Autor Dziennikow Porannych -
Krzysztof
Deja - pisze o Australii z perspektywy 20 lat, ktore
tutaj przezyl.
Jego punkt widzenia i obserwacje dotyczace
tego kraju, sa zupelnie inne od tych, jakie reprezentuja
osoby, ktore przyjechaly do Australii rok lub kilka lat
temu, nie wspominajac o doswiadczeniach gosci i turystow,
ktorzy przebywali w Krainie Oz tylko z wizyta.
Dlatego blog Krzysztofa jest bezcennym
elementem, ktory pozwoli jeszcze pelniej przedstawic
czytelnikom tej strony rozne aspekty zycia
Na-Dole-Pod-Spodem.
Krzysztof od lat uprawia marsze poranne,
ale dopiero od czerwca 2003 spisuje swoje poranne refleksje.
Publikowac je na tej stronie zaczelismy w polowie sierpnia
2003.
|
|
DZIENNIKI PORANNE
- blog
CZERWIEC 2003 - czesc I
odcinek pierwszy - 2 czerwca 2003 (poniedziałek)
odcinki nastepne >>
|
2 czerwca 2003
(poniedziałek) |
Tak trochę dla zabawy, po części w celu
kronikarskim postanowiłem zapisywać niektóre myśli swoje.
Zobaczymy jak długo w tym zamiarze wytrwam. Dwa, cztery miesiące –
czas pokaże.
Nie pretenduję do porównań z mistrzami tego
gatunku, jakimi byli: Thomas Mann, wspaniały Witold Gombrowicz,
czy chociażby Maria Dąbrowska. Każde z nich żyło w odmiennych
warunkach, środowiskach i kulturze – i każde z nich było świetnym
pisarzem. A dzienniki wymienionych tu osobistości literackich,
czyta się jak podręcznik filozofii, jak niezgłębioną skarbnicę
wiedzy o życiu, o smaku, o intelekcie. W.Karpiński napisał: „Uważam
Dzienniki Gombrowicza za najważniejsze dzieło polskiej prozy w
całej jej historii”. Ja ze swej strony w pełni podzielam to
zdanie, zdając sobie równocześnie sprawę że, nie mógłym sam takich
wyroków ferować, jako że znam tylko niewielki procent prozy
polskiej.
Jestem w pełni świadom że nie reprezentuję
„wysokiego stylu”, ani nawet nie posiadam doświadczenia
pisarskiego. Piszę, bo ...
Dzienniki nazwałem porannymi, bo naprawdę powstają
wcześnie, o poranku. Są zapisem moich myśli w czasie porannych
marszów, które uprawiam od dłuższego już czasu.
Zauważyłem, że właśnie te poranne myśli są
najświeższym owocem mózgu i wpływają na późniejsze całodzienne
działania i nastrój.
Nie będę zapisywał wszystkich myśli, ani robił
tego codziennie z przyczyn czysto obiektywnych. Będą też podawane
w formie skondensowanej, lakonicznej. W końcu, nie jest to powieść
i nie wymaga szczegółowego opisywania meandrów mojej duszy.
Często jednak „fruwam wysoko” – wręcz
filozoficznie kontempluję obecność Boga we wszechświecie, czy
struktur budowy tegoż, a czasem całkiem prozaicznie myślę :”w co
się dzisiaj ubrać”. Najczęściej błądzę gdzieś tam pośrodku skali
ludzkiej mentalności i intelektu. Myślę, o obejrzanym wczoraj
wieczorem filmie (rzadko oglądam), czy koncercie muzycznym. Dużą
część w moim życiu emocjonalnym zajmuje sport. Lekkoatletyka,
tenis czy golf są moim miłosnym wyznaniem, ale darzę sympatią i
inne dyscypliny. Sport jest dla mnie czymś więcej niż grą o wynik,
czy kibicowaniem którejś stronie. Zawody sportowe oglądane na
żywo, czy w telewizji odbieram jako spektakl, spektakl
wielowarstwowy: emocji, hartu woli, widowiskowości, sprawności i
wieńczenia sukcesu. Nad wszystkim musi panować nieśmiertelna
reguła:
fair play, bez tego pozostaje tylko niesmak.
