Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Wacław Jędrzejczak - Legenda Adelajdzkiej Polonii

Przegląd Australijski, kwiecień 2008

Dwie Miłości Pana Wacława


Ignotum est, quid cras futurum sit, sed quid factum est, in memoria nostra sit.

It is unknown what the future may bring tommorrow, but what has happened, will stay in our memory.

(Niewiadomym jest co przyszłość jutro przyniesie, ale to co się stało, pozostanie w naszej pamięci).

Ta łacińska sentencja przetłumaczona też na język angielski, „otwiera” książkę zatytułowaną „Love's Cadenza. A Migrant's Story 1939 - 1956” Wacława Jędrzejczaka wydaną w Adelajdzie w 1999 roku. Autor opisał w niej własne dzieje z lat 1939 - 1956, dzieje polskiego emigranta.

* * *

Wacław Jędrzejczak

Pana Wacława Jędrzejczaka poznałam w kilka miesięcy po moim przyjeździe do Australii. Któregoś dnia zaprosił mnie na jedno ze spotkań organizowanych co miesiąc w ramach Polskiego Towarzystwa Kulturalnego, bym opowiedziała swoje refleksje na temat polskich przemian po roku 1989. To był rok 2002.

Do dziś pamiętam z jaką duszą na ramieniu szłam na to spotkanie z adelajdzką Polonią, której jeszcze nie znałam.

I tak to się zaczęło...

Na spotkania Polskiego Towarzystwa Kulturalnego, które Pan Wacław do dziś organizuje, przychodzi najczęściej tzw. Powojenna Polonia. Gdy ktoś mnie dzisiaj pyta o moje wrażenia, spostrzeżenia itp. „rzeczy” dotyczące Polonii, odpowiadam bez wahania: ta „stara” Polonia mówi piękną polszczyzną, bez angielskich wtrętów i wyuczonego, sztucznego, śmiesznego akcentu. Wręcz drażnią ich współczesne angielskie i inne naleciałości językowe, które znają z polskich mediów.

I moje drugie zaskoczenie: ogromna i nienasycona ciekawość tego, co się w ich Ojczyźnie dzieje.

Pan Wacław Jędrzejczak, który mieszka w Australii od prawie sześćdziesięciu lat, należy właśnie do takich osób, które są ciekawe Polski i świata i od których niejeden Polak może uczyć się ojczystego języka.

– To sprawa wewnętrznej dyscypliny – zauważa skromnie Pan Wacław. – Bardzo się staram, by nie mieszać dwóch języków. W moim domu mam kilka słowników, do których często zaglądam...

Posługuje się Pan również – w mowie i piśmie – językiem angielskim. Jest Pan oficjalnym tłumaczem, którego zatrudniają australijskie urzędy, by porozumieć się z imigrantem nie znającym języka angielskiego.

— Tak, po przejściu na emeryturę jako inżynier, zakwalifikowałem się jako zawodowy tłumacz i pracowałem tak dorywczo przez dziewięć lat, a potem przeszedłem drugi raz na emeryturę — z funkcji tłumacza.

Ale nie tylko tłumaczył Pan. Napisał Pan książkę w języku angielskim. Dlaczego?

– Żeby tę książkę moje wnuki przeczytały...

!?

Wnuki

– Moich pięcioro dorosłych dzieci rozumie język polski, mówi w tym języku, uczyły się go nie tylko w domu, także w szkole polskiej. Natomiast ośmioro wnuków mówi wyłącznie po angielsku. Ale taka jest dola wszystkich, takich jak ja, emigrantów na świecie. Utrzymuję stałe kontakty z forum internetowym Friends of Poland Around the World w USA i oni mówią dokładnie to samo: „nasze wnuki nie znają już języka polskiego”. Pocieszamy się jednak wzajemnie, że nasze wnuki do swoich korzeni sięgną, że nadejdzie taki czas, że będą chciały poznać dzieje swoich przodków. To moda – mam nadzieję nieprzemijająca – na całym świecie. Tak więc napisałem swoją książkę w języku angielskim, bo zależało mi na tym, by dzieje dziadka – polskiego emigranta – wnuki poznały.

Muszę jednak dodać, że w Adelajdzie znane są dwie Pańskie wnuczki – Alisia i Daniela – które występują praktycznie na wszystkich polskich uroczystościach w Australii, bo przepięknie śpiewają.

– To zasługa ich drugiej babci – Izy Pichety – która w ten sposób wciąga wnuczki w środowisko polonijne.

