i niezbyt ladny (no, ale od wielu lat na 5-7 miejscu
rankingu The Most Livable State in US , cokolwiek to znaczy).
Mamy tu
znajomych-naszych-znajomych i mozemy pomieszkac za darmo przez 6
tygodni (kupujemy zywosc, placimy za zuzywane utlilities i
telefony). Mamy po 29 lat, studia, kilka lat pracy w
instytucjach finansowych w miescie w srodkowej Polsce, ja znam
angielski bardzo dobrze, zona w ogole nie zna, mamy 1500 US$ w
kieszeni ... w tym 1000 US$ dlugu. W Polsce powodzilo nam sie
przyzwoicie, raczej spokojny rozwoj kariery, pewnie za rok-dwa
dziecko. Co nami powodowalo? - teraz mozna to okreslic jako
zadza przygod, ale tak naprawde to moja nieodparta chec Bycia
Gdzies Indziej. Zaczynamy ...
Praca:
- Znajomi Amerykanie
umozliwili kilka interviews (to niemalo, ale niczego nie
zapewnia, trzeba po prostu umiec robic cos pozytecznego dla
pracodawcy, a ponadto zatrudnienie takiego Alien'a jest
ryzykowne: moze nic nie umie, a moze jest dziwny, chyba sie nie
dogadamy ... etc.). Mysle, ze dostalem (juz po 6 tyg., to bylo
cos pieknego!) prace jako Survey Crew Assistant, bo pryncypal
byl ciekaw coz to ze mnie za zwierze: obcy ze smiesznego kraju z
Europy, ale ma M.Sc. in Engineering, gada po angielsku i nawet
mozna go zrozumiec - kuriozum! Mam 8 US$ per hour i medical
coverage. Zasada ogolna: trzeba przekonac potencjalnego
pracodawce, ze warto czlowieka zatrudnic - stad te prace za
darmo.
Dobra znajomosc
jezyka jest konieczna do otrzymania sensownej pracy, nie mowiac
o pojsciu do college'u, wiec wielu z przybyszow rozpoczyna kursy
jezykowe. Jest ich duzo i sa bardzo dobre ... maja tylko jedna
wade: w US przewaznie trzeba za nie slono placic, np.
przygotowawczy do egzaminu wstepnego do college to 1000 US$ za 2
miesiace. Przyjaciel w Kanadzie uczeszczal na takowy, tyle ze
darmowy, a rzad dawal mu 1000 CAD miesiecznie, aby mogl sie
utrzymac podczas okresu nauki ...
Domy:
- urzadzanie
mieszkanka: aby sie do niego wprowadzic, musialem znalezc prace,
bez niej nikt mi nie wynajmie niczego nadajacego sie do
zamieszkania.
Pelne wyposazenie
kuchni i lazienki, ale zero mebli. Deposits za wszystko:
utilities razem 300 US$, rent deposit 350US$. Kanapy nikt nie
sprzeda na kredyt, trzeba gotowka. Ogolnie jednak mieszkanko
(nie domek!) jest OK: malutkie (450 sq ft), ale w dobrej
dzielnicy (w US to bardzo wazne), dobrze utrzymane, klima dziala
super, caly dwupietrowy drewniany dom nawet bardzo sie nie
trzesie, gdy biegniemy po schodach. Widzielismy jednak mase
kiepskich rental buildings, takze ruder okropnych i cale
dzielnice biedoty - tam nie chcesz mieszkac, jak mowia w US.
Oczywiscie, sa wielkie dzielnice ladnych, pieknych i slicznych
rezydencji, takich za 80-250K US$; takie w Kalifornii kosztuj±
od pol miliona do sky is the limit.
BTW, niedawno
obejrzalem na I-necie kilkanascie zdjec domkow i ulic w
Christchurch, NZ (pono typowych ...). Ogolnie: w US bylby to
standard dzielnic biednych robotnikow, zadna rodzina zarabiajaca
razem ponad 25K US$ p.a. (czyli 13 US$ p.h. na jedna osobe) nie
chcialby za nic tak mieszkac ... ciekawy przyczynek do rozwazan
o NZ jako raju na ziemi. Rodzina z Polski ze slabiutkim
angielskim zarabiajaca po 3 latach w Nebrasce w dwie osoby - maz
jako malarz pokojowy, zona na tasmie produkcyjnej pakujac mieso
- mieszkala w duzo ladniejszym domu, w znacznie piekniejszej
okolicy.
Samochody:
- wiekszosc nowych
(2-3 lata), z pelnym wyposazeniem i duzymi silnikami - raj! Tak,
dla kogos majacego na auto min. 10-15K US$ (czyli od 200 US$
miesiecznie pozyczki na 4-5 lat). Duzo pojazdow 5-10 letnich -
te juz sa sporo tansze, 2-6K US$, ale czesto wymagaja napraw
drogich jak zeby skalnych smokow. Nasze pierwsze: Mercury Sable
z 150K mil na liczniku za 2.5K US$ - ladna i duza, ale psujaca
sie bestia, niedlugo potem Subaru GL ze 100K mil za 1.5K US$
(rozlatywal sie, niestety ...), a w pol roku potem nowy Hyundai
Pony za 6K US$ - dla nas wtedy luksus, tyle, ze w US jest to
najnizsza polka, niebezpieczny (bo maly) i malo prestizowy ...
:-)
Jezyk:
- ja mowilem dobrze,
rozumialem tez niezle, ale dopiero po roku moglem powiedziec
wszystko kazdemu wszedzie, a godzinny State of the Union Address
Clintona moglem sluchac jednym uchem rozumiejac wszystko bez
trudu. Akcent stracilem po 2-3 latach.
Po roku w US zaczalem
studia MBA jednoczesnie pracujac 30 godzin/tydz. - zaczela sie
jazda 'bez trzymanki'. Mialem dla siebie i zony pol dnia
tygodniowo, poza tym praca i studia od 8
rano do 10 wieczorem.
Przez dwa i pol roku.
Zona ... hmm, zero
angielskiego. Ogladala godzinami telewizje, czytala setki gazet
i magazynow, rozmawiala, a po 2 latach poszla do community
college, gdzie byla jedna z lepszych studentek. Co jest bliskie
nastepnemu tematowi -
Ludzie:
- ignorancja
mieszkancow takich stanow (wiekszosci w US) jest wielka,
arognacja tez niemala. NIC nie wiedza o swiecie, niewiele o
czymkolwiek poza jedzeniem, samochodami, baseball'em i futbolem
amerykanskim. Nic ich tez inne sprawy nie interesuja: maja
dobrze wykonywac swoja prace, kupowac co 3 lata nowe autko, co
20 nowy dom, placic podatki i keep smiling! Pytano jak dlugo
jechalismy z Polski (driving), pytano czy mamy w Polsce zarowki
i klamki u drzwi, czy ten nasz ojczysty niemiecki jest trudny.
Na pytanie o sport
narodowy odpalilem kiedys: Chopping wood!! i wtedy odpuscili. W
swojej firmie bylem jedynym z M.Sc. i MBA in making.
Postanowilem, ze ukoncze studia, ze nie damy sie ignorancji,
obojetnosci, samotnosci, pustce - i przetrwamy.
Udalo sie, ale
naprawde trzeba byc twardym psychicznie. Przychodzi to z czasem,
choc niekiedy moze zlamac czlowieka.
... OK, Nebraskanie
staraja sie byc mili, ale naprawde niewiele dbaja o innych (w
europejskim, egalitarnym rozumieniu). Trzeba sobie uprzytomnic,
ze za pieknym usmiechem nie kryje sie zadna gleboka mysl, ze
jest to tylko usmiech i zyczenie milego dnia - i wtedy czlowiek
zyje zdrow robiac swoje.
Bol:
- innego swiata jest
dla wielu niemaly. Inne jedzenie, zapachy, dzwieki, rosliny,
telewizja, ksiazki, hobby, sporty narodowe. Jest tez daleko do
domu - i o tym trzeba po prostu zapomniec, skoncentrowac sie na
wykorzystaniu jak najlepiej czasu danego tu-i-teraz. Za pare lat
bedzie latwiej i beda pieniadze na podroz. Gorzka obserwacja
wygloszona kiedys przez amerykanskiego komentatora (mysle, ze
pasuje takze do Oz, Kiwilandii i Kanady):
Ameryka to kraj
imigrantow, ktorzy robia wszystko, aby tu sie dostac, a potem
ciezko pracuja, aby na wakacje pojechac do kraju, z ktorego
przybyli.
Nasza decyzja o
powrocie po 4 latach:
- chyba przede
wszystkim z powodu braku fascynacji zyciem w tym miejscu. Kiedys
czytalem zdanie: tutaj sa ladniejsze domy, ale w moim kraju one
rozmawiaja ze soba. It's a kind of magic.