Często, wysłuchana właśnie wiadomość w porannym
dzienniku radiowym, tuż przed wstaniem z łóżka, wpływa
diametralnie na samopoczucie i nastrój. Szczególnie, w ostatnich
czasach terroru, zamieszek i kataklizmów. Najmniej będzie o pracy,
bo o tym nie myślę często. Wrzucam sobie tylko czasami migawkowy
skrót myślowy, czym mam się po przyjeździe do pracy zająć, czy
zakodować jakiś pomysł, który muszę w biurze zrealizować. To
wszystko. Staram się nie rozwiązywać problemów konstrukcyjnych,
czy ogólnie zawodowych, poza pracą. Choć nie uchronię się przed
„olśniewającą” myślą w środku nocy, na temat stricte zawodowy.
Takie jest życie.
powrot
do gory
|
4 czerwca 2003 (środa)
|
Poprzedniego wieczora skończyłem właśnie czytać
obszerny tom poezji Tadeusza Różewicza „Zawsze fragment.
Recycling”.
Nie powiem żebym się zachwycał Różewiczem.
Niektóre jego wiersze czuję i rozumiem, większość jednak jest mi
obca i co więcej, nie widzę w tym nic z poezji.
Ja wiem że się mylę. Fachowcy mówią inaczej, ale
czyż liryka jest pisana tylko dla fachowców? Po co wydaje się
książki - czy tylko dla usatysfakcjonowania krytyków i wąskiej
grupy znawców literatury? Wydaje mi się, że sztuką jest właśnie
znaleźć pomost pomiędzy tzw. „sztuką wysoką”, a umysłem
przeciętnego odbiorcy dzieła. To co dla mnie brzmi beznamiętnie,
fachowiec nazwie - oszczędnością w uczuciach; co nieforemne –
buntem przeciw formie; co niezrozumiałe – gęstą metaforą, itp.
Gdzież mu tam do melodyczności Miłosza, czy emocji Herberta.
Nieład i chaos, poprzeplatany całymi frazami niemieckojęzycznymi
króluje w jego wierszach (nie wiem, czy to ciągle adekwatne
słowo).
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym ocenił tymi słowy
całą książkę. Jak już wspominałem są tam dzieła które robią
wrażenie, niestety to tylko jednostki. To zgorzknienie ciągle
charakterystyczne dla Różewicza – to efekt wojny, i to mu
pozostało.
No cóż, nie czuje Różewicza. Bad luck... A są
ludzie którzy uważają, że to właśnie jemu najbardziej należała się
literacka nagroda Nobla. Znam paru innych, których obdarowałbym
tymi zaszczytami, np. Z. Herberta (pośmiertnie), A. Zagajewskiego,
czy Stanisława Barańczaka za twórczość własną i doskonałe
tłumaczenia. Ale to nie mój problem. Niech się spierają fachowcy
od literatury, krytycy i krytykanci.
|
6 czerwca 2003 (piątek) |
Cóż za piękny wschód słońca.To jest jedna z
przyczyn, dlaczego lubię tę porę roku. Często zachmurzone niebo
powoduje, że słońce wschodzi w fascynującej kompozycji chmur, a
oświetlając je tworzy nie do opisania scenografię budzącego się
dnia. Kolory – to marzenie artysty malarza. Odcienie czerwieni
wymieszane z granatem, aż po lazurowy błękit. Schodząc w dół
opóźniam zjawisko wschodu, a podchodząc pod górę – gwałtownie
przyśpieszam ukazanie się tarczy słonecznej zza wzgórz, czy zza
gęstej chmury.
Po latarniach poznaję swoją „pozycję w grafiku
dnia”. Często już z daleka widzę, że ta część latarni ulicznych,
czy parkowych wygasa – wtedy wiem że jestem „spóźniony”. Czasem
gasną kiedy osiągam właśnie tę strefę tzn. przyszedłem w sam raz.
Najbardziej lubię latarnie tuż przy stawie. Tworzą bajkową
atmosferę, odbijając swój blask w ciemnej toni. Ale kaczki na to
nie zwracają uwagi i już skoro świt zażywają kąpieli. „Jak im nie
zimno” – zastanawiam się. Tworzą przy tym urozmaiconą fakturę
kółek lub linii na wodzie. Najbardziej lubię być tam po deszczu.
Woda wtedy gwałtownie spływa z sztucznie zrobionych progów
wodnych, szumem witając przy każdym stawiku. Mamy tu kilka takich
oaz wodnych. Wykonali to wraz z zagospodarowaniem ziemi pod nowe
osiedle, deweloperzy. Tak, tak, najpierw infrastruktura otoczenia,
czyli: ulice, latarnie, parki i place zabaw, na końcu – domy.
