Przegląd Australijski
Image Map

Strona
główna
Australia
z oddali
Świat Tubylców
Australijskich
Wędrówki
kulinarne
Piórem,
Pędzlem i...
„Panorama”
- miesięcznik
Ostatnia aktualizacja: 29.12.2012

Jerzy Dudziński - Legenda Adelajdzkiej Polonii

Przegląd Australijski, luty 2008

Promuje w Adelaide polskich kompozytorów, muzyków, aktorów, piosenkarzy...


Jerzy Dudziński. Rocznik 1919. To „materiał” na fantastyczny film albo biografię, tak bogate jest jego życie. Ten powszechnie znany adelajdzki społecznik jest uhonorowany Orderem Australijskim (OAM – Order of Australia Medal na zdjęciu obok), który przyznawany jest na wniosek władz australijskich przez królową brytyjską Elżbietę II – za pracę społeczną.

W jego dorobku są również Złoty Krzyż Zasługi przyznany przez ówczesnego prezydenta RP – Lecha Wałęsę oraz Medal kardynała Rubina z Rzymu. – Ja się nigdy o żadne odznaczenia nie upominałem – zastrzega Pan Jerzy. Gdybym to robił, to tych odznaczeń byłoby prawdopodobnie znacznie więcej...

Ot, cały Pan Jerzy... – On jest bardzo skromny! – nie jeden raz to słyszałam i nie dwa. Cechuje go skromność, która wyróżnia każdego Człowieka przez duże „C”.

Jerzy Dudziński – miłośnik i krzewiciel polskiej kultury w Adelaide.

Adelajdzka Polonia doskonale go zna, szanuje i poważa. Nawet „osobisty wróg” (jeśli Pan Jerzy kogoś takiego ma) nie powie o nim oficjalnie marnego słowa choćby z tego powodu, żeby nie ośmieszyć się po prostu.

Rozmawialiśmy niejednokrotnie. Najczęściej wtedy, gdy przychodziłam do „Studia Dudzińskiego”, czyli małej szopki w jego ogrodzie, by wspólnie nagrywać audycje dla Radia PBA FM. Trwało to kilka lat. W przerwach, które sobie urządzaliśmy podczas nagrań, wyciągałam z Pana Jerzego wspomnienia... A teraz, gdy przychodzi mi do pisania na temat tej naszej Legendy Adelajdzkiej Polonii, czuję, że to wszystko mało, że to okruchy zaledwie... Z tej prostej przyczyny, że Pan Jerzy chwalić się nie lubi.

Dlatego poprosiłam jego przyjaciół i znajomych o dopowiedzenie tego, czego Pan Jerzy mi nie powiedział. Okazuje się, że każdy z nas w Adelajdzie, jakiś „okruch” zna i pamięta.

No cóż, pozbierajmy te okruchy...

Okruch pierwszy

W ubiegłym roku, 18 czerwca, przy urodzinowym stole usłyszałam na przykład takie wspomnienie sprzed 68 lat:

– Byłem wtedy 20-letnim młodzieńcem. Właśnie wybuchła wojna, polskich oficerów i podoficerów bolszewicy wywozili do Katynia, a żołnierzy pytali o adres zamieszkania. Wskazałem Lwów, bo wiedziałem, że stamtąd będę mógł przedostać się na Węgry. Mój kuzyn – Leszek Czarnik – lwowski harcmistrz przeprowadzał polskich uciekinierów przez zieloną granicę. On sam i jego rodzina przypłacili to wkrótce aresztowaniem i wywózką na Syberię.

Gdy wybuchła wojna, mój ojciec, który był posłem polskiego parlamentu, zgłosił się do swojego pułku, ale tam posła nie chcieli.

Mój ojciec (legionista z Pierwszego Pułku Ułanów Legionistów Polskich Beliny-Prażmowskiego), by bezczynnie nie przyglądać się temu, co się w kraju dzieje, założył własny oddział PW (Przysposobienie Wojskowe), do którego trafili młodzi chłopcy, wśród nich ja i mój brat Mirosław.