Juz wiem, ze caly
swoj swiat trzeba nosic we wlasnej glowie i wtedy moze byc
dobrze wszedzie.
Serdecznie
pozdrawiam,
W.
List zostal opublikowany za zgoda jego
autora.
powrot
do gory
|
Odcinek 6 - Jak zostac
nauczycielem - pisze zona Jacka. |
Wreszcie mam czas na napisanie kolejnego
odcinka naszych wrażeń z Australii – jest przerwa wielkanocna, co
oznacza dwa tygodnie wolnego od szkoły, praktyk itp. Choć nie do
końca, bo w zeszłym tygodniu spędziłam parę dni na treningu dla
nauczycieli – jeden był obowiązkowy przed rejestracją w
Departamencie Edukacji (tzw. mandatory notification course –
wszyscy nauczyciele w Australii są prawnie zobowiązani do
zgłaszania faktów maltretowania, wykorzystywania i zaniedbywania
dzieci), drugi wybrałam sama, bo stwierdziłam, że podobnie jak w
Polsce, im więcej papierów człowiek ma tym lepiej. Więc muszę tu
zbierać australijskie papiery.
Generalnie moja sytuacja
zawodowa zaczyna się krystalizować – dostałam obowiązkową tu
rejestrację nauczycielską, odbyłam konieczne szkolenia (pierwsza
pomoc, i ww. mandatory notification), więc mogę się zarejestrowaćw
Departmencie Edukacji, który potem zacznie szukać dla mnie pracy.
Tutaj jest tak, ze szkoły publiczne zgłaszają zapotrzebowanie na
poszczególnych nauczycieli, a departament dopasowuje z bazy danych
osobę spełniającą warunki i składa jej ofertę zatrudnienia. Przy
czym bardzo trudno jest otrzymać stały etat – praktycznie ponoć
coś takiego mozliwe jest tylko w „country” – czyli w bliższej lub
dalszej odległości od obszaru metropolitalnego Adelajdy. Może to
byc 50 km stąd, a może być 500, w totalnej głuszy. W Adeli i
bliskiej okolicy głównie otrzymać można kontrakt – czyli umowę na
czas określony – w zalezności od potrzeb szkoły – mogą to byc 3
tygodnie, a może byc rok szkolny. Jeżeli raz odmówi się przyjęcia
oferty, która odpowiada twoim kwalifikacjom i lokalizacji, jaką
zaznaczyłeś w swoim formularzu do DETE (dep. edukacji), to do
końca kwartału nie otrzymasz kolejnej oferty. Jeżeli odmówisz
drugi raz, nie będziesz brany pod uwagę do końca roku szkolnego.
Jednym słowem, twój wpływ na to, w której szkole będziesz
pracować, jest zerowy. Możesz tylko z grubsza wybrać sobie rejon
zatrudnienia.
A jeżeli nie otrzymasz
żadnej oferty pracy, to pozostaje tzw. relief teaching – czyli
zastępstwa. Polega to na tym, że departament wydaje ci list
uprawniający do pracy jako TRT (temporary relief teacher), i z tym
listem zgłaszasz się do szkół, w których chciałbyś pracować na
zastępstwach. Możesz tez zgłosić sie do rejonowego systemu TRT –
który z reguły obsługuje ileś tam szkół w swoim regionie. I potem
codziennie rano czekasz – może zadzwoni telefon, że masz
przeyjchać na 8,30-9,00 tu czy tam, na tyle i tyle godzin
zatępstwa. Wtedy pakujesz się i jedziesz. Oczywiście możesz
odmówić – w tym przypadku departament nie wyciąga żadnych
konsekwencji wobec ciebie, to się odbywa niejako poza nimi, ale
primo, nie zarobisz, secundo, jak szkoła stwierdzi, że często
odmawiasz, to też przestanie dzwonić do ciebie. Ja na razie cała
sytuację znam tylko z teorii, ale pewnie niedługo poznam ją w
praktyce. Nie liczę specjalnie na jakiś kontrakt (jestem
germanistą), nie wspomnę nawet o stałej umowie.
Nasze wyobrażenia (sama już
nie wiem, na czym oparte) że w SA brak nauczycieli języków,
okazały się mylne. Tzn. może i brak – ale większość szkół od
jakiegoś czasu przechodzi na języki azjatyckie, argumentując to
położeniem geograficznym i bliższym związkom z krajami Azji niż
Europy. Zapewne słusznie.
Tak więc nastawiam się
głownie na zastępstwa – taki system pracy ma ponoć swoje zalety –
zero odpowiedzialności za program czy wyniki nauczania, czasem
materiały na zastępstwo sa przygotowane przez nauczyciela
prowadzącego (czasem nie i trzeba mieć coś swojego, żeby wypełnić
dzieciom czas – nie chodzi w tej sytuacji o konkretną realizację
jakiegoś materiału, ale raczej o zapewnienie klasie opieki i
zajęcia). Pracujesz codziennie (o ile masz tyle ofert) gdzie
indziej, inne dzieci, inni nauczyciele. To też ma plusy i minusy –
ale ja np. strasznie nie lubię takiej niepwenosci co rano, i za
każdym razem innych ludzi. Może da się do tego przywyczaić.
No i ta niepewność zarobków
– podobno w pierwszym kwarale zastępstw jest mało, potem coraz
lepiej, a pod koniec roku, można nawet pracowac 4-5 dni w
tygodniu. Dniówka wychodzi ciut wyższa od normalnej stawki
nauczycielskiej – rekompensuje to brak zarobków w ferie. Ponoć
czasami nawet się zdarza, że jak spodobasz się w szkole, to ona
może rekomendować cię na etat lub kontrakt, jeżeli zaistnieje taka
potrzeba w danej szkole. A departament może (ale nie musi) nawet
taką rekomendację uwzględnić.
Ogólnie rzecz biorąc,
departament edukacji jest tu dla mnie najmniej ulubioną
instytucją, plasuje się nawet przed Immigration SA. Tak
zbiurokratyzowanej instytucji jeszcze nie widziałam, podobnie jak
takiej niekompetnecji i spychologii. Moim zdaniem wszystkie
zatrudnione tam osoby dostaly się po protekcji, bo nikt z tych, z
którymi ja rozmawiałam (a byłam tam osobiście 4 razy, dzwoniłam
chyba ze 6) nie potrafił udzielić mi dokładnych informacji w
odpowiedzi na moje pytania, jak ten system fukncjonuje. (Nota
bene, w Australii, podobnie jak w Polsce i chyba wszędzie,
większość osób dostaje prace z polecenia – rodziny, znajomych itp.
– czyli network; słyszałam od Australijczyków zorientowanych w
temacie, że 70% stanowisk nie jest w ogóle ogłaszana, tylko
obsadzana przez network).
Wracając do DETE, każdy z
kim rozmawiałam, w chwili gdy stwierdzał, że nie jest w stanie
odpowiedzieć na moje pytania, albo wołał na pomoc kolejną osbe,
która czasami potrafiła coś więcej powiedzieć, a czasami nie, i
tylko brała numer telefonu obiecując, że oddzwoni ktoś
kompetentny. Czasami nawet ktoś oddzwaniał, aczkolwiek nie zawsze,
a przez telefon też nigdy do końca nie udało mi się nic
dowiedzieć.
Najbardziej podobała mi się
sytuacja sprzed dwóch tygodni, kiedy wreszcie po spełnieniu
wszelkich wymogów chciałam się w DETE zarejestrować - wtedy
okazało, że niestety mam już nieaktualny formularz (dostałam go od
nich miesiąc wcześniej), bo teraz obowiązuje nowy. Niestety
jeszcze nie został wydrukowany, będzie za miesiąc, ale w
internecie pojawi sie może już za tydzień!!!! W każdym razie, tego
starego już przyjąć nie mogą. Zabrakło mi słów, odczekałam
cierpliwie, aż w internecie pojawi się nowy formularz,
wydrukowałam go, wypełniłam (nie zauważyłam specjalnych różnic!),
i poszłam ponownie się zarejestrować. Pani w recepcji (jedna z
moich tam ulubionych postaci!) zaczeła sprawdzać formularz i pytać
mnie, dlaczego nie wypełniłam tej i tej rubryki. (wypełnienie tego
formularza to jest wyższa szkoła jazdy, sama instrukcja
wypełniania jest dwa razy dłuższa od formularza), na co ja mówię,
że to jest tylko dla absolwentów, a ona z rozbrajającą miną mówi,
że to jest nowy formularz i ona go jeszcze nie widziała na oczy.