Teraz po kilku latach jest to wszystko porośnięte okazałą
roślinnością wodną i zamieszkałe przez wiele gatunków ptactwa
wodnego. Rezydują tu kaczki, kurki wodne, czaple i inne nie znane
mi z nazwy ptaki. I wszystko to wśród domostw ludzkich.
powrot do gory
|
8 czerwca 2003 (niedziela) |
Wczoraj
byliśmy na grzybach, prawie całą rodziną. Pojechaliśmy około 100
kilometrów do lasu, na rydze i maślaki (jedyne, jadalne grzyby
które można tu spotkać). Do najbliższego lasu mamy z domu 30 minut
jazdy samochodem, ale tu nie ma rydzów, więc pojechaliśmy dalej, w
kierunku południowym.
Po drodze wstąpiliśmy do małego kościółka
anglikańskiego, który słynie z wybrzuszeń na ścianie tuż przy
ołtarzu, obrazujących Matkę Boską trzymającą Jezusa na kolanach.
Faktura ta niczym płaskorzeźba ukazała się 10 lat temu, i ciągle
istnieje, z tym że w międzyczasie, postać dzieciątka Jezus
przekształciła się w ciało Jezusa ukrzyżowanego, spoczywające
bezwładnie na kolanach matki. Kiedy tędy przejeżdżamy na ogół
zawsze wstępujemy. Tłumów nie ma, zawsze jest pusto. Pojedyńcze
osoby zaglądają tu bardziej z ciekawości. Mentalność Anglików (czy
ich potomków) jest bardziej pragmatyczna, nie poddają się łatwo
mistycyzmowi.
Grzybów było w bród. Po niecałych dwóch godzinach
przestały nas interesować. Rozpaliliśmy ognisko (w zimie wolno).
Były kiełbaski na patyku, jak za dawnych czasów, a nawet po
kieliszku polskiej wódki, o którą zadbała moja zapobiegliwa żona.
|
9 czerwca 2003 (poniedziałek) |
Obejrzałem w końcu „Pianistę” Polańskiego, wczoraj po południu w
kinie Piccadilly. Film – klasa. Polański umie robić filmy,
to żadna nowość. Pytaniem było, jak sobie poradzi z emocjami przy
kręceniu tego, bądź co bądź bardzo prywatnego filmu. Przecież
bardzo łatwo „przykiczować” kiedy się coś robi tak osobistego.
Zbyt dużo patosu, heroizmu czy patriotycznej nuty, pogrzebałoby
ten film. Polański, przy całym realizmie tamtych czasów, pokazał
wszystko w odpowiednich proporcjach.
Dziś jest dzień świąteczny, nie pracuję.
Obchodzimy urodziny królowej. Nie jest to całkowicie prawdą,
bowiem królowa Elżbieta II urodziła się 21 kwietnia (1926r), a nie
na początku czerwca. Jednak ze względów praktycznych ( w kwietniu
wypada inne święto australijskie – Anzac Day i często święta
Wielkanocy) przeniesiono je na ten właśnie miesiąc.
Tak czy owak, mam dużo czasu. Postanowiłem pójść
na dwugodzinny marsz. Wybieram moje ulubione zakątki naszej
dzielnicy, które na własny użytek nazywam „the best kept secrets”... Tak, tak, czar tych
miejsc znają tylko mieszkańcy i to nieliczni. Nie wszyscy robią
wycieczki, spacery, czy jazdę rowerem po okolicy. A miejsce to
urokliwe. Ciągnie się parę kilometrów wzdłuż wąwozu, którym zwykle
płynie strumyk. W tym okresie dość wartkim nurtem przedziera się
przez kamienne uskoki i zakola. Dziewicza roślinność wokoło. W
samym sercu dzielnicy mieszkaniowej, taka perła. Teraz jest tu
pięknie: soczysta zieleń, bogactwo krzewów; ale wrzesień i
październik – to dopiero bajka. Rosłe drzewa migdałowe dumnie
błyszczą białym kwieciem w słońcu, niczym panny strojne w ślubne
suknie. Wdziękiem nie ustępują im dzikie grusze i jabłonie, krzewy
morwy i jaśminów. W trakcie marszu nagle tracę kontakt z
cywilizacją, znikają domy z okolicznych wzgórz, nie słychać
odgłosów z ulicy. Płynie potok, dzika przyroda i...ja. To jest
piękne i tylko 20 minut drogi w prostej linii od domu. Pamiętam
dokładnie kiedy odkryłem to miejsce, byłem tak tym zafascynowany,
i ciągle jestem kiedy tu schodzę. Nienasycony widokiem rozglądam
się wokoło. Około południa zacznie się tu ruch i tak aż do
wieczora. Ludzie na spacerze z pieskiem. Rowerzysci – kiedyś
widywałem tu „polarnika” który trenował swoje husky w
zaprzęgu z hulajnogą. Czasem spotyka się dziewczyny dosiadające
wierzchowce. Ciekawe, nie spotkałem tu jeźdźca na koniu – tylko
same amazonki.
