Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Eliza (2)

Przegląd Australijski, luty 2007

Drukujemy opowiadanie Oli Szyr z Canberry zatytułowane „Eliza”. To imię dziewczyny, która wspomina Oli swoje perypetie w pierwszych dniach, tygodniach i latach pobytu w Australii. Ponad dwadzieścia lat temu do Australii przybyła wielka rzesza Polaków, tzw. solidarnościowa emigracja. Oto odcinek drugi.

Powrót do odcinka pierwszego


Pierwsze kroki w nowym mieście.

– Muszę ci powiedzieć, że nie było mi łatwo zaadoptować się w nowym miejscu, w Canberze, stolicy Australii. Co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tego czasu? Przerażenie! Niesamowity lęk, że nie dam sobie sama rady. Targały mną silne emocje. Samolot prawie ląduje na lotnisku w Canberze, a ja co? Zamiast śmiać się i cieszyć, zastanawiam czy dobrze zrobiłam zostawiając w Perth znajome twarze i paru przyjaciół…

Już lądujemy, otaczają mnie góry, a właściwie wzgórza wysokości około 500–600 metrów nad poziomem morza, dużo świateł, bo zbliżał się wieczór... Wiem, że ktoś powinien odebrać mnie z lotniska, prawdopodobnie jeden z kierowników departamentu w którym bedę pracować. Powinnam się cieszyć! Rządowa praca. Pierwsze „prawdziwe” pieniądze. Stała pensja. A ja co? W płacz! Wyciągam chusteczkę i ocieram mokre od łez policzki. Tak, tak, muszę być dzielna. Niech ten Australijczyk, który na mnie czeka na lotnisku, nie widzi mojej słabości.

Jest! Pan w zielonej kurtce w jodełkę, z kartką na której widnieje moje nazwisko. Podchodzę bliżej…

– Eliza? Jestem John Starway, zawiozę cię do motelu. (Tu wszyscy mówią sobie na „ty”).

Wsiedliśmy do samochodu, starałam się być uprzejma i zabawiać go rozmową, ale on się do niej nie palił.

– Jesteśmy na miejscu, powiedział grzecznie ale obojętnie, gdy po piętnastu minutach dotarliśmy do motelu. – Masz dwa dni na rozejrzenie się po okolicy, a w poniedziałek do pracy. Budynek numer 5, pokój 21. Podał mi karteczkę z adresem. – Witam w naszym departamencie i mam nadzieję, że wszystko dobrze się ułoży.

Mój opiekun uśmiechnął się nijako, zapalił silnik samochodu i zniknął za rogiem ulicy.

Motelowy pokoik był malutki. Ot, wąskie łóżko, bardzo mała lodówka, szafka przy łóżku, wąska szafa na ubrania, jedno krzesło. Usiadłam na łóżku. – Co dalej? I... w płacz! Przecież ja tu nikogo nie znam! Jestem sama jak ten palec! – zarykiwałam się użalając nad sobą.

Ale szybko przyszło opamiętanie i szukanie ratunku. Jak by tu znaleźć jakiś punkt zaczepienia? Złapałam za książkę telefoniczną. Może są tu jakieś polskie organizacje? Polski klub? Kościół?

W ciągu następnych kilku tygodni byłam już na polskim BBQ (to taki piknik) i poznałam paru Polaków. Na moim horyzoncie pojaśniało. Ciągle jednak ciążyła mi samotność i tęsknota za polskim domem rodzinnym. Wspominałam ten dom, i dziś muszę przyznać, że bardzo mi to pomogło. Myśli o matce i dzieciństwie ratowały mnie przed szarą, pod niebieskim australijskim niebem, codziennością.

Gary – mój nowy znajomy

Ja Eliza szukam swej drogi w życiu. Już pracuję. Odłożyłam trochę pieniędzy. Kupiłam używany samochód. Zwiedzam okolice Canberry i podziwiam kangury… Mnóstwo ich tutaj.