Załamałam ręce, no bo pewnie nikt z nich jeszcze go nie zna, więc
nie wiem, jak sobie poradzą z wprowadzeniem moich danych do bazy.
Zwłaszca, że to bedą dane nietypowe, no bo przecież ja jestem
oversesas trained, nie mam dyplomu stąd, pracowałam też tylko
zagranicą – czy oni aby będą wiedzieli, co z tym zrobić???? No
cóż, już niedługo pewnie przekonam się na własnej skórze, jak im
to poszło.
I to by było na tyle –
kolejny odcinek (o słuzbie zdrowia) wkrótce.
powrot
do gory
|
Refleksje na temat - list do
Jackow |
Mirek wybral dla
zony Jacka ladne imie, Kasia. Zrobil to dla ulatwienia narracji.
Czesc,
mam na imie Mirek. Z
zainteresowaniem przegladam strone Stana i ostatnimi czasy
zaciekawily mnie Kasiu Twoje oraz Twojego meza losy
"Australijczykow".
Chcialbym sie
podzielic wrazeniami, tudziez doswiadczeniami immigranta -
jednak nie australijskiego, a amerykanskiego. Choc to bardzo
odlegly kraj, mysle ze systemy wladzy, zwyczaje, edukacja,
kultura sa bardzo zblizone do australijskich, jest to wszakze
rowniez "kraj anglosasow".
Przebywalem wraz z
malzonka w USA od jesieni 1999 roku do jesieni 2001. Po
wyladowaniu w niezwyklej krainie i pierwszych kontaktach z
ziemia Kolumba, bylismy nastawieni bardzo pozytywnie, podobalo
nam sie niemal wszystko, bylo inaczej niz w Polsce - jakby
bardziej kolorowo, dobrej jakosci drogi, super samochody, tanie
paliwo, rowniotko wystrzyzone trawniki, zadbane otoczenie wokol
domow, w tym okresie jeszcze bujna zielen, takze potezne sklepy
zawierajace prawie wszystko co do szczescia potrzebna itp.
W pierwszych dniach
goscili nas znajomi mieszkajacy na stale w Stanach
Zjednoczonych, oni to pomogli nam w zlatwieniu pierwszej pracy,
mieszkania, wprowadzili nas mniej, lub wiecej w zycie na
obczyznie. Przyjechalismy do USA posiadajac wizy turystyczne z
zamiarem znalezienia sponora, legalnej pracy, oraz w pozniejszym
czasie, otrzymania zielonej karty (te trzy rzeczy to
niespelnione marzenia wielu wielu ludzi). Jednak na poczatku
trzeba zlapac jakakolwiek prace, zeby miec na chleb, w moim
przypadku bylo to malowanie (bynajmniej nie artystyczne)
zalatwione u znajomego moich znajomych
Jak wywnioskowalem z
Twoich opisow, bylas nastawiona na "nie", prawie w kazdej
sprawie na obczyznie, a w kazdym razie bylo duzo wiecej minusow,
anizeli plusow. Wlasnie do tego chcialbym sie w glownej mierze
odniesc w tym liscie.
Otoz w moich oczach
wyglada to nastepujaco: po przyjezdzie w pierwszych dnaich
jestesmy pozytywnie nastawieni (nalezaloby raczej powiedziec, ze
zbyt wiele oczekujemy), mamy ambicje aby znalezc fajna -
oczywiscie dobrze platna prace, fajne mieszkanie itp. Jednak w
konfrontacji z panujacymi realiami zmuszeni jestesmy brac to, co
akurat jest.
Przewaznie nie jest
to wymazona praca i inne okolicznosci z tym zwiazane, zatem po
przyjeciu takiej, czy innej propozycji, zaczynamy pracowac,
placic za mieszkanie i inne rzeczy, w zasadzie jestesmy zdani
sami na siebie. I tu "swiatopoglad" nabiera nieco
pesymistycznego posmaku.
Przywiezionych
oszczednosci juz dawno nie ma, pojawia sie walka o przetrwanie
(na pewno nie krwawa, ale jest). Zastanawiamy sie wtedy, czy
dobrze zrobilismy wyjezdzajac z Polski, gdzie mielismy wszystko
co do szczescia potrzebne, a tu nie mamy prawie nic, wszystko
musimy zdobywac od nowa. Jednak poki co, musi tak byc,
przynajmniej do czasu kiedy uda nam sie odrobic to co
przeznaczylismy, aby sie tutaj dostac.
W USA panuje
tygodniowy system wyplacania wynagrodzenia, co przyczynia sie,
poza tym ze sa o wiele wiele wieksze zarobki, do tego ze na
koniec miesiaca nie zostaje nam 5 centow w portfelu.
Po, powiedzmy
ustabilizowaniu sie sytuacji, zaczynamy zarabiac i odkladac
jakies tam pieniadze. Po odpracowaniu kosztow przesiedlenia
jednak juz nie myslimy tak intensywnie zeby wrocic do kraju z
dwoch powodow: po pierwsze juz troche przywyklismy do nowej
rzeczywistasci, po drugie pojawia sie szansa na zarobiebie i
odlozenie wiekszej gotowki, z ktora to potem jest sens wracac do
kraju. Z w/w powodow pozostajemy przy wykonywanej pracy, usilnie
w czasie wolnym szukajac ofert w swoim fachu (w moim przypadku -
informatyka), glownie za posrednictwem internetu (jak sie
pozniej okaze internetowe poszukiwania to fikcja).
Tak mijaja tygodnie i
miesiace. Po mniej wiecej pol-rocznym pobycie nadchodzi okres
depresji, chce nam sie wyc, poniewaz jest nam bardzo, bardzo zle
(znam osoby, ktore po przyjezdzie byly zachwycone Ameryka,
deklarowaly podroze, zwiedzanie itp. jednak po mniej wiecej pol
roku plakaly za swoim krajem i bliskimi).
Jednak zerwac tak ze
wszystkim nie jest latwo i pozostajemy na obczyznie. Jakby nie
bylo zycie juz nabralo jakiegos biegu, lepszego lub gorszego.
Legalnych ofert pracy jak nie bylo tak nie ma i zbytnio nie ma
perspektyw. Mija rok na obcej ziemi, czlowiek jest juz
zadomowiony, zna juz teren, zwyczaje, gdzie go moga oszukac, a
gdzie nie, wie co i jak. Juz przywyklismy do rzeczywistosci, ale
problem (a raczej dylemat) powrotu jest nadal aktualny.
Znajomych, w podobnej
sytuacji, nekaja podobne mysli i watpliwosci, probujemy
przedluzuc waznosc wizy, ale z negatywnym rezultatem, po utracie
waznosci otrzymujemy status "czarnego rezydenta". Szanse na
legalne zatrudnienie daza do zera, pobyt przedluza sie do 2 lat.
I tutaj moje
spostrzezenie, uwazam ze 2 lata do czas graniczny gdzie mozna
jeszcze wrocic do kraju, choc i tak jest to bardzo trudne, aby
podjac taka decyzje. Dluzszy pobyt kwalifikuje czlowieka do
pozostania na obcej ziemi, ze wzgledu na przyzwyczajenie i obawe
przed konfrontacja ze stara rzeczywistascia - czyli w Polsce.
Niepewnosc jutra, brak pracy itp.
Moja malzonka i ja
postanawiamy jednak wrocic (decyzji nie podjelismy bez walki ze
soba nawzajem). Nakladaly sie na to rowniez inne sprawy, jak np.
atak terrorystyczny we wrzesniu 2001 i inne "wagliki" z tym
zwiazane, ale glownym powodem byla swiadomosc bytu "czarnego
rezydenta" i niezbyt ciekawa przyszlosc z tym zwiazana.
Wrocilismy w
pazdzierniku. Na poczatku zadowoleni, nie przejmujac sie zbytnio
sytuacja w kraju, jednak po czasie ok. roku, po przywyknieciu do
szarej rzeczywistosci, po osluchaniu sie o politycznych
przekretach i w ogole o sytuacji w kraju (u progu wejscia do
Unii Europejskiej), po dwukrotnym remoncie zawieszenia w
samochodzie, ze wzgledu na fatalny stan drog, po konfrontacji z
obowiazujacymi prawami i zasadami (Katarzyno - mie narzekaj na
biurokracje w Australii) w polskiej rzeczywistosci, pojawila sie
mysl ponownego wypadu gdzies w swiat.
Po rozejrzeniu sie w
cyber przestrzeni uwaga skupia sie na Krainie Oz. Jednak minie
jeszcze troche czasu zanim przygotujemy sie do przygotowania
potrzebnych papierow, zamysl jednak pozostaje.