Ale teraz dzielę ten kawałek raju na ziemi tylko z
ptactwem, stada wrzaskliwych białych papug, bajecznie kolorowe
niewielkie papużki i wścibskie sroki śpiewające swoje arie. Te
ostatnie, wraz z krukami są na wiosnę bardzo agresywne. Miałem już
kilka „nalotów” . Nie należy to do przyjemności, kiedy pan
Hitchcock się kłania, łopotem skrzydeł, a ciarki występują na
karku.
powrot do gory
|
10 czerwca 2003 (wtorek)
|
Uff,...nareszcie skończyłem nagrywać nasz rodzinny
kabaret. „Rodzina Ońskich” którą wymyśliłem, to zbiór
króciutkich skeczów na trzy osoby (on, ona i ono) powiązanych
refrenem muzycznym. Jest to farsa na przemiany, jakim często
ulegają osiedlający się tu rodacy.
Sześć „dni zdjęciowych” miało być naszą zimową
zabawą, a było dla mnie pasmem stresów, zmieszanych uczuć
fascynacji i frustracji i, autentycznej ulgi na koniec. Doceniam
„prawdziwych” reżyserów filmowych, kiedy użerają się z
niesubordynowanymi aktorami, którzy piętrzą trudności.
Ale skończyliśmy i to najważniejsze. Wczoraj
dokręciliśmy ostatnie sceny, a przez resztę dnia montowałem
materiał. Z półtorej godziny nagranej taśmy video, zrobiło się 16
minut przedstawienia. Nie wszystko wyszło tak jak planowałem,
głównie z powodu możliwości ujęcia planu. Wyobraźnia i oko
ludzkie, widzą inaczej niż obiektyw kamery, no
... ale tego uczą w
szkołach filmowych. W ogóle, to podchodzę do tych spraw zbyt
emocjonalnie ... przecież to tylko zabawa!
|
13 czerwca 2003 (piątek) |
Czuję
sią trochę zmęczony. Nie mam tej zwykłej porannej energii. Chyba
się trochę podziębiłem. Wieczorem pobolewała mnie głowa i „łamało
w kościach”, czyżby grypa...
Ale nie daję się, idę na przekór wiatrowi, który
uparł się i wieje prosto w twarz. No cóż, zaczęła się na dobre
nasza zima. Jeszcze przez dwa miesiące należy się spodziewać
podobnej aury. Zauważyłem ostatnio, że nie zdarza mi się spotykać
walkerów, których często widywałem jeszcze parę tygodni
temu na mojej trasie. Czyżby odłożyli spacery na cieplejsze dni,
lub zmienili czas na bardziej „ludzki” – teraz kiedy wychodzę z
domu, jest jeszcze ciemnawo. Muszę podkreślić przy okazji tego
tematu, miły zwyczaj (a rano to już obowiązek), pozdrawiania się
nawzajem przechodniów i nie tylko - zawsze rano machają mi
kierowcy lokalnego autobusiku i rozwożący paczki na dzielnicy.
Pozdrowienia typu: jak się masz, cześć, dzień dobry, czy
nawet hi dear, śle się do spotkanej osoby, bez egzekwowania
Kamyczkowych form kurtuazji, typu... kto pierwszy komu...
Zwykle starsze panie, są w tej dziedzinie dużo szybsze.
Od niedawna na niektórych drogach (lokalnych)
ograniczono maksymalną szybkość do 50 km/godz. Jeżdżę ...
(jeżdżę, to za mocno powiedziane – toczę się) taką
właśnie ulicą, na szczęście krótką. W sumie to mi tak bardzo nie
przeszkadza, nie muszę się śpieszyć, nie jadę na konkretną
godzinę.
W pracy mam czas nienormowany. O której przyjadę -
będzie O.K. To duży komfort. Bezstresowość. Takie warunki nie są
niestety, powszechne tutaj. Na ogół wymagają rozpoczęcia pracy o
8.30 lub 9.00. Ten elastyczny czas pracy, pozwala mi na
dostosowywanie godzin biurowych do swoich potrzeb. Żadna nowość.
Już 25 lat temu na takich warunkach pracowałem w biurze
konstukcyjnym „Techmatransu”.
powrot do gory
odcinki nastepne >>
|