Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Krystyna Łużna – Legenda Adelajdzkiej Polonii

Przegląd Australijski, sierpień 2008

„Taka jestem”


Krystyna Łużna

Wszyscy, którzy zetknęli się z Panią Krystyną Łużną zgodnie powiadają, że to bardzo skromna osoba, która nie lubi rozgłosu i trudno namówić Ją do rozmowy o sobie. – Tyle wśród nas wspaniałych ludzi! – usprawiedliwia swoją niechęć do opowiadania na swój własny temat.

Udaje mi się jednak umówić z Krystyną Łużną, doskonale znaną adelajdzkiej Polonii panią kapitan Wojska Polskiego, z powstańcem warszawskim, jeńcem wojennym, z osobą wielce zasłużoną nie tylko dla adelajdzkiej i australijskiej Polonii, także dla Australii. Stąd wśród licznych polskich odznaczeń, wojskowych i cywilnych, znajdują się również i te australijskie: Medal Dwóchsetlecia Australii oraz nadawany przez królową brytyjską Medal of the Order of Australia (OAM).

Pan Wacław Szymaniak w swojej książce zatytułowanej „W nieznanym kraju” tak pisze między innymi:

(...)
Z niewiarygodnym poświęceniem, brawurą i męstwem,
Z granatem w ręku, z butelką benzyny,
Szła na czołgi niemieckie, jak inne dziewczyny.
Nie lękała się śmierci, nie znała co trwoga,
Walczyła o wolność, honor, Polskę, o zniszczenie wroga.
Była łączniczką, sanitariuszką, opatrywała rannych, którymi zapchano piwnice...
(...)
... pani Krystyna spokojna, uśmiechnięta, miła,
Wygląda jakby wojny nigdy nie widziała, a powstania nigdy nie przeżyła.
Nie mówi o swoich zasługach, odznaczeniach, nie dodaje uwag,
Nie pisze wspomnień, skromna, zapracowana, na bok się usuwa.
Cicha bohaterka, sympatyczna, przemiła, usłużna,
W Powstaniu Warszawskim Krysia Leydo, wśród nas – pani Łużna
Kustosz Muzeum.

W mieszkaniu Pani Łużnej, w Rostrevor – na widocznym miejscu, takim, żeby było zawsze „pod ręką” – znajduję między innymi dwutomowy „Słownik frazeologiczny języka polskiego” i trzytomową „Nową księgę przysłów polskich”. Za chwilę Pani Krystyna sięga po australijską gazetę, by jeszcze raz policzyć i ostatecznie ustalić ilość medali olimpijskich zdobytych przez Polaków w Pekinie. – Kibicowałam Polakom i Polsce, pewnie że tak! Pani Krystyna, warszawianka z krwi i kości (tak o sobie mówi), nie ma żadnych wątpliwości, choć mieszka w Australii od 58 lat, czyli przez dwie trzecie bogatego, obfitującego w wydarzenia życia. Życia, które wypełniłoby niejeden opasły tom.

Dlatego mam dylemat: od czego zacząć naszą rozmowę? Dzieciństwo i młode lata panny Krysi przeleciały jak z bicza trzasł. Lata gimnazjalne i ten pierwszy rok studiów na wydziale architektury. Potem praktyka studencka w Niedomicach koło Tarnowa i... Początek wojny! Ten pamiętny wojenny koszmar zniweczył najpiękniejsze dla każdej dziewczyny lata młodości.

Dzisiaj, przyznaję, wyliczać jest bardzo łatwo. Pani Krystyna? Konspiratorka, łączniczka i sanitariuszka w Powstaniu Warszawskim. W Muzeum Warszawy jest zdjęcie, które w czasie Powstania zrobił jakiś reporter. Wśród młodych sanitariuszek z opaskami jest i Pani Krystyna – to ta dziewczyna w drugim szeregu, w okularach, po prawej stronie noszy.

Pani Krystyna? To również „bohaterka” kilkudniowej „podróży” w bydlęcym wagonie do jenieckiej niewoli w Niemczech. Ściśnięte w wagonie kobiety „leżały” w kuckach, a pozycję zmieniały jednocześnie na raz, dwa, trzy... wszystkie na raz, tak ciasno w tym wagonie było. A potem maszerowały wiele kilometrów do obozu – w grudniowy mróz w kaloszach na gołych nogach, bez ciepłego przyodziewku...