Kolejna uwaga: dzięki temu, że napisał Pan tę książkę po angielsku, dzieje polskiej emigracji mają okazję poznać także Australijczycy. Wszak to kawał australijskiej historii!

– Moja książka znajduje się w australijskich bibliotekach. Każdy może do niej sięgnąć i to jest największa zaleta pisania po angielsku. Swego czasu otrzymałem finansową pomoc z History Trust of South Australia, bo potraktowano mój pomysł na opisanie moich dziejów jako część australijskiej historii. Jednak... Całość tej książki mam również w komputerowych plikach w języku polskim.

Dzięki temu jej fragment dotyczący Australii jest również dostępny na naszych łamach. Wydał Pan tę książkę w roku 1999. Upłynęło więc sporo lat od tamtych wydarzeń z lat 1939 - 1956, a mimo wszystko jest ona bardzo szczegółowa. Pamięta Pan swoje zmęczenie o godzinie 4.30 po południu w niemieckim mieście Lippstadt; że na próżno czekał Pan na stacji od 4.45 do 6.42; że 8 stycznia 1949 roku Tosia czekała na Pana; że w poniedziałek o 1.36 po południu wróciła do domu... I wiele, wiele innych detali...

– Pisałem pamiętniki i w nich wszystko szczegółowo notowałem. Któregoś dnia pomyślałem sobie, że to grzech pamiętników nie wydać. Że jeśli tego nie zrobię, to ich pisanie nie miało żadnego sensu.

A skąd się wziął poetycko-muzyczny tytuł tej książki?

– Tytuł? To najtrudniejsza rzecz jaką trzeba wymyślić. Poprosiłem więc znajomą poetkę o pomoc. Dałem jej do przeczytania „brudnopis”. Ona wiedziała o moich muzycznych zainteresowaniach, podsunęła więc włoskie słowo „cadenza” ze świata muzyki. Kadencja? Ale czego? – pomyślałem. Miłości! I tak powstał ten tytuł.

A jakie to miłości?

– Są tam dwa rodzaje miłości: romantyczna, do mojej żony, a kiedyś do Tosi i patriotyczna: do ojczyzny Polski i przybranej ojczyzny Australii.

Miłość pierwsza: Polska

Rodzina Jędrzejczaków, początek lat 1950.

Kiedy się ta miłość zaczęła? Jakie były jej początki? Czy w momencie urodzin Pana Wacława? A może w sierpniu 1939 roku, kiedy jego matka wraz z dwoma synami opuszczała rodzinny dom w Toruniu, przy ul. Jagiellońskiej 9, mieszkanie numer 3 na pierwszym piętrze? To ten dom z balkonem ozdobionym latem kwitnącym geranium, a zimą ze zwisającym zającem kruszejącym na mroźnym wietrze, by wkrótce stać się ozdobą świątecznego stołu. I trzeba było to wszystko zostawić, i dla bezpieczeństwa przenieść się na wieś do dziadka Marcina, by w Krzykosach, w okolicach Kutna i Kłodawy, znaleźć schronienie przed niemieckimi bombami...

– Ojca z nami już nie było – wspomina Pan Wacław. – Był zawodowym wojskowym w randze starszego ogniomistrza w Szkole Podchorążych Artylerii w Toruniu. Gdy wybuchła wojna dostał rozkaz aby razem ze Szkołą wyruszyć na wschód Polski do Włodzimierza, gdzie istniała Szkoła Podchorążych Rezerwy Artylerii. Ale nie dotarli do Włodzimierza. Po walkach z Niemcami po drodze i w Twierdzy Modlin ojciec dostał się do niewoli. Tym żołnierzom Niemcy zaproponowali, że jeśli wypiszą się do cywila, wrócą do Polski „po żniwach“. Ojciec więc przyjął propozycję i pozostał w Niemczech na tzw. Robotach, ale Niemcy obietnicy nie dotrzymali. A ja z mamą i bratem tułaliśmy się po Polsce i wszędzie byliśmy komuś z rodziny ciężarem. Gdy skończyłem 15 lat, „dorosłem” na wywózkę na roboty do Niemiec lub pracę u Niemców w Polsce. Pomyśleliśmy więc, by wszyscy razem pojechać do ojca. Tata znalazł nam w Niemczech gospodarza, który zechciał nas wszystkich zatrudnić u siebie. W Niemczech marzyliśmy, że tuż po wojnie, gdy tylko ruszą koleje na wschód do Polski, natychmiast – tym pierwszym pociągiem! – wrócimy do kraju. I nastało zwycięstwo, ale nasze marzenia spełzły na niczym. Było prawie pewnym, że ojca czeka w kraju więzienie.