W którąś sobotę idę na australijski piknik. Może uda się z kimś porozmawiać? Kogoś poznać? Takie spotkania, to dobre ćwiczenia w mówieniu po angielsku. Jak na razie najlepiej w tym języku idzie mi czytanie.

Jest! Gary mu na imię. Ciężko mi się z nim dogadać, ale on jest bardzo wyrozumiały, słucha mnie uważnie i chyba rozumie. Bardzo przystojny facet! Złote loki, mocno niebieskie oczy, szczupły, wysportowany. Nauczyciel z zawodu. Jak to miło gdy ktoś taki zwróci na nas uwagę!

– Gary, czy zechcesz mnie odwiedzić? Może w następny weekend? Pomożesz mi trochę w angielskim – przymilałam się pod koniec imprezy.

Wiem, wiem, to nieładnie tak się narzucać. Ale wiedziałam, że jak nie wezmę tej sprawy w swoje ręce, to mogę stracić okazję. A może to ktoś dla mnie? Może znów się zakocham? Jeśli nie, to chociaż będę miała znajomego – przekonywałam sama siebie.

– O' key Liz, może w następną sobotę? Wymieniliśmy numery telefonów.

Czekałam na ten weekend, snułam plany, obudziły się we mnie marzenia…

Przy herbatce dowiedziałam się, że jest rozwiedziony, że ma dwoje dzieci, dziewczynkę i chłopca w wieku siedmiu i ośmiu lat. Ożenił się z miłości z młodą Niemką, studentką szkoły baletowej.

– Szybko się oświadczyłem i dziewczyna przyjęła moją ofertę – zwierzał się Gary. – Razem jeździliśmy na nartach, a potem szliśmy na obiad przy świecach w restauracji . Było dobrze ale krótko, bo ona uważała się za coś lepszego ode mnie, bardziej interesującego. Artystka przecież! Choć poniżała mnie często, to gdy rodziły się nasze dzieci, byłem szczęśliwy. Aż tu pewnego dnia, może ze dwa lata temu, uciekła z jakimś Australijczykiem. Razem wyjechali do Niemiec, do jej matki. Była wtedy z nim w ciąży. Do dziś jednak dzwonimy do siebie. Myślę, że ciągle ją jeszcze kocham i tęsknię do dzieci.

– Smutne – westchnęłam i zaczęłam snuć swoje australijskie wspomnienia. Słuchał cierpliwie.

Zrobiło się późno, Gary ucałował mnie delikatnie. – Muszę już iść, mam jeszcze coś do załatwienia po drodze, ale oczywiście zadzwoń, miło się z tobą rozmawia. Uśmiechnął się czarująco, a ja już wiedziałam że go lubię.

Następne tygodnie w pracy przebiegały na uczeniu się nowych systemów komputerowych. Ja jednak czułam, że to nie to, nie jestem na właściwym miejscu w życiu, nie przepadam za tą pracą. Ale pieniądze systematycznie wpływały na konto i to się liczyło. Zaciągnęłam kredyty, które trzeba było spłacać.

Wieczorami marzyłam o Garym, „moim chłopcu”. A może to była tęsknota za czymś pięknym? Nie dowierzałam budzącemu się uczuciu. Często podśpiewywałam sobie: „Nie wierzę piosence, niebieski z niej ptak, i już po piosence i już po piosence… I dalej: „Uwierzę piosence, uwierzę i tak, gdy wezmę twe ręce , gdy wezmę twe ręce, przyleci wędrowny mój ptak”. Romantyczka ze mnie.

W następnych tygodniach Gary był bardzo zajęty. A to jakaś konferencja, a to wyjazd do rodziny... Więc spotykałam się z Polakami w polskim klubie i pilnie uczyłam się angielskiego. Zawsze lubiłam się uczyć, więc te kursy językowe dawały mi trochę radości. A najbardziej cieszyłam się z nowej koleżanki, starszej pani psycholog, otwartej na ludzi, rozmownej, która też uczyła się języka. Spotykaliśmy się u niej w domu. Wszyscy emigranci, tacy jak ja, rozmawialiśmy przy okrągłym stole.