– Doszłam i żyję! Ja nie jestem żadnym wyjątkiem – słyszę zdumiona. – I dziś z humorem na to wszystko patrzę. Także na ten straszny głód, wszy i grudniowe zimno w drewnianych barakach, w których kroiłam gliniasty bochenek chleba dla dwudziestu towarzyszek niedoli. Do dziś mam dobrą rękę do dzielenia – śmieje się Pani Krystyna. – Czy pani wie – pyta – że my kobiety, uczestniczki Powstania Warszawskiego, byłyśmy pierwszymi w dziejach jeńcami wojennymi? Ten „zaszczyt” zawsze dotyczył mężczyzn.

Fakt. Nie ma w języku polskim żeńskiego odpowiednika słowa „jeniec”.

* * *

Należy Pani do najaktywniejszych członków adelajdzkiej Poloni pełniąc wiele różnorodnych funkcji. Jest Pani, między innymi, współzałożycielką (z p. Barbarą Niemiec-Warcok) Koła Polek. Działa Pani w kole AK. Jest Pani kustoszem Polish Hill River Museum. Współorganizatorką Migration Museum w Adelajdzie. Współredaguje Pani „Głos Seniora” i działa w Komitecie Łączności z Seniorami. Jest Pani redaktorem jednodniówek związanych z ważnymi wydarzeniami w środowisku polonijnym. W Pani domu znajduję masę dokumentów, odbitek fragmentów książek i gazetowych artykułów nawet z połowy XIX wieku... bo jest Pani kronikarzem i wielką miłośniczką historii. Uff...

– Spędzam w bibliotekach dużo czasu. Dlaczego? Żeby wiedzieć... Od zawsze zbieram rozmaite dokumenty. Taką mam po prostu naturę. Niemal od pierwszych dni pobytu a Australii, a przyjechałam tu w roku 1950, prenumerowałam gazety. Wycinałam wszystkie informacje na temat Polski i Polaków i... do teczki! Nazbierałam tych poloników naprawdę dużo. Pamiętam, chcieliśmy w Adelajdzie wydać jednodniówkę związaną z 40. rocznicą wybuchu Powstania Warszawskiego. Poszłam więc do biblioteki, żeby się przekonać co Australijczycy wiedzą na ten temat.

Co wiedzą?

– Ku mojemu zdumieniu zobaczyłam w ówczesnej australijskiej prasie artykuły, które ukazały się już w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego! W jednej z informacji jakiś Australijczyk prosił nasz rząd londyński, by ten powiadomił przez radio w Australii, że on jest zdrowy i cały, i żeby się rodzina o niego nie martwiła... Australijczyk w powstaniu?! Bomba! - pomyślałam. Postanowiłam go odnaleźć. Napisałam więc list do organizacji kombatanckiej w Australii i oni podali mi adres australijskiego powstańca warszawskiego. To pan Walter Edward Smith. Bardzo ciekawa postać! W czasie II wojny światowej walczył w armii australijskiej na Krecie. Gdy dostał się do niemieckiej niewoli, szybko z niej uciekł. Gdy go złapali i przewieźli do obozu, też uciekł. I tak kilka razy. W końcu Niemcy przewieźli go do obozu jenieckiego koło Poznania. Ale i tu sobie poradził! W siódmej z kolei ucieczce pomogli mu Polacy, którzy dostarczyli mu ubranie i dokumenty. Dzięki temu przedostał się do Warszawy. Wszedł do jakiejś kafejki, żeby coś zjeść. Tu Polacy szybko się zorientowali, że ten cudzoziemiec słabo po niemiecku mówi. - Ktoś ty? - Australijczyk! Więc go przekazali polskiej armii podziemnej. Wkrótce wybuchło powstanie, w którym dzielny Australijczyk także wziął udział. Apelował nawet do władz brytyjskich, by pomogli warszawiakom, a przede wszystkim by dostarczyli pomoc dla głodnych dzieci.

Zaprosiliśmy pana Smitha do Adelajdy, a wcześniej postaraliśmy się o Medal Powstańczy dla niego. Niestety, zachorowała mu żona i nie mógł do nas przyjechać. W tej sytuacji Koło Armii Krajowej w Sydney urządziło dużą imprezę, na której ten medal pan Smith otrzymał. Wkrótce dziennikarz telewizji australijskiej przeprowadził z nim wywiad na ten temat. Gdy mówił o warszawskich powstańcach, miał łzy w oczach. Na zakończenie pokazał telewidzom Medal Powstańczy i powiedział, że ma on dla niego ogromną wartość, większą nawet niż Victoria Cross – najwyższy rangą order wojenny Imperium Brytyjskiego.