Po klęsce wrześniowej trafiłem do Leszka we Lwowie z siedmioma kolegami z wojska. Ja byłem w tej gromadce najstarszy. Gdy kuzyn usłyszał naszą prośbę, prawie się przeraził. Chętnych do przeprowadzenia przez zieloną granicę były tłumy. „Tylu mam generałów i pułkowników!” – łapał się za głowę. Musielibyśmy czekać na swoją kolej ze dwa, trzy miesiące. Postanowiliśmy więc ruszyć sami do Stanisławowa, stamtąd na Słowację i dalej na Węgry. – „Nikogo nie spotykać, z nikim nie rozmawiać, bo każdy może wydać” – takiej rady na drogę udzielił nam Leszek. To była zima z 1939 na 1940 rok. Głodni brnęliśmy po śniegu, w mrozie i chłodzie, przez pola i lasy kryjąc się przede wszystkim przed ludźmi, „bo każdy może wydać”. Nie wolno więc było ufać nikomu, bo jak rozróżnić uczciwego człowieka od zdrajcy?

Nasze szczęście polegało także na tym, że strażnicy graniczni też się chowali, nie tylko przed mrozem, ale i przed uciekinierami, ponieważ wśród nich byli ludzie uzbrojeni i gotowi strzelać.

Po wielu dniach tułaczki dotarliśmy do granicy słowacko-węgierskiej, gdzie trafiliśmy w ręce patrolu wojskowego. Żołnierze poczęstowali nas soloną, czyli słoniną. Jej smaku nigdy nie zapomnę...

Puścili nas wolno i wkrótce dotarliśmy do obozu dla takich uciekinierów jak my. Znów ogromna kolejka, znów czekanie! Przede wszystkim na odpowiedni paszport. Zasada była taka: młodych ludzi jeszcze bardziej odmładzać, a starszych postarzać każąc im zapuszczać brody. Ja dostałem paszport jako 16-latek. Chodziło bowiem o to, że młodymi i starymi Niemcy się specjalnie wtedy nie przejmowali i raczej puszczali wolno, zgarniali natomiast ludzi „w odpowiednim wieku”.

Cywilne ciuchy zamieniliśmy na mundury. Przez trzy miesiące oczekiwania na paszport w obozowym gimnazjum polskim w Somlo-Sölesh uczyłem chemii i matematyki. W końcu się tych paszportów z kolegami doczekaliśmy.

Z gościnnych Węgier udaliśmy się, już pociągiem, do Francji, gdzie organizowano II Dywizję Wojska Polskiego. Marzyła nam się kawaleria! Zamiast koni, dosiedliśmy motocykli, bo zapisano mnie i kolegów do oddziału zmotoryzowanego. Motocykle były amerykańskie. Pierwszorzędne!

Okruch drugi

Wiesława Dudzińska

– Jest rok 1950. Przybywam do Australii z żoną Wiesią i trzyletnim synem Jurkiem, prosto z Niemiec.

Namówiła mnie do tego komendantka obozu w strefie amerykańskiej, która przekonywała mnie tak: – „Nie ma dla ciebie lepszego kraju! W USA albo Kanadzie nie podołasz ciężkiej harówce. W Ameryce Południowej porzucą cię na ulicy i radź sobie sam. W Australii też czeka cię praca, bo nic za darmo, ale tam będzie ci łatwiej. Jeden warunek: musisz się ożenić i jechać tam z rodziną”.

Więc się ożeniłem. Któregoś dnia, gdy wystukiwałem tekst do gazetki ściennej na maszynie do pisania, po drugiej stronie biurka posadzili przede mną ładną blondyneczkę. Zapatrzyłem się w te włosy... I patrzyłem do ostatnich Jej dni ponad sześćdziesiąt lat. Dochowaliśmy się piątki dzieci, czterech synów i jednej córki.

A co Was w Australii czekało?

– To samo co wszystkich. Dwuletni kontrakt, żeby odpracować koszty podróży. Jak wielu innych Europejczyków pracowałem na kolei... Mój pierwszy „czyn społeczny”? – to gazetka ścienna w obozie, w Niemczech.