27.04.2003.
pozdrowienia dla wszystkich imigrantow
powrot
do gory
|
Ja tez zaliczam sie do nowej fali
emigracji - list |
Witaj Stan, witaj
Jacku i "Kasiu"
Ja
tez zaliczam sie do nowej fali emigracji. Przyjezdzajac tutaj
znalam tylko dwie osoby, ktore zreszta pomogly mi niezmiernie.
Kazda w inny sposob. Jedna to „tubulec”, znajacy bardzo dobrze
realia lecz kompletnie nie rozumiejacy rozterek z jakimi
borykalam sie w tych pierwszych miesiacach. Druga - to Polka
mieszkajaca tu od ok 30 lat, z fantastycznym podejsciem do
wszelakich probemow -
„Magda, nie przejmuj sie, ulej to”. Ciezko
jednak bylo „ulac” pierwsze roczarowania, porazki i rozterki.
Emigracja nie jest latwa, szczegolnie kiedy
podejmuje sie ten krok bedac w wieku „srednim”, czyli jak to
bylo w moim przypadku - tuz przed
30-stka.
Wczoraj wlasnie minal rok od momentu mojego
przyjazdu (mieszkam w pieknym zakatku Melbourne), znalazlam
chwile na mala refleksje i nagle doznalam olsnienia
- wreszcie nie czuje sie tak cholernie zle jak
przed paroma miesiacami. Czytajac wspomnienia "Kasi" usmiechalam
sie szeroko, bo to byly tez moje mysli! Ja przyplacilam to
dotatkowo mala depresja i totalnym zniecheceniem do
czegokolwiek. Teraz, po roku patrze na wszystko zupelnie
inaczej. Jest o niebo lepiej i ja zaczelam postrzegac to miejsce
jako moj dom. Pracuje (mam bardzo dobra prace, ktora znalazlam
po miesiacu szukania, ale wciaz rozgladam sie za inna), ciesze
sie kazdym dniem, klimatem, plaza, tysiacem mozliwosci "czynnego
wypoczynku" (kazdy weekend spedzamy na pieszych wedrowkach
- nic nie kosztuje a "laduje akumulatory")
... doceniam po prostu zycie, takie jakim ono
jest.
Podobno kazdy emigrant do konca zycia bedzie
mial skrzywiona dusze. Jesli wrocisz do Polski, bedziesz tesknic
za Australia. Pozostajac tu zawsze bedzie brakowac ci Polski.
Jest to cos o czym pisze Mirek. Poznawszy lepszy swiat (uwazam
ze jednak Australia- ze swoja biurokracja, sluzba zdrowia,
systemem edukacyjnym itp, jest jednak lepszym niz Polska
swiatem), ciezko bedzie przystosowac sie do szarej polskiej
rzeczywistosci.
Jestem bardzo ciekawa jak tocza sie losy Jacka i
jego rodziny - napiszcie czasem - moze
bede mogla Wam jakos pomoc, przynajmniej "duchowo". Czytanie
tych wspomnien inspiruje mnie do napisania mojej historii.
Postaram sie to zrobic i jesli Stan stwierdzisz ze nie jest
koszmarnie nudna, moze opublikujesz to na swojej stronie. Moze
komus to pomoze w podjeciu decyzji o wyjezdzie, lub tez doda
otuchy ze warto przeczekac pierwsze ciezkie miesiace.
Najwazniejsze jest jedno
- nie mozna przyjezdzac tu wygorowanymi oczekiwaniami raju na
ziemi (tak jak bylo ze mna i pewnie z wieloma osobami). Jest to
normalne miejsce, w ktorym trzeba ciezko
pracowac by cokolwiek osiagnac. Z perspektywy roku stwierdzam ze
warto bylo!
Pozdrawiam serdecznie, Magda
powrot
do gory
|
Odcinek 7 - pif paf - strzela
Jacek |
12.06.2003
Po dlugim okresie milczenia odzywam sie ponownie.
Jak zwykle zaczne od temperatury. Na zewnatrz
pada, ale jest calkiem przyjemnie jak na zime, + 17 stopni. Natomiast wewnatrz tyle samo lub mniej (w
nocy okolo +7 - co daje srednia okolo +12)
co sprawia, ze jest strasznie nieprzyjemnie, a ma byc jeszcze
zimniej. Ogrzewac mozna, owsze, ale jest to bardzo kosztowne. Po
prostu ledwo sie wylaczy ogrzewanie to w domu temperatura spada
momentalnie – daje o sobie znac zero izolacji. I tak ma byc do
konca wrzesnia – brr... fakt ten jest bardzo motywujacy do powrotu
do Polski - przynajmniej dla mnie.
Dlaczego tak dlugo nie pisalem?? – po prostu nic
specjalnego sie nie dzialo oprocz popodania w coraz wieksza
tesknote za krajem (rodzina i znajomymi) i depresje z tego powodu
– nie chcialem tym nikogo zameczac. Niestety stan
ten trwa i trwa i nic sie nie zanosi na to aby sie zmienil, a
wrecz to zimno sprawia, ze stan ten sie poglebia i ze w efekcie
jestesmy coraz blizsi decyzji o powrocie do PL.
Jestesmy tutaj juz ponad pol roku i mysle, ze moge
sie pokusic o pewne podsumowania dotyczace pewnych tematow.
1.
Opieka spoleczna – tutaj sytuacja jest
bardzo oczywista – wielki plus dla Australii w porownaniu do tego
co znamy z PL. Faktycznie po okresie dwoch
lat (jak juz zaczna przyslugiwac pelne zasilki) mozna wyzyc bedac
na zasilku z Centrelinku – a dokladnie rzecz ujmujac nie trzeba
sie specjalnie martwic o to co do garnka wlozyc, czy o to czy
bedzie sie mialo dach nad glowa. Natomiast trzeba byc swiadomym
tego, ze bedzie sie na samym dnie tutejszej drabiny spolecznej i
dla wielu osob, ktore mysla o przyjezdzie tutaj i stac ich w
Polsce na przejscie calego procesu emigracyjnego, kupno biletow
itd, bedzie to poziom nizszy anizeli ten, na ktorym zyli/zyja w PL. Niemniej w porownaniu do tego, co dostaje sie w PL
pozostajac bez pracy, jest to niemal raj.
2.
Miejsce na rynku pracy – tutaj sytuacja
wyglada zdecydowanie gorzej. To znaczy porownujac generalnie do
sytuacji w PL to jest duzo lepiej jezeli
chodzi o mozliwosc znalezienia „czegos”, stabilnosc posady,
relacje zarobki a koszty zycia – faktycznie jest tak jak tego
oczekiwalem, ale... To ale to jest to, ze jest tak dla kogos kto
ma tutejsze doswiadczenia, tutejsze wyksztalcenie i najlepiej zeby
jeszcze byl nativem. A jak wiadomo wiekszosc z nas, ktora tutaj
przyjezdza nie spelnia zadnego z tych 3 warunkow.
Wiele sposrod osob, ktore tutaj poznalismy jest
zawodowo ponizej swojej pozycji jaka mieli w Polsce i finansowo
rowniez na tle spoleczenstwa prezentuja sie gorzej anizeli w PL – jest to dokladnie tak jak opisuje Stan na swojej
stronie.
Przyczyn takiej sytuacji jest kilka. Najwazniejsza
jest brak znajomosci. Tak jak juz chyba to, w ktoryms z
wczesniejszych odcinkow opisywalem, jednym
z pierwszych tematow jakie przerabialismy na lekcjach jezyka
angielskiego byla „ czytanka” o tym, ze 70% miejsc pracy w
Australii „rozchodzi sie po znajomych".
Dodatkowo praktycznie wszedzie chca od ciebie referencji
miejscowych lub ewentualnie z jakiegos innego kraju
anglojezycznego. Efekt tego jest taki, ze wielu emigrantow pracuje
ponizej swoich poprzednich stanowisk. Im wyzsze stanowisko miales
w PL tym trudniej Ci bedzie na tutejszym
rynku pracy (nie dotyczy to oczywiscie wybitnych specjalistow lub
osob z branzy, w ktorej sa naprawde duze braki personalne na
tutejszym rynku – na dzien dzisiejszy mysle, ze to tylko moga byc
pielegniarki).
Natomiast osoby, ktore w Polsce jak i tutaj
wykonuja swoj zawod – tzw. „fachowcy", maja sie tutaj lepiej anizeli w PL.
Do tego dochodzi jezyk. Znajomosc i zdawanie
roznych egzaminow, a komfort jezykowy w
miejscu pracy, to zupelnie dwie rozne
sprawy. A rozumienie jest najwiekszym problemem – kazdy tubylec
posluguje sie troche innym jezykiem (nazwijmy go poprawnym , o ile
potrafi) wobec cudzoziemca, a innym w rozmowach z kolegami.