„Tak jak w historii Polski kolebką naszą od roku 966 jest Gniezno, tak w Australii losy naszej Polonii splotły się od roku 1839 z miejscowością Hill River, która stała się kolebką naszego osiedlenia w Australii i przetrwała po dzisiejszy dzień z nieco zmienioną nazwą na Polish Hill River...” (cytat z „W nieznanym kraju”).

– Polish Hill River? To „sanktuarium” Polaków rozsianych po całej Australii. Drugie osiedle na świecie założone w XIX wieku przez Polaków. Palmę pierwszeństwa dzierży osiedle pod nazwą Panna Maria w Stanach Zjednoczonych, gdzie osiedlili się Ślązacy. Dwa lata wcześniej od „naszych” osiedleńców z Wielkopolski. Dlatego naszym obowiązkiem jest dbać o to miejsce. Ten obowiązek dotyczy całej australijskiej Polonii. Polish Hill River dla mnie to lata osiemdziesiąte ubiegłego wieku. Byłam wówczas bardzo aktywna w rozmaitych organizacjach polonijnych, ale nie uczestniczyłam osobiście w odbudowie tych obiektów. Przy tym pracowało wiele polskich rodzin, ja na ten cel dawałam tylko pieniądze. W dawnej szkole odbudowanej przez Stanisława Skrzypczaka i jego rodzinę, stworzono Muzeum, w którym zgromadzono pamiątki należące do Polaków przybyłych do Hill River ponad 150 lat temu. Wtedy wiedziałam, że potrafię wesprzeć te działania, więc zadzwoniłam do Związku Polaków i zaoferowałam swoją pomoc w organizowaniu Polish Hill River Museum. Nie było łatwo, bo byliśmy bez pieniędzy, a potrzebne były gabloty, tablice, cementowa podłoga nie prezentowała się korzystnie. I wtedy pomogli państwo Pawlakowie, którzy podarowali na ten cel 800 dolarów. Trochę pieniędzy ja dołożyłam i w sumie starczyło na wyposażenie jednego pomieszczenia muzealnego. Gdy dołączyła Krystyna Andrecka, znana w Adelajdzie malarka, organizacja Muzeum ruszyła z kopyta. Zaczęliśmy porządkować zbiory – fotografie, pamiątki i eksponaty. Adelajdzka Polonia – widząc co się dzieje – sypnęła dolarami. Dostaliśmy też subsydia rządowe i pomoc polskiego Konsulatu. Staraliśmy się wydawać te pieniądze jak najrozsądniej. Gdy w Adelajdzie likwidowano wielkie centrum handlowe, uczestniczyłyśmy w aukcji wyprzedaży urządzeń. Na przykład Krysi udało się tanio nabyć nietłukące się szkło na gabloty...

Czy spotkała Pani wtedy ostatniego potomka w prostej linii wywodzącego się od osadników przybyłych z Polski w XIX wieku, Johna Ruciocha?

– Oczywiście. Jan Rucioch przekazał nam najwięcej eksponatów do naszego muzeum. Pani Queen, z rodziny Młodystachów, też podarowała rodzinne pamiątki. Pamiętam również, jak znany w Adelajdzie brytyjski pilot, pan Wolański, jeździł po okolicy samochodem i zbierał po domach rozmaite fotografie i pamiątki... W 1984 roku, z inicjatywy Leona Grabowskiego, skrzyknęliśmy potomków tamtych pionierów sprzed 150 lat, jakich udało nam się w Australii odnaleźć. Kupa ludzi przyszła! Proszę spojrzeć na tę książkę „Młodystach, a Family History of Polish Pioneers”. Rodzina Młodystachów opracowała ją w 1985 roku i nawet za tę książkę obrazującą dzieje tego rodu dostali nagrodę. A ja wciąż jeszcze szukam informacji na ten temat. Wiem, że ówcześni polscy pionierzy budowali na samym początku szałasy, by w nich zamieszkać... Szukam w ówczesnych gazetach potwierdzenia tego faktu. Przy okazji dowiaduję się wielu interesujących rzeczy. Wyczytałam na przykład o Caroline Rattey (Rataj?), która urodziła się w 1840 roku 15 mil na wschód od Poznania, prawdopodobnie w okolicach między Kostrzyniem a Wrześnią, która mieszkała w Springton w... dziupli potężnego drzewa! Przybyła do Australii, do wujostwa, w wieku 17 lat. W rok później wyszła za mąż za Friedricha Herbiga, któremu urodziła szesnaścioro dzieci. To drzewo, które było dla nich pierwszym w Australii domem, rośnie w Springton do dziś.