Wreszcie! Gary przyjdzie do mnie w niedzielę na obiad, australijskim zwyczajem o piątej po południu. Och! Jak się cieszyłam! To taki ładny chłopak, ma w sobie coś z anioła, te złote lśniące włosy, regularny profil i to że mnie tak cierpliwie słuchał... Och! Może coś z tego będzie? Szkoda że Australijczyk, bo dogadywanie się z nim ciągle sprawiało mi trudność.

Ugotowałam zupę grzybową, z pieczarek oczywiście, tu innych grzybów właściwie nie ma. Na drugie danie przyrządziłam panierowaną rybę i sałatkę, a na deser kompot…

Nałożyłam na siebie ładną sukienkę, taką sexy, na ramiączkach, obcisłą w talii i bardzo kolorową . Spojrzałam w lustro. Wyglądałam jak barwny motyl.

Nadeszła piąta. Wszystko gotowe! A Gary nie przychodzi. – Może się spóźni parę minut, nie denerwuj się dziewczyno – starałam się uspokoić moje niepewne serce. Minęła godzina, na zegarze wybiła szósta, a jego nie ma! Sama będę konsumować ten wykwintny obiad, westchnęłam.

Nagle… Puk–puk, puk–puk, rozległo się ciche pukanie. Lecę do drzwi jak wariatka. Tak, to ON!

Czy aby na pewno on? Stanął przede mną jakiś facet. Włosy nieuczesane, posklejane, czarne dresy upaćkane jakimś mułem, umorusane ręce, czarne paznokcie. Fuj!

– Gary, my dear, to ty? – wykrzyknęłam. Co się stało?

– Bardzo przepraszam, że się spóźniłem, ale byłem zaaferowany pracą w ogrodzie, a czas tak szybko mija. Nie zdążyłem się przebrać.

I czar prysnął, może nie całkiem, ale prysnął. Jak to, pomyślałam sobie, ja tu szykuję przysmaki i stroję się w najładnieszą kieckę, a on przyszedł brudny i z pustymi rękoma? Bez kwiatka, bez butelki wina. Nic?! Blado wypadł przy szarmanckich Polakach, biednych, ale z gestem.

Zrobiłam jednak dobrą minę do złej gry. – No trudno, zjedzmy wreszcie ten obiad.

Posiłek smakował mu, a jakże! Pochwalił zupę, a nad rybką to już zupełnie się rozpłynął. Och i ach!!! Jakie smaczne… Przy deserze opowiadałam o dniu który minął, o mojej pracy. W pewnym momencie Gary zdjął koszulkę, bo było dość ciepło w mieszkaniu. Muskularny, opalony... Hm, coraz bardziej interesujący.

– Chodźmy do sypialni – zaproponowal znienacka.

– Jak to? Do sypialni?

– No nie wiesz co robią mężczyzna i kobieta po smacznym obiadku?

Zdenerwowałam się. Znów zobaczyłam te jego brudne paznokcie, przypomniało się jego spóźnienie... Nie, nic z tych intymności nie będzie! Poza tym tak mało się znamy!

Gary, widząc moje zdenerwowanie, chciał mnie rozprężyć, więc zaczął opowiadać o swoich wizytach u psychologa. Tam się nauczył, że jak będę powtarzać: „tęcza, tęcza” wiele razy to napięcie i stres znikną bez powrotu.

– Rainbow, rainbow – zaczęłam powtarzać jak ta głupia, ale nic nie pomogło.

Gary poszedł sobie, ale obiecał, że zadzwoni…

Ciąg dalszy nastąpi.


Wyznanie Elizy spisała Ola Szyr

Zdjęcia Canberry i jej okolic: Ola Szyr


Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011