Przyczynia sie to do tego, ze czuje sie czlowiek bardzo wyobcowany
w swoim srodowisku pracy. Nie spotkalem tutaj jeszcze zadnej osoby
z PL, ktora by mi powiedziala, ze czulaby sie w kontaktach z tubylcami w pracy tak
dobrze i swobodnie jak to mialo miejsce w Polsce, a wiekszosc z
tych osob zna angielski po latach pobytu tutaj bardzo dobrze.
Ja rowniez mam pewne doswiadczenia w tym zakresie.
Od pewnego czasu pracuje w jednej z wiekszych firm w Adelaidzie,
pracuje przy linii produkcyjnej – jako robotnik
niewykwalifikowany; obsluguje duze maszyny do
spawania. W Polsce takie miejsca pracy tylko zwiedzalem jako pilot
wycieczek turystycznych, ale moge powiedziec, ze wyglada to duzo,
duzo lepiej anizeli Ursus lub Nowa Huta (te dwa zaklady zwiedzalem
kilka razy). Faktycznie dba sie tutaj o pracownika, wyplaca sie
pensje na czas itp. I zarobki sa w miare dobre jak na taka prace, porownujac z innymi zakladami w Adeli.
Zyczylbym takiego traktowania pracownikow we
wszystkich firmach w PL.
Ciekawostka jest jednak moze to, co mi opowiadaly dwie osoby pracujace w tym miejscu od
dluzszego czasu (po kilkanascie lat kazda z tych osob) – jedna z
tych osob to Grek mieszkajacy tutaj okolo 20 lat, a druga to syn emigrantow z PL.
A co one powiedzialy? Otoz zaklad ten zdecydowanie zmienil sie na
plus we wszystkich prawie aspektach okolo 6 lat temu, kiedy to
kierownictwo zakladu przeszlo w rece niemieckie i wprowadzono
pewne niemieckie standardy pracy (do dzisiaj szefem na Australie
jest Niemiec). Druga rzecza z tym zwiazana jest to, ze od tego
czasu zaczeli sie interesowac praca w tym zakladzie w wiekszym
stopniu Ozzie. Przed tymi zmianami na lepsze ponoc odsetek
emigrantow pracujacych w tym zakladzie byl duzo wiekszy. W grupie
osob, ktore zaczely prace ze mna, a bylo to okolo 150 osob, ja
bylem jedynym obcokrajowcem. Jak to powiedzial wprost kolega Grek
– „... jak poczuli
latwa prace i dobrze platna, to nawet im
sie zachcialo pracowac ...”
A jak ja sie czuje w tym miejscu – nie najlepiej
musze przyznac i fakt, ze nie popracuje tam zapewne za dlugo,
poniewaz jak to mi czesto powtarzaja jestem za wolny (i mysle, ze
tak faktycznie jest ), wcale mnie nie smuci. A nie czuje sie
najlepiej z dwoch powodow. Jezyk jest pierwszym z nich – po prostu
zwyczjanie nie rozumiem o czym oni rozmawiaja. W szkole, w sklepie, TV - nie ma
zadnych wiekszych problemow, natomiast w zakladzie nic, no
powiedzmy prawie nic. Rozumiem przede wszystkim dwa slowa, a sa to
fuck.... i bloody... natomiast nie rozumiem tego co jest pomiedzy
nimi – co prawda slowa te stanowia okolo polowy wypowiedzi, niemniej ciekawym by bylo zrozumienie tego co jest
takie f... i bl... Teraz, po kilku tygodniach moge rozmawiac i rozumiec
poszczegolne osoby i prowadzic z nimi namiastki konwersacji ,
natomiast w grupie nadal tylko wiem , ze sa o czyms nie najlepsze
zdania, ciekawe tylko o czym.
Tak wiec w pracy czuje sie zupelnie wyobcowany i
do tego praca, ktora wykonuje jest bardzo monotonna (wrecz nudna)
i to tez wplywa nie najlepiej na moj stosunek do tej pracy – nie
mam nic przeciwko pracy przy tasmie produkcyjnej, ale przyjechalem
tutaj z innymi marzeniami i aspiracjami, i jest to dla mnie jak
kubel zimnej wody. I do tego czlowiek ma bardzo duzo czasu na
myslenie w takiej pracy, co na mnie wplywa dosyc depresyjnie, gdyz
mysli mam raczej dosyc smutne i jednostronne, najlepiej mysle
obrazuje to ponizszy tekst - wiem wielkim poeta nigdy nie zostane
„zycie spawacza punktowego”
Pif, paf kolejny spaw
minuta za minuta, godzina za godzina
Pif, paf kolejny spaw
za duzo czasu w pracy na myslenie masz
Pif, paf kolejny spaw
na wlasne zyczenie prze.... zycie masz
Pif, paf kolejny spaw
(ja naprawde nikogo nie chce obrazac – po prostu
opisuje moje wlasne wrazenia)
Wiem, ze ktos moze powiedziec ”... jak sie kretynie nie podoba to spadaj stad i idz szukac
innej pracy ...” i ma taki ktos racje, ale
tylko w pewnym stopniu, poniewaz ja szukalem i nadal szukam czegos
w moim poprzednim „fachu”, ale naprawde bez tutejszych doswiadczen
lub chociazby studiow naprawde trudno znalezc cos "innego", a przeciez trzeba z
czegos zyc.
I co najgorsze w przerwach miedzy tymi pif, paf
nie ma czlowiek z kim porozmawiac o jakis wspolnych sprawach.
Ale sa i pozytywy takiej pracy – mozna utrzymac z
takiej pracy rodzine, co w Polsce raczej byloby trudne. I mimo
wszystko poziom i swiadomosc tych ludzi (na ile udalo mi sie to
zlapac z tych indywidualnych rozmow) jest jednak wyzsza niz w
takim duzym polskim zakladzie pracy przy linii produkcyjnej.
3.
Australia jako kraj do zycia i / lub emigracji
– hm... tutaj na poczatku musze napisac rzecz
najwazniejsza i oczywista, a mianowicie, ze co osoba to bedzie
inna opinia dotyczaca calosci aspektu lub jakies czesci.
Na pewno jest wysmienitym miejscem do zycia dla
tubylcow, czyli dla osob tutaj urodzonych – czego nie mozna
powiedziec o Polsce, ktora raczej do tej pory nie jest miejscem
dobrym do zycia nawet dla dosyc znacznej liczby Polakow (mam na
mysli przede wszystkim aspekt ekonomiczny) – po prostu wielu
Polakow nie moze sobie pozwolic na to aby zyc „godnie” od tej
materialnej strony.
Musze przyznac, ze Australia spelnila wiele moich
oczekiwan jakie mialem przyjezdzajac tutaj, ale sa niestety
rowniez pewne aspekty, ktore sprawiaja, ze trudno mi sobie
wyobrazic abym tu mogl spedzic reszte zycia - moze to sie zmieni
po przyjezdzie do Polski - wg wielu tu spotkanych osob jest to
najlepsze kuracja na tesknote.
Pierwszym aspektem jest to tesknota za rodzina,
znajomymi – po prostu za ta czescia zycia w Polsce, ktora byla
wolna od spraw takich jak polityka, ekonomia, itp. Po prostu
brakuje mi mozliwosci wyskoczenia do Polski na weekend i
podladowania akumulatorow. Wydaje mi sie, ze to jest mozliwe tylko
w Europie.
A drugi aspekt (zdecydowanie mniej istotny) jest
powiazany z pierwszym tzn. ta odlegloscia i
izolacja geograficzna Australii. Jest to cos jakby klaustrofobia
geograficzna – nieraz jak zaczne o tym myslec jak polozona jest
Australia i o tym , ze stad nie mozna sobie tak po prostu wyjechac
(w takim europejskim, samochodowym stylu) to po prostu dreszcze
mnie przechodza i chec jak najszybszej ucieczki stad.
Sa to dwa aspekty, ktorych wogole nie bralem pod
uwage myslac o emigracji do Australii. A moze po prostu ja nie
nadaje sie do emigracji albo „... musze
jeszcze kilka lat przecierpiec, a potem to jakos bedzie
...” (tak mi powiedziala jedna ze studentek w
naszej szkole). Mysle, ze tesknoty nigdy nie da sie wyeliminowac.
4.