Okruch trzeci

Przy nagrywaniu tysięcznej audycji

Z synami: Edwardem i Georgiem

Z przyjaciółmi (p.p. Abtowie i Polańscy) w Domu Polskim

Jerzy Dudziński i państwo Andreccy

– Budowaliśmy dom polski na Enfield. Nasze „Millenium” – takie imię nadaliśmy, bo akurat wtedy Polska obchodziła swoje tysiąclecie. Więc tu – na obczyźnie – w taki właśnie sposób uczciliśmy to wydarzenie. Ja kopałem fundamenty. Wie pani jak to było... Byliśmy młodzi, chcieliśmy tańczyć i bawić się, rozmawiać w ojczystym języku. To był pierwszy dom etniczny w Adelajdzie. Potem za naszym przykładem poszli Grecy, Włosi i inne nacje... Gdy już ten Dom zbudowaliśmy, to wydawałem biuletyn „Millenium”, który kolportowaliśmy pocztą.

Okruch czwarty

– Jak to z radiem było? Poszedłem do PBA-FM (społeczna stacja radiowa obsługiwana przez zespół wolontariuszy, która nadaje na północy Adelajdy) i poprosiłem o przydzielenie pasma, w którym moglibyśmy upowszechniać polską muzykę. Audycje mogły być wtedy nadawane tylko po angielsku. Prowadził je Karol Herisz, który ze studia nadawał Szopena, Szymanowskiego, Wieniawskiego... W ten sposób propagowaliśmy w australijskim środowisku muzykę polską z „najwyższej półki”. Słuchała tego, oczywiście, Polonia. No i się zaczęło! – A czemu te audycje nie są w języku polskim?! Po jakimś czasie, nie pytając nikogo o zdanie, zaczęliśmy te nasze audycje nadawać po polsku. Zarząd PBA-FM oburzył się ogromnie! – Ale nasi słuchacze chcą języka polskiego! – usprawiedliwialiśmy się. Ładnie się jednak wobec nas zachowali. Zorganizowali zebranie na którym zarząd radiostacji zgodził się na nadawanie audycji w rodzimym języku! To było przełomowe wydarzenie, z którego skorzystały także inne grupy etniczne. Zarówno wtedy, jak i teraz, na czele PBA-FM pracuje fantastyczna menadżerka, wspaniała i niezawodna Denise Guest. To dzięki jej roztropności było to wszystko możliwe. Także dzięki temu, że był to czas, kiedy Australia „wstąpiła” na drogę multikulturalizmu.

Byliśmy zachłanni. Jak już się zgodzili na nadawanie w języku polskim, to poprosiliśmy o dwie godziny audycji.

Nadawaliśmy te audycje z różnych miejsc, z naszych garaży albo z... karawanu, który stanął koło mojego domu. To była własność stacji – EBI, w której też pracowałem. Nie mieliśmy gdzie tego karawanu postawić, ogłosiliśmy więc w radiu, że szukamy odpowiedniego miejsca. Znaleźliśmy je wkrótce – 20 kilometrów od centrum miasta za 20 dolarów. Mieliśmy też inne oferty, ale moja przebiła wszystkie: – postawcie karawan w moim ogrodzie za darmo, 4 kilometry od centrum miasta – zaproponowałem. To było ruchome studio wyposażone w sprzęt do nagrywania. Skrzętnie – wraz z zespołem redakcyjnym – z tego majątku korzystałem. Ale ja byłem w tym zespole „tylko” techniczny.

I ten „tylko” techniczny stawiał karawan, na przykład na Dożynkach, by nadawać bezpośrednie relacje... W tym ruchomym studiu w pańskim ogrodzie występowali polscy goście w Australii – aktorzy, muzycy, kompozytorzy, piosenkarze... Panie Jerzy, to radio wciąż nadaje i ma swoich wiernych słuchaczy...

– Naprawdę? Tak szybko ten czas leci! Dodam jeszcze, ze dzisiaj techniką przy nagrywaniu poszczególnych audycji coraz częściej zajmuje się mój syn – Edward, który z Denise Guest również nawiązał serdeczne stosunki.

Dlaczego Pan to wszystko robił? Organizował te „Miss Polonie”, Dożynki, wydawał gazetki, kopał fundamenty, malował ściany. Wszędzie, gdzie się cokolwiek w polonijnym środowisku działo, tam Pan był. Nie pchał się przy tym w żadne funkcje i stanowiska. Zawsze „człowiek do roboty” - tak o Panu mówią.