W 1945 roku wiele było takich rodzin, jak ta – rodzina Jędrzejczaków, którzy do kraju wrócić nie mogli. W okupowanych Niemczech, dzięki polskim naukowcom, nauczycielom, inżynierom, młodzież miała możliwość kształcenia się w ojczystym języku. Organizowali oni gimnazja, szkoły średnie i wyższe uczelnie, w których młode wojenne pokolenie błyskawicznie nadrabiało zaległości szkolne.

– Uczyliśmy się bez wytchnienia – wspomina Pan Wacław. – Nie mieliśmy żadnych wakacji, rok szkolny w gimnazjum trwał sześć miesięcy. Jednak dwa lata liceum w Lippstadt zaliczyliśmy normalnym tokiem, bo kończyły się one maturą. Dużo wtedy czytałem, zarówno po polsku jak i po niemiecku. Dzięki temu czytaniu i przyjaźni z niemieckim kolegą podczas wojny, nauczyłem się również tego języka.

Z Niemiec zamierzaliśmy wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Ktoś miał przysłać „papiery”, ale nie przysłał... W tym czasie Polacy ruszali także do Australii. Wśród nich był mój kolega szkolny. Pisał do mnie listy z Australii, którą sobie bardzo chwalił. Ruszyliśmy i my. Całą rodziną.

Miłość druga: Australia

Grupa przyjaciół po koncercie „Pasji” Krzysztofa Pendereckiego. Rok 1969.

Spotkanie z Robertem Panasiewiczem z Perth w Polskim Towarzystwie Kulturalnym

Wieczór Conradowski w Adelajdzie - Wacław Jędrzejczak i Jacek Ścieżka

Okręt z Europy zakotwiczył w Melbourne.

Przed wyjazdem musieliśmy podpisać dwuletni kontrakt, że będziemy pracować tam, gdzie skieruje nas australijskie biuro pracy. Mój brat Czesiek i ja dostaliśmy przydział do pracy w Adelaide, ojciec trafił na wieś w stanie Południowa Australia, czyli blisko nas. Mama, wraz z siostrą Teresą urodzoną już po wojnie, pozostała w obozie w stanie Victoria – snuje wspomnienia Pan Wacław. – Nie mieliśmy własnego dachu nad głową, w Australii zabrakło domów, bo imigrantów z wyniszczonej wojną Europy przybywały tłumy. Ale daliśmy sobie radę. Na początek kupiliśmy działkę ziemi i dwa używane namioty. W jednym z nich ułożyliśmy drewnianą podłogę i urządziliśmy kuchnię z „salonem” i sypialnię dla mamy i siostry. W drugim namiocie spali mężczyźni, czyli ojciec, brat i ja. Takie były australijskie początki.

To były takie początki, że niejeden imigrant zamachnął się wtedy na swoje życie, a Pan mówi o tym z takim spokojem...

– Przyjmuję życie takim, jakie ono jest. Pozytywnie. Pewnie dlatego nigdy nie krytykowałem „kangurów”, nie zrzędziłem, nie narzekałem na swój los. Po kilku miesiącach na tyłach tej działki postawiliśmy najpierw tymczasowy dom. Materiałów budowlanych wtedy było brak. Wykombinowaliśmy jednak drewniane ramy i obiliśmy je płytami. W ten sposób dorobiliśmy się trzech pokoi z kuchnią i łazienką; toaleta (dół w ziemi) była na dworze. Pomieszkaliśmy w tym prowizorycznym domu kilka lat i zaczęliśmy budować normalny dom na solidnych fundamentach, które pomagał nam wykonać Leon Kalecki, późniejszy właściciel dużej firmy budowlanej. Potem kombinowaliśmy cegłę i wynajęliśmy murarzy, którzy postawili mury...

Wszystkich zainteresowanych losem imigrantów w połowie ubiegłego wieku odsyłam więc do Pańskiej książki (link). Jednak zapytam: przyjechał Pan do Australii jako młody chłopak, prosto do pracy, bo to był warunek australijskich władz. Czy znał Pan wtedy język angielski?