Tubylcy – przed przyjazdem tutaj jak wiecie
wypytywalem wiele osob jak to tutaj jest. W kilku koresondencjach
pojawil sie jako duzy pozytyw tubylcow pelen luzu styl bycia
objawiajacy sie miedzy innymi tym, ze oni zupelnie niczym sie nie
przejmuja i np. w pidzamach chodza do sklepow, caly czas sie
usmiechaja do wszystkich i to slynne „no worries mate” jako dowod
na ten luz calkowity. Przy czym te objawy luzu byly najczesciej
przytaczane przez osoby bedace tutaj jako turysci. I musze
przyznac, ze bardzo mi sie to podobalo
Z perpektywy tych kilku miesiecy tutaj
interpretacja tych faktow sie zupelnie zmienila.
Dzisiaj jak widze kogos w pidzamie albo na bosaka
w sklepie to najchetniej poslalbym go do lazni miejsckiej na
gruntowna kapiel – nie ma to nic wspolnego z luzem, raczej z
niechlujstwem.
Usmiech do wszystkich. Hmmm... do turystow to
owszem, poniewaz to jest przeciez biznes – nawet Polacy sa znani w
swiecie z goscinnosci i usmiechu wobec turystow.
Ale w urzedzie, czy innym miejscu gdzie powinni
Tobie wyswiadczyc jakas usluge (inna niz turystyczno –
biznesowa) czesto jak slysza, ze Ty nie jestes native’m to nagle
usmiech ten znika lub nabiera innego wyrazu – moze to jest jest
moja nadinterpretacja, ale podobne zdanie wyraza duza ilosc
emigrantow w naszej szkolce, zwlaszcza ci, ktorzy przyjechali
tutaj ze Stanow i maja jakies porownanie.
W tym momencie warto nadmienic, ze Australia do
1972 miala oficjalnie wpisaną polityke czystosci rasowej (nie znam
dokladnej nazwy), ktora wyrazala sie tym, ze nie byli tutaj mile
widziani „nie blondyni” – ja jako czlowiek o ciemnej karnacji nie
mialbym szans.
Krotki komentarz: ta
polityka nazywala sie "white Australia policy", a nie "blond
Australia policy". Rzeczywiscie dyskryminowala imigracje
pochodzenia pozaeuropejskiego. Przepraszam, ze sie wtracam. Stan
I trudno mi sobie wyobrazic, zeby w ciagu 30 lat
udalo to sie calkowicie wyplenic.
Moim zdaniem rowniez dzisiejsza otwarta polityka
immigracyjna spowodowala to, ze wielu zwlaszcza mlodych i gorzej
wyksztalconych zyje w przekonanniu, ze Australia jest najlepszym
krajem na swiecie (bo przeciez przyjezdza tutaj tyle emigrantow) i
w zwiazku z tym czesto patrza na nas emigrantow troche z gory.
5.
Sklepy i ceny – oczywiscie bedzie o Adeli
i o moich doswiadczeniach. Tutaj trzeba powiedziec, ze oferta jest
gorsza niz w Polsce (ta izolacja geograficzna daje znac o sobie),
ale jednak jak najbardziej wystarczajaca do zycia – no moze z
wyjatkiem piwa – jest , ale ceny sa takie, ze glowa od tego juz
boli, nie trzeba czekac na kaca.
- sklepy mniejsze niz w PL,
wezszy i plytszy asortyment niz w PL
- spozywka jednak drozsza (jakby podsumowac nasze
wydatki tygodniowo to
jakies 30 % wiecej niz w PL)
- warzywa zaj... drogie
- wina na tym samym poziomie
- piwo - wybor maly i zaj.....drogo
- napoje porownywalne do cen PL
- pieczywo - zaj...... drogie i zdaniem mojej zony
i wielu Polakow (mi
osobiscie pasuje) nie do strawienia
- nabial - maly wybor i drozej
- wedliny - drozej i zabic producentow trzeba jak
najszybciej za to jak zmarnowali
polprodukty w postaci np. wysmienitej wolowiny
- kuchnie wschodu - duzo wiekszy wybor niz w PL i taniej
- mrozonki - duzo wiekszy wybor niz w PL i taniej i mi bardzo smakuja
- TV i dvd plus taka
elektronika chyba tansze niz w PL
- pralki i lodowki - drozsze niz u nas
- meble - chyba jednak
drozsze
- paliwo – tansze
- auto - srednia klasa to samo, europejskie
drozsze (ale to oczywiste przez te
odleglosc), duze i luksusowe u nas, tutaj bardziej na porzadku
dziennym i faktycznie tansze niz w PL
To tyle w tym odcinku – za jakis czas kolejny
odcinek mam nadzieje zdolam napisac moimi skostnialymi dlonmi.
powrot
do gory
|
Odcinek 8 - Zapowiada sie
konfrontacja! |
25.07.2003
Witam ponownie po dluzszej przerwie.
Jak zwykle zaczne od temperatury. Na zewnatrz jak
na zime, w polskim
rozumieniu, jest po prostu super. Wewnatrz
zdecydowanie mniej przyjemniej. Wlasnie wlaczylem sloneczko i mam
nadzieje, ze za jakies 10-15 minut zrobi sie w miare cieplo (
czyli okolo 16 -17 stopni ). Klawiatura juz odmarzla po nocy, tak wiec z pisaniem od tej strony nie ma wiekszych
problemow.
Dzisiejszy odcinek bedzie zdecydowanie krotszy.
Spowodowane jest to ogromem zajec i prac zwiazanych z pakowaniem i
przygotowaniem do wyjazdu. Wyjezdzamy za kilka dni i to do Polski.
Czytajac internet o tym co dzieje sie w Polsce
mozna by przypuszczac, ze nam sie kierunki pomylily, ale tak moge
was zapewnic, ze robimy to calkiem swiadomie. Dlaczego juz teraz, a nie dopiero po otrzymaniu obywatelstwa, czyli po 2
latach. Otoz zadecydowal o tym los, ktory jest nieprzewidywalny –
tym razem objawil sie w postaci powaznej choroby bliskiej osoby z
rodziny.
Na sam wyjazd bardzo sie cieszymy z jednej strony, a z drugiej martwimy. Cieszymy sie, ze zobaczymy
rodzine, przyjaciol, nasze osiedle, ze po prostu bedziemy u
siebie. No i oczywiscie cieszymy sie rowniez na wiele atrakcji na
zywo, jakie tutaj do nas docieraly z
conajmniej tygodniowym opoznieniem – takie opoznienie maja te
wiadosci pokazywane na SBS z Polski. Mysle, ze jednym z pierwszych
krokow bedzie zapisanie sie do jakies partii w Polsce, jeszcze nie
wiem do jakiej, ale to jest chyba bez znaczenia – w kazdej mam
zagwarantowny duzy ubaw i dostep do wielu atrakcji.
Cieszymy sie rowniez z tego, ze bedziemy mogli
skonfrontowac nasze wspomnienia z Polski (tak pozytywne) z
rzeczywistoscia – jest duza szansa na to, ze sie szybko wyleczymy
z Polski i wrocimy do Australii juz "zdrowi" i duzo bardziej pewni slusznosci decyzji o emigracji
do Australii. A martwimy sie tym, czy uda nam sie na ten krotki, a moze dluzszy czas, odnalezc w
Polsce. Czy damy sobie rade z problemami codziennosci tak zupelnie
odmiennymi od tych australijskich.
W naszych planach oczywiscie zamierzamy wrocic do
Australii jak tylko sie wyjasnia nasze sprawy w Polsce. Co ciekawe
z kazdym dniem widzimy coraz wiecej pozytywow zycia tutaj –
poczynajac od najdrobniejszych spraw, a
konczacach na calkiem kompleksowych tematach. Tak sie
zastanawialismy ostatnio, czy takie wahania dzieja sie tylko w
naszych glowach czy tez jest to wspolne dla wiekszosci emigrantow.
Tak wiec zobaczymy jak to bedzie – czy nas okradna
juz na lotnisku w Warszawie, czy moze
nigdy. Bedziemy Was informowac na biezaco – no chyba, ze moja
ulubiona firma Tpsa nie da nam dostepu do sieci.
Do uslyszenia wkrotce.
powrot
do gory
|
Odcinek 9 - Australia i medycyna
- pisze zona Jacka |
31.07.2003
UWAGA: Ten odcinek, jak na razie
ostatni pisany z Australii, publikujemy niejako zaocznie.
Jackowie, po podrozy z przygodami, dotarli juz do goscinnej
Polski. A tak przy okazji, ten Jacek wie jak sie urzadzic, tu ...
jest nadal zimno (w nocy 5, w w ciagu dnia 15 stopni).
Glos oddaje zonie Jacka, Kasi.
Ja
również załączam moje kolejne wrażenia – zaczęłam pisać to jakoś w
kwietniu, ale jakoś utknęłam na dentystach i zarzuciałam temat na
całe 3 miesiące... troche to spowodowane
awersją do tematu, a troche – nawałem spraw w związku z powrotem
do Pl. Ale teraz – dokończenie.