150 lat temu przybywali do Australii Południowej ludzie ubodzy i prości. Jacy są dziś ich potomkowie?

– Podczas spotkania siedziała przy mnie Szkotka, która wyszła za mąż za Polaka, potomka tamtych pionierów. Wspominała, że w tej rodzinie robiono pączki. I to słowo: „pączki” wymawiała najczystszą polszczyzną! Przemawiała też pani Rosslyn Whitcher z rodziny Młodystachów. Do tej pory była przekonana, że pochodzi z niemieckiej rodziny. Gdy zaczęła jednak szukać swoich korzeni, trafiła do Polish Hill River. Tu muszę dodać, że zainteresowała się swoimi polskimi korzeniami wtedy, kiedy Polak został papieżem. Potomkowie polskich pionierów, rodzin Młodystachów, Ruciochów, Nykielów, Pawelskich, Stanickich, Wytkinów, Żmudów... to już Australijczycy. Są wśród nich biznesmeni, lekarze, prawnicy, członkowie parlamentu...

Wspomniała Pani, że potrafiła zorganizować muzeum. Skąd takie umiejętności?

– W latach 80. powstało w Adelajdzie Migration Museum, dla którego zbierałam polskie dokumenty. A było tak: History Trust powołał Komitet, w skład którego weszła między innymi moja siostrzenica Maria Grabowska-Baldino. Członkowie tego Komitetu opracowali raport dla parlamentu, w którym udowodniono wkład wszystkich nacji w rozwój Australii. Pisały go wielkie nazwiska. Wśród nich był również architekt Stefan Rohoziński, profesor Uniwersytetu Adelajdzkiego. Raport liczył sobie 56 stron. Gdy parlament go uchwalił, w Południowej Australii (mocą uchwały stanowego parlamentu) powołano Migration Museum, któremu dostarczałam dokumenty na temat polskiego wkładu w rozwój naszej nowej ojczyzny. Widziałam więc jak to się robi. W tamtym czasie organizowaliśmy w Adelajdzie Pol-Art pod hasłem „Wkład Polaków w rozwój Australii”.

Z naszej rozmowy wynika, że była, i jest Pani wciąż, w samym środku ważnych wydarzeń w życiu Polonii. Słyszałam, że nawet lalki Pani robiła?

– Jestem zaangażowana w pracę Koła Polek w Adelajdzie. Słyniemy z naszego zaangażowania w prace charytatywne. Jeśli chcemy zarobić pieniądze na jakiś określony cel, wówczas sprzedajemy takie lalki, pisanki, pocztówki... Ja dla tych lalek osobiście tkałam materię na niewielkim, dość prymitywnym krośnie. Wyszły mi z tego łowickie pasiaki.

Naprawdę piękne! Pani Krystyno, jakie były Pani początki w Australii?

– Pod tym względem moje losy podobne są do losów wielu innych Polaków, którzy przybyli do Australii po II wojnie światowej. Już w czasie podróży statkiem wykorzystałam swoje umiejętności wyniesione z Powstania Warszawskiego, gdy byłam sanitariuszką. W czasie podróży ochotniczo pełniłam funkcję pielęgniarki. W obozie dla emigrantów w Bonegilla zgłosiłam się do pracy w szpitalu dla chorych na gruźlicę. Po przybyciu do Adelajdy byłam sprzątaczką w szpitalu, na porodówce. W każdym pokoju były kominki. Ja w nich nie paliłam, ale musiałam je czyścić. Była to bardzo uciążliwa praca. Wkrótce jednak – dzięki rozpoczętym przed wojną w Warszawie studiom na wydziale architektury – zaproponowano mi pracę kreślarki. Wkrótce zatrudniono mnie w Public Buildings Department. Jako „senior technical officer” uczestniczyłam w pracach projektowych Royal Adelaide Hospital i jako jedna z trzech osób w projektach systemu budów z elementów prefabrykowanych.

Czy i jak często odwiedza Pani Polskę?

– Ostatni raz byłam w kraju w roku 1990. Dziś wiem, że od tego czasu Polska się bardzo zmieniła. Ale ja już tego nie zobaczę. Nie te siły, co dawniej!

Widzę jednak, że wciąż nie znosi Pani bezczynności?

– Taka jestem. Staram się robić co mogę i co jest możliwe.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Lidia Mikołajewska


O Pani Krystynie Łużnej mówią:


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011