– Tak, bo tego języka uczyłem się już w polskim gimnazjum niedaleko Kolonii, a nawet jeszcze przedtem w obozie. Ojciec był przewidujący i mnie do tego namówił. Dlatego po odpracowaniu kontraktu — właściwie niecałego, przeniosłem się do innej pracy gdzie mogłem zdawać egzaminy na Uniwersytet Adelajdzki. Z językiem angielskim dałem sobie radę, padłem na matematyce. Znałem zasady, ale nie znałem tutejszego zupełnie innego systemu egzaminacyjnego. Poradzono mi więc, bym tej „australijskiej” matematyki nauczył się na kursach wieczorowych. Następnym razem udało mi się dostać na wydział inżynierii lądowej. Uczyłem się i pracowałem. Po swoją żonę, którą kiedyś znałem jako małą dziewczynkę, a potem uczennicę gimnazjum w Lippstadt pojechałem do innego stanu. Pobraliśmy się w 1956 roku. Wychowaliśmy pięcioro dzieci, doczekaliśmy ośmioro wnuków...

A kiedy miał Pan czas na tę działalność społeczną, z której jest Pan w Adelaide bardzo znany? Jak to się zaczęło? O tym już w Pańskiej książce nie przeczytamy.

– To był rok 1969. Krzysztof Penderecki skomponował w Polsce „Pasję”, która mi się ogromnie podobała. Urządziłem więc koncert w pierwszym Domu Polskim — w Woodville — by wspólnie posłuchać tej muzyki z płyt. Wtedy Leon Grabowski wpadł na pomysł, by „Pasję” pokazać Australijczykom. Pomysł był przedni, ale najpierw omówiliśmy to ze Stanisławem Ostoja-Kotkowskim, znanym w świecie twórcą nowoczesnej sztuki audio-wizualnej, który zgodził się opracować i poprowadzić imprezę, jeśli my zapewnimy mu środki do tego. Zorganizowaliśmy więc komitet, zamówiliśmy salę koncertową – Bonython Hall – na Uniwersytecie Adelajdzkim i postaraliśmy się o fundusze pożyczone przez polskie organizacje społeczne w Adelajdzie. Zorganizowaliśmy trzy koncerty w sali wypełnionej po brzegi. Koncert był naprawdę wspaniały i cieszył się ogromnym zainteresowaniem. Komputery nie były wtedy jeszcze w ogólnym użyciu, ale Ostoja stworzy imprezę nowoczesną i o wysokiej jakości posługując się dostępną wtedy aparaturą. Przegrał „Pasję” z płyt na taśmę magnetofonową, do tego dołączył pasyjne obrazy wielkich malarzy światowych i specjalne efekty i tak powstało widowisko audiowizualne – światło-dźwięk. Czterdzieści lat temu to było naprawdę „coś”. Napisałem wtedy do pana Krzysztofa Pendereckiego list i poprosiłem o zdjęcie, które chcieliśmy podczas koncertu wykorzystać, ale mi nie odpowiedział.

Pracowałem także społecznie w Polskim Komitecie Środków Przekazu. Zaczęliśmy wtedy nadawać regularnie audycje radiowe, w których propagowaliśmy muzykę polską z „najwyższej półki”. Ja byłem prezesem Komitetu Radiowego, a redaktorem Józef Cieśliński.

Pełniłem także funkcję administratora polskiego zespołu pieśni i tańca Tatry. Potem przekazałem ją Jerzemu Gruszce.

Moja praca społeczna zawsze „kręciła się” wokół muzyki, którą naprawdę uwielbiam. Wspólnie z Jerzym Dudzińskim organizowaliśmy w Adelaide Międzynarodowe Konkursy Skrzypcowe, które najczęściej wygrywali Polacy. Australijczycy kręcili nosami, ale – naprawdę! – nasi skrzypkowie byli doskonali.

Już chyba ze 30 lat temu kilku społeczników w Adelajdzie, w tym też Jurek Dudziński, zorganizowali Polski Fundusz Kulturalny (dziś Polskie Towarzystwo Kulturalne). Przez kilka lat prowadził w PTK spotkania dyskusyjne Władysław Karbownik. Jego funkcję przejąłem w 1993 roku.

Panie Wacławie, gdy pytam was - adelajdzkich społeczników - o waszą pracę, myślę także o waszych żonach. Tak się jakoś składa, że najczęściej panowie coś organizowali, bywali, przyjmowali ordery (albo i nie). Więc zapytam, co Pana żona na to?

– Wolałaby mnie widzieć w domu częściej. Uważała, że za dużo czasu temu poświęcam. Tymczasem ja tę działalność traktowałem jako swój obowiązek wobec rodaków na obczyźnie. Trzeba się było podzielić wiedzą o kraju i jego kulturze. Polska i Australia – to moje dwie Miłości. Choć trzy czwarte mojego życia spędziłem w Australii, o Polsce zapomnieć się nie da.

Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiała Lidia Mikołajewska


O Panu Wacławie Jędrzejczaku mówią:

Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011