Jak obiecałam poprzednio, oto nasze kontakty z
tutejszą służbą zdrowia, jakbyśmy to pięknie nazwali w ojczyźnie.
Otóż kontakty te mieliśmy już dość liczne i urozmaicone – nasz
synek bardzo chorował zaraz po przyjeździe, a ja z kolei miałam
straszne problemy z zębami. Tak więc w działaniu tutejszego
systemu opieki zdrowotnej mamy juz dość dobrą oreintację.Niestety,
opinia moja, podonie jak o całej Australii, raczej średnia. Jeżeli
chodzi o podstawową opiekę zdrowotna, to funkcjonuje tu
(wprowadzany od paru lat również w Poslce) system lekarza
rodzinnego zwanego tutaj GP (general practitioner), aczkolwiek
działa ciut odmiennie niż w Polsce – tu mianowcie GP obejmuje
wszystko, włącznie z badaniami ginekologicznymi, antykoncepcją,
itp. Cokolwiek człowiekowi nie dolega, idzie do GP, który albo
leczy, albo kieruje dalej. GP jest praktycznie za darmo, pokrywa
to państwo w systemie Medicare, do którego od początku jesteśmy
uprawnieni. Nie wiem jeszcze w 100%, jak to jest – my w każdym
razie jak chodzimy do GP z dziećmi, to zawsze jest za darmo, my
czasem dolacmy 5 $ (różnicę miedzy ceną wiztyty a refundacją
Medicare). W niektórych klinikach za darmo jest np. od 8-16, potem
trzeba coś dopłacac. (Aktualizacja – ostatnio system ulega zmianie
– dopłacać trzeba coraz więcej i częściej, odzywa się niedobór
lekarzy i niechęć państwa do płącenia za wszystko – niech pacjent
płaci więcej sam... chyba to coś w tym rodzaju – z ostatniej
chwili, lekarze w Adeli prowadza „industrial action” w Pl zwaną
bardziej swojsko „strajk” – nie wykonują operacji planowych, bo za
mało zarabiają. To nasze drugie tego rodzaju przeżcyie w Australii – byliśmy już świadkami 4-dniowego strajku tutjeszego
MPK. Niedługo ma być zresztą kolejny –
niestesty, jakoś ciągle nie mogę znlaeźć czasu na systematyczne
oglądanie wiadomości, więc nie zabardzo znam szczegóły. Ale jak
wszędzie – pewnie chodzi o pieniądze...) Wracając do zdrowia....
W ogóle na poczatku byłismy załamani – jak Jonatan
zachorował chyba 3 tygodnie po przyjeżdzie, i chcieliśmy go umówić
do lekarza, którego ktoś nam poelcił, to nam kazano przyjść za
tydzień. W kolejnej klinice – niejaki postęp – wizyta już
następnego dnia, a Jonek non stop płakał i miał wysoką
temperaturę. W końcu gdzieś tam nas przyjęłi od razu (właśnie w
klinice, gdzie teraz po wielu próbach w innych miejscach chodzimy
już na stałe!), ku naszemu zdziwieniu lekarka (która notabene
zrobiła na nas dobre wrażenie) skwitowała, że to infekcja wirusowa
i nic nie trzeba robić. W Polsce przy każdej infekcji, nawet
wiruswoej, otrzymywalismy stertę recept na różne syropy i inne
prochy, więc trochę nas zdziwił ten brak, ale postanowiliśmy
spróbować leczyć to po tutejszemu – i faktycznie – po dwóch dniach
zaczęło się poprawiac. Ile kasy do przodu!!!! Niestey, tydzień
później Jonek znów był chory – zaczął w nocy płakać i skarżyć się
na ból ucha. Po paru godzinach płaczu poddaliśmy sie i
pojechaliśmy nad ranem do szpitala „Women’s and Children’s Hospital”. Przyjęto nas
miło, na szczęście nie było innych pacjentów, lekarz był
dziwaczny, najpierw kazał zaaplikować srodek przeciwbólowy, żeby
Jonek przestał płakać, potem go zbadał i stwierdził, że ucho to
pryszcz, nie ma zapalenia tylko jest opuchnięta błona bębenkowa od
kataru i przejdzie, na razie dawać tylko silny środek przciwbólwy
(paracetamol z kodeiną), ale zapisał nam antybiotyk na infekcję
skóry – tydzień wcześniej Jonatana strasznie pogryzły komary w
ogródku Stana (!), i jedno z tych ugryzień, na buzi, Jonek
strasznie podrapał i zaczęło się paprać. Okazało się że to
infekcja gronkowca, która zaczeła się rozłazić na całe ciało, i na
to wlasnie był ten antybiotyk. Najdziwniejsze w tym wszytkim było
to, że mówiłam temu lekarzowi, że Jonatan jest prawdopodobnie
uczulony na Cefaklor (tuż przed wyklotem do Australii był leczony
cefaklorem, który wywołał wyspkę i nawrót infekcji po tygodniu – w
przeddzień wylotu, co spowodowało że musieliśmy podróż przesunąc o
dwa dni), i jak on nam dał antybiotyk (to nam się najbardziej
podobało, że leki dostaliśmy na miejscu!), to upewniałam się, czy
to nie jest z tej samej grupy co cefaklor- i on mowił, że nie. A
potem GP się zdziwił, bo jak powiedziałam co brał w szpitalu, to
stwierdził, ze to to samo co Cefaklor. No coz, grunt ze pomogło i
nie było komplikacji.
Potem jescze nie raz byliśmy w szpitalu z Jonkiem,
tym razem już w innym, bo sie przeprowadziliśmy i ten mamy bliżej.
Nawet raz jechalismy karetką – bo oczywiście Jonatan zaczął plakac
w nocy, ze go boli brzuch, a nasz samochod był na warsztacie. (Na
szczęście mamy Ambulance cover – inaczej musielibysmy płacićza
przyjazd karetki jakieś potowrne pieniądze – tu wskazówka dla
potencjalnych przyjezdnych – albo od początku wykupcie prywatne
ubezpieczenie zdrowotne – większość z firmu ubezpiecznowych w tej
branzy daje Ambulance cover za darmo, albo od razu wykupcie to
sami – kosztuje chyba 80 A$ na rok na całą rodzinę a nigdy nie
wiadomo...) Wezwana karetka nawet go nie zbadala, tylko
powiedzieli, że mogą nas zawieźc do szpitala. Wiec pojechalismy.
Izba przyjeć taka jak w Poznaniu na Krysiewicza (może Krysiewicz
po ostatnich remontach nawet lepszy...), oprócz tego że tu
mieszanka dorosłych i dzieci. Czekanie tak samo długie – o tyle,
ze tu w poczekalni bylismy stosunkowo krotko, zaraz nas
wprowadzono do gabinetu, za to tam spędziliśmy chyba ze 3 godziny,
co jakis czas wpadal lekarz, coś tam powiedział, o coś się spytał,
wyszedl, za jakis czas przyszedł ktoś inny, i tak to trwalo, mało
kto mi cokolwiek mówił o co chodzi. . W koncu zrobili mu rtg
brzucha, i odeslali nas do domu z diagnozą ze to nie wyrostek. Po
trzech dniach płakania, ze ciagle boli go brzuch, znów byliśmy w
szpitalu. Po raz kolejny najbardziej rozbawiła nas scena w
rejestracji, gdzie pierwsza siostra nas wypytuje, o co chodzi,
rejstruje itd. po czym daje jakis numerek i każe go przekazac
koleżance, ktora siedzi obok niej. Ale nie, ona nie może jej
podać, tylko musi przez okienko podać nam, a my przez osobne
okienko tamtej. No cóż, widocznie taka procedura....tym razem
wyjatkowo zajmowal sie nami jeden lekarz, i do tego jakis solidny
– stwierdzil, ze wyrostek zdecydowanie nie, ale może byc infekcja
ukladu moczowego, i kazał nam sie udać na oddzial. Oddział zrobil
na nas wrażenie – zdecydowanie lepszy od oddziałów dziecięcych,
ktore widzialam w Polsce. Fakt tez, ze akurat nie bylo prawie
wcale pacjentow, wyjatkowy spokój. Jonatan poleżał tam pare
godzin, zbadano mu mocz, na szczęście nie bylo infekcji, więc
stwierdzono ze to jednak zatwardzenie jest przyczyna problemow
(sorry za taki przyziemny temat!!!) , i po lewatywie, ktora
przyniosła pożądany efekt, wypuszczono nas do domu.
Odpukac od tej pory byliśmy w szpitalu jeszcze
tylko raz – Saskii ktoś w szkole przygniótł palec krzesłem, i
bardzo ja bolało, więc po 2 dniach pojechaliśmy do szpitala.