– Ależ to nie byłem tylko ja! Była nas pokaźna grupa ludzi, którzy się wzajemnie wspierali i rozumieli. Myśmy wtedy uważali, że nasza przyszłość jest po polskiej stronie. Gdy oceniam to z dzisiejszej perspektywy, to też widzę, że nie mieliśmy w nowej ojczyźnie innych możliwości zaistnienia, jak tylko wyżyć się w działalności na rzecz własnego środowiska. To był chyba swoisty bunt przeciwko temu, że musimy (!) mówić po angielsku, robić tak jak „oni” chcą. Myśmy się zawsze buntowali, ale najwięcej wtedy, gdy czuliśmy się „uciskani”. Gdy Australijczycy poluzowali pozwalając na coraz więcej i wspomagając nas w pracy społecznej na rzecz Polonii, to zapaleńców jakby ubyło.

Wciąż szukam jednak „korzeni” pańskiej postawy wobec życia – skromności, optymizmu, umiejętności rozmowy z każdym człowiekiem, świetnych kontaktów z młodszymi rocznikami i umiejętne wciąganie ich w pracę społeczną. Co tu dużo mówić, ja też Pańskiemu czarowi uległam...

- A może znajdziemy je w Rydzynie?

W Rydzynie?
Okruch piąty

– Byłem uczniem słynnego rydzyńskiego gimnazjum, którym kierował Tadeusz Łopuszański – pedagog, twórca i dyrektor sławnej szkoły eksperymentalnej Gimnazjum i Liceum im. Sułkowskich. W odrodzonej Polsce przez jeden rok pełnił funkcje ministra wyznań religijnych i oświecenia publicznego. Był świetnie wykształcony – matematyk, fizyk i pedagog, który – by zapoznać się z najnowocześniejszymi trendami pedagogiki – pojechał „po nauki” do Oksfordu i Cambridge. Poznawał metody wychowawcze nie tylko w Anglii, także we Francji, w Niemczech i Szwajcarii. Pamiętam, że ogromną rolę pełnił w tej szkole sport. To już była domena prof. Żawrockiego, naszego nauczyciela wychowania fizycznego, harcmistrza RP. Dodam też, że była to szkoła, która umożliwiała edukację „dla niezamożnej, a wyjątkowo zdolnej i obdarzonej zadatkami charakteru młodzieży”. Chyba byłem niezłym uczniem, skoro w momencie ogólnego krachu ekonomicznego, także w Polsce, mój ojciec zbiedniał i nie stać go było na płacenie czesnego w wysokości 150 złotych. Wtedy prof. Łopuszański powiedział ojcu: – Nie! Przesuwamy go do „darmowych” uczniów! T taka grupa uczniów była w tej szkole. Czego się tam nauczyłem? Uczciwości! Ściąganie na klasówkach było niemożliwe i wstydliwe. To tam właśnie uczyłem się dyscypliny i... wrażliwości społecznej. Bez problemu dostałem się potem na studia w mojej rodzinnej Warszawie. Do wybuchu wojny, przez trzy lata, studiowałem chemię.

Więc czemu nie został Pan w Australii chemikiem?

– Pyta pani jak imigrant, który stawia właśnie swoje pierwsze kroki w tym kraju, ocenia z dzisiejszej perspektywy i z istniejących dziś możliwości. Ja tu przyjechałem po wojnie do ciężkiej fizycznej pracy, bo takie było moje, ówczesnego imigranta, „przeznaczenie”. Nie mogłem zrealizować się w ulubionym zawodzie, robiłem więc inne ulubione rzeczy.

Panie Jerzy, warto było?

– Niech inni to ocenią. Ja powiem krótko: ta moja praca społeczna trzyma mnie po prostu przy życiu.

Serdecznie dziękuję Panu za rozmowę i życzę sił do dalszej pracy. Z korzyścią nie tylko dla Pana, ale i dla nas wszystkich – adelajdzkiej Polonii.

Rozmawiała Lidia Mikołajewska


O Panu Jerzym Dudzińskim mówią:

Dopisek

Jerzy Dudziński zmarł 14 października 2008 roku. Spotkaliśmy się podczas mszy świętej w kościele na Unley oraz na cmentarzu w Enfield dnia 22 października, by Go pożegnać na zawsze...

Poleć ten artykuł znajomemu | zobacz co słychać na forum
Copyright © Przegląd Australijski 2004-2011