Powrót nastąpił szybko – siostra po wstęnym badaniu powiedziała,
że na lekarza będziemy czekac ze 6 godzin, a on i tak rtg nie każe
robić, więc lepiej wracać do domu i wziąc Panadol – to takie
tutejsze panaceum na wszystko.
Poza tym dostalismy tez skierowanie od GP do
okulisty z Jonatanem (kotrola, ktora przypada po 6 miesiacach od
ostatniej wizyty, jeszcze w Polsce). Termin wyznaczono nam za 3
miesiace. I przy tej okazji wreszcie okazało się, że o dziwo tu
dzieci też mają ksiażeczki zdrowia. Mimo ze Jonatan byl tu u
lekarza chyba z 10 razy, i raz byl szczepiony (GP byla bardzo
zdziwiona, ze chcemy jakas adnotacje o szczepieniu na jego karcie
szczepień z Polski!), nikt nigdy nam nie powiedział, ze mamy
zalatwić ksiażeczkę zdrowia. Dopiero ta przychodnia okulistyczna
sie upomniała, ze mamy ją przynieść. Wiec zaczęliśmy sie
dopytywać, skad coś takiego wziąć, dotarlismy do odpowiedniej
instytucji, dostalismy ksiazeczkę i nawet od razu umowiono nas na
bilans za niecale 4 tygodnie. Takie totalne niedoinformowanie po
prostu zbija mnie z nog – tak sie zastanawiam, co kiedy sie
jeszcze okaże być potrzebne, może za parę lat ( o ile jeszcze tu
bedziemy) nagle sie okaze, ze trzeba miec taki czy inny
dokument...
Dentysta to osobna sprawa. Jako niepracujacym i w
związku z tym posiadającym kartę „Heath concession card”
przysluguje nam państwowy dentysta za symboliczne dziesięć dolarow
za wizytę. Ale na wizytę można iść dopiero jak cię boli zab.
Takich publicznych klinik jest tu parę plus Dental Adelaide
Hospital (odpowiednik naszego Instytutu Swięcickiego w Poznaniu),
i w niektorych miejscach nawet przyjmują cię, dopiero jak
zadeklarujesz, że ból nie dje ci w nocy spać. Jak boli ale spać
możesz – to... Panadol. Ale jak mocno cię boli, to może cię umówią
nawet na ten sam dzień. Przy czym zapomnieć trzeba, ze moze np.
jakis przeglą ogólny albo coś – nie, jest to emergency i dentysta
obejrzy tylko i wyłączenie ten ząb , ktory cię boli. Jeżeli – tak
jak niestety było w moim przypadku, konieczne jest dluzsze
leczenie, zrobi ci pierwszy etap, a na nastepny cię wezwą jak
przyjdzie twoja kolej. Kolejka jest w tej chwili na dwa lata. Jako
że moje zęby (mimo regularnych wizyt i leczenia przez ostatni
miesiąc przed wyjazdem, kiedy to wymienilam wszytkie podejrzane
plomby) totalnie zaczely sie sypac tutaj (nie wiem czemu, po 3
tygodniach pobytu nagle zaczeły mnie boleć zęby, wypadly mi dwie
plomby, po prostu koszmar – ktoś mnie potem uśwaidamiał, żę stres
może tak działać...), zmuszona bylam korzystac z pomocy ww.
dentystów państwowych, jako że nie bylo nas stać na prywatne
leczenie. Skutki okazaly sie bardzo średnie – owszem jedną plombę
wymieniono mi bez problemu i kłopot byl z glowy, w drugim zębie
(oczywiście ososbna wizyta, pani w rejestracji mi wypomniała, żę
przecież wczoraj bylam, to czemu znowu przychpdzę i czy aby
naprawde tak mnie boli....) stwierdzono, że trzeba leczyc
kanałowo, wyjęto mi nerwy, zalożono tymczasowy opatrunek i na
pozostale 3 etapy leczenia wezwą mnie jak przyjdzie moja kolej, za
okolo dwa lata, pocieszając mnie przy tym, że tu są świetne
wypełnienia tymczasowe i ten opatrunke moze te dwa lata wytrzymać,
a jak nie i zacznie mnie znowu boleć to moge przecież przyjść w
każdej chwili, bo to już będzie emergency.
Kolejnym razem udałam się do Adelaide Dental,
które stanowczo odradzam – czasem trafi sie tu na lekarza, czasem
na studenta. Nie wiem wprawdzie, kim był czowiek który się tu mną
zajął – ale po zrobieniu mi rentgena szczęki (zapomniał zapytać
czy jestesm w ciązy, o fartuchu ochronnym też zapomniał...) nic
nie stwierdził, tylko że może to nadwrażliwy ząb i może usunięcie
kamienia pomoże. Usuwanie kamienia w jego wykonaniu to był
kosmzar, który zniechęcił mnie do wizyt w ADH na zawsze. Wykupiłam
ptrywatne ubezpieczenie, odczekałam 2 miesiące karencji, i
zamówiłam wizytę o dentysty Heath Parnters (mój ubezpieczyciel> Ku
mojemu dziweinu – wiztya za 6 tygodni!!!! No cóż, odczekałam,
mając nadzieję, ze zacznie mi kończyć to leczenie kanałowe. Gdzie
tam – pierwsza wizyta to – przegląd!!! kKtory zresztą potwierdził,
żę trzeba robić leczenie kanłowe – kolejna wziyta – za 6
tygodni!!!! Umówiłam się zatem od razu na 3 wizyty pod rząd, żeby
to załatwić w miesiąć a nie pół roku. Ząb już wreszcie wyleczony,
ale na dwójce robi mi się próchnica widoczna gołym okiem – moja
dentystka jej nie widziała. Wiedząc juz, że i tak będę niedługo w
Polsce, nie wymuszałam na niej dokładniejszego badania – wyleczę
to już w Polsce u mojej dentystki.
Ostatnia rzecz – od maja (zaczęła się jesień i
zima – Jacek chyba pisał o temperaturze w naszym domu, nie???)
wpadliśmy w ciąg chorowania – non stop. Do tej pory był jeden
tydzień, kiedy wszyscy byliśmy ok, a tak to na zmianę chorujemy.
Dzieci o dziwo najlżej. Jacek przeszedł tu takie zapalenie
oskrzeli, jakiego ja jeszcze nie widziałam. Ja pierwszą infekcje
leczyłam tak jak mi kazał mój GP – panadol i przejdzie. Po 2
tygdoniach zażądałam antybiotyku (w międzyczasie jak Jonatan miał
dziwną wyspkę w niedzielny wieczór byliśmy ponownie w Modury
Hospital – jakoże ja wtedy padałam już na twarz, poprosiłam przy
okazji lekarza o antybiotyk dla mnie. Tenże – zajadająć trzymane w
ręu chipsy – powiedział (DOSŁOWNIE) „ Ja słyszałem twój kaszel,
to nie jest kaszel, antybiotyk tylko ci zaszkodzi – symbolicznie
osłuchał mi plecy – australisjkim zwuczajem prze ubranie...i
poszedł). W poniedziałek mój GP wreszcie uległ i dał mi
antybiotyk. Od tej pory przechodziłam jescze ze trzy – lżejsze
infekcje, i jedną anginę – taką, że lekarka powiedziała z podziwem
„Your throat is HORRIBLE!”. Wyszłam z niej tydzień temu, odpukać o
tygodnia jesteśmy znów wszyscy zdrowi – obyśmy tak przetrwali do
wylotu w niedzielę (27/07) ...
I to na tyle – Jacek pisze, ze od decyzji o
powrocie nasze widzenie Australii zmieniło się na lepsze – może
trochę, ja tam po moich kolejnycyh wizytach w Departmaencie
Edukacji w tym tygodniu znów bluzgam na całego. Może trochę się
poprawiło, bo poznaliśmy trochę więcej ludzi, faktycznie
doceniliśmy parę rzeczy, które tu są lepsze (dla mnie głównie
biblioteki), no i czas robi swoje – człowiek przywyka w końcu do
nowego mieszkania, otoczenia itp. Ja wkażdym razie cieszę sie na
wyjazd do PL – aczkolwiek generalnie
planujemy kiedyś tu wrócić i posiedzieć jeszcze rok - półtora...
I wtedy ocenic to bardziej obiektywnie – jak się
da. Zobaczymy.
Na razie tyle.
I na zakonczenie trzy grosze od redaktora
tej strony. A wlasciwie zyczenia wszystkiego najlepszego dla
odwaznych i przedsiebiorczych Jackow.
Ci, ktorzy nadal sie mecza w Australii,
mowia Wam: Darz Bor !!
powrot
do